Читать книгу Zmuś mnie - Ли Чайлд - Страница 11

3

Оглавление

Jadłodajnia, choć czysta, przytulna i ładnie urządzona, była przede wszystkim miejscem pracy, gdzie z maksymalną prędkością wymieniano pieniądze na kalorie. Reacher usiadł przy dwuosobowym stoliku w prawym rogu, plecami do zbiegających się ścian, żeby widzieć całą salę. Mniej więcej połowa miejsc była zajęta, głównie przez ludzi, którzy posilali się przed długim dniem pracy fizycznej. Nadeszła kelnerka, zabiegana, lecz profesjonalnie cierpliwa, i zamówił standardowe śniadanie, to znaczy pankejki i jajka na bekonie, lecz przede wszystkim kawę, jak zawsze i wszędzie.

Kelnerka poinformowała go, że w jadłodajni obowiązuje zasada „kubka bez dna”.

Powitał tę wiadomość z radością.

Pił właśnie drugi, gdy weszła kobieta ze stacji. Sama.

Przystanęła w progu i jakby się zawahała, ale potem rozejrzała się, zobaczyła go i ruszyła w jego stronę. Usiadła na wolnym krześle naprzeciwko. Z bliska i w świetle dnia wyglądała jeszcze lepiej niż nocą. Ciemne żywe oczy, inteligencja i poczucie celu na twarzy. To i niepokój.

– Dziękuję, że pan zapukał – powiedziała.

– Cała przyjemność po mojej stronie.

– Mój znajomy nie przyjechał.

– Dlaczego pani mi to mówi?

– Bo pan coś wie.

– Tak?

– Po co innego wysiadałby pan z pociągu?

– Może tu mieszkam.

– Nieprawda.

– Może jestem farmerem.

– Nie.

– Nie?

– Nie sądzę.

– Dlaczego?

– Nie miał pan bagażu. Co znaczy, że nie jest pan od pokoleń przywiązany do tego samego skrawka ziemi. Przeciwnie.

Reacher milczał przez chwilę, w końcu spytał:

– Kim pani właściwie jest?

– Nieważne. Ważne jest to, kim jest pan.

– Zwykłym przejezdnym.

– Nie uwierzę, dopóki nie dowiem się czegoś więcej.

– A ja nic nie powiem, dopóki nie dowiem się, kto pyta.

Kobieta nie odpowiedziała. Kelnerka przyniosła śniadanie. Pankejki i jajka na bekonie. Syrop stał na stole. Kelnerka dolała mu kawy. Reacher sięgnął po sztućce.

Kobieta ze stacji położyła wizytówkę na stole. Przesunęła ją po lepkim drewnie. Na wizytówce widniała rządowa pieczęć. Niebiesko-złota.

Federalne Biuro Śledcze. Agentka specjalna Michelle Chang.

– To pani? – spytał.

– Tak – odparła.

– Miło mi panią poznać.

– Mnie pana również. Chyba.

– Dlaczego interesuje się mną agentka specjalna FBI?

– Była.

– Słucham?

– Była agentka. Już tam nie pracuję. To stara wizytówka. Wzięłam kilka na odchodne.

– Tak można?

– Chyba nie.

– Mimo to pokazała mi ją pani.

– Żeby zwrócić pana uwagę. I dla większej wiarygodności. Teraz jestem prywatnym detektywem. Ale nie takim, który pstryka zdjęcia w hotelach. Chcę, żeby pan to zrozumiał.

– Dlaczego?

– Muszę wiedzieć, dlaczego pan tu przyjechał.

– Traci pani czas. Nie wiem, o co chodzi, ale to zupełny przypadek.

– Nie przyjechał pan do pracy? Może jesteśmy po tej samej stronie. I obydwoje tracimy czas.

– Nie, nie przyjechałem do pracy. I nie jestem po niczyjej stronie. Jestem zwykłym przejezdnym.

– Na pewno?

– Na sto procent.

– Dlaczego mam panu wierzyć?

– A kto pani każe?

– Niech pan spojrzy na to z mojego punktu widzenia.

– Co pani robiła przed wstąpieniem do FBI?

– Byłam policjantką w Connecticut. Patrolowałam ulice.

– Świetnie. Bo ja służyłem w żandarmerii. Tak się złożyło. A więc pokrewne z nas dusze. Tak jakby. Daję pani słowo dżentelmena. Jestem tu przypadkiem.

– W jakiej żandarmerii pan służył? – spytała.

– Wojskowej.

– Czym się pan zajmował?

– Głównie tym, czym musiałem. Wszystkim po trochu. Oszustwami, kradzieżami, zabójstwami, zdradą stanu. Tym, co ludzie robią, jeśli im się na to pozwoli. Byłem śledczym. Najczęściej.

– Jak się pan nazywa?

– Jack Reacher. Emerytowany major. Ze Sto Dziesiątej Specjalnej Jednostki Dochodzeniowej. Ja też straciłem pracę.

Chang powoli skinęła głową i chyba trochę się odprężyła. Ale nie do końca.

– Na pewno pan tu nie pracuje? – spytała, tym razem łagodniej.

– Na pewno – odparł.

– Co pan teraz robi?

– Nic.

– Jak to?

– Po prostu. Podróżuję. Jeżdżę tu i tam. Oglądam. Chodzę, gdzie chcę.

– Cały czas?

– Mnie to pasuje.

– Gdzie pan mieszka?

– Nigdzie. Na świecie. Dzisiaj w Matczynym Spoczynku.

– Nie ma pan domu?

– Po co? Nigdy by mnie tam nie było.

– A tutaj? Był pan tu kiedyś?

– Nie.

– Więc dlaczego przyjechał pan akurat teraz? Przecież mówi pan, że nie do pracy.

– Zwykły przypadek. Wysiadłem dla kaprysu, zaintrygowała mnie ta nazwa.

Chang milczała przez chwilę, a potem uśmiechnęła się, niespodziewanie i trochę rzewnie.

– Wiem – powiedziała. – Jakbym widziała ten film. Końcowe ujęcie: duże zbliżenie przekrzywionego krzyża z dwóch zbitych gwoździami desek, napis wypalony rozgrzanym w ognisku pogrzebaczem, a w tle turkot kół odjeżdżającego wozu. Turkot stopniowo cichnie i pojawiają się napisy końcowe.

– Myśli pani, że umarła tu jakaś staruszka?

– Dla mnie tak.

– Ciekawe.

– A dla pana?

– Nie wiem. Mogła zatrzymać się tu, na przykład, młoda kobieta w ciąży. Urodziła, miesiąc odpoczywała i pojechała dalej. A dziecko zostało senatorem albo kimś takim.

– Ciekawe – powiedziała Chang.

Reacher przekłuł żółtko, nabił kawałek bekonu na ociekający widelec i włożył go do ust.

• • •

Dziewięć metrów dalej bufetowy wybrał numer na ściennym automacie telefonicznym.

– Wróciła sama – zameldował. – Od razu podeszła do tego z wczoraj i teraz gadają. Oni coś knują, kombinują, wspomnisz moje słowa.

Zmuś mnie

Подняться наверх