Читать книгу Bogumił Wiślanin - Paweł Rochala - Страница 15

Szron na liściu

Оглавление

Kopnięte drzwi otworzyły się z hukiem, mało nie wypadając z czopów. Sobiesław nawet nie otrzepał się z podróżnego kurzu. Roztrącając niecierpliwie zaskoczonych ludzi, wpadł do izby, aby zobaczyć złożonego niemocą Bogumiła. Za wojewodą wszedł jego starszy syn Wojsław. Za chwilę wyszły z izby czuwające przy chorym niewiasty: ze sługami wojewody i zmieszanymi żercami, których Sobiesław minął bez słowa, czekały nie wiadomo na co. No i się doczekały. Niezbyt długo trwało, gdy wojewoda i syn wyszli od Bogumiła. Sobiesław podszedł do świątków. Nawet nie starał się spokojnie mówić: – Coście z nim zrobili?! Coście z nim zrobili, psie syny?

Któryś odezwał się całkiem bezczelnie: – Ściągasz gniew bogów na swoją głowę takimi słowy...

– Ach ty! – Sobiesław chwycił miecz, ale Wojsław i słudzy powstrzymali go przed zadaniem ciosu. Podniósł się pisk bab, ktoś krzyczał o pomoc. Ciekawski przed chwilą lud cisnął się do drzwi. Wojewoda krótko się szamotał, a gdy już się uspokoił, postanowił: – Jeśli tylko Bogumił zacznie jeść, pić i chodzić o własnych siłach, nie zwlekając ani dnia dłużej, nakazuję przewieźć go do Sobkowa. Ja jutro z rana wyjeżdżam. Zostanie Wojsław i przypilnuje, żeby znów coś się nie stało. Więcej tu moja noga nie postanie.

Powiedziawszy to, wyszedł.

Nikt mu nie zaprzeczył, nikt go nie zatrzymał, choć miejscowi czuli się pokrzywdzeni słowami wojewody. Żercy popatrzyli na Wojsława. Ten w milczeniu rozłożył ręce i poszedł za ojcem, a za nim słudzy. Świerad kazał wyjść reszcie gapiów, żeby bez świadków rozmówić się ze świątkami.

Najpierw wybuchła wrzawa oburzenia, na krótko, bo Świerad ją zaraz uciszył. Zaczął niezbyt głośno mówić nie o zachowaniu ojca, lecz o zdrowiu syna: – Wiem, wiem, Sobiesław się myli. Nie tylko dlatego, że nas poobrażał, ale ta podróż, którą zarządził, jest szaleństwem. Niewiele dobrego wyniknie z niej dla Bogumiła. Nie powinniśmy oddawać chłopca, zwłaszcza teraz, po tych niebywałych wydarzeniach. Będzie słaby, a długa droga zmęczy go tym bardziej. W dodatku powinniśmy, nie!, musimy wyjaśnić, gdzie on był, co z nim się działo, co robił, z kim przestawał, któż wreszcie przysypał go ziemią… – po chwili zstanowienia się poprawił– …kto wsadził go pod ziemię. Bez niego trudno nam będzie tego dokonać. Gdybyśmy zaś wiedzieli, co wydarzyło się naprawdę... Teraz musimy go uzdrowić, choćbyśmy mieli zburzyć święte mury. Inaczej nie będziemy pewni życia. Nigdy czegoś takiego nie widziałem. To nie opętanie ani choroba, ani zmora czy latawiec. Osłuchałem go, opatrzyłem. Ciało ma zdrowe, choć słabe. Ale co z jego duszą? Powiedzcie mi, co zrobiliśmy z jego duszą? Jesteśmy już starzy, zniesiemy wiele. Nasze dusze są jak z drzewa, mogą tylko spróchnieć. Ale co z jego duszą? Co, jeśli ją złamaliśmy, wymagając i pokazując zbyt wiele? Jego dusza była niczym młode drzewko. A teraz?

••••

Za pół miesiąca Bogumił zaczął wstawać i chodzić bez niczyjej pomocy, tylko mocno kulał na lewą nogę. Jadł też i pił, ale tylko wtedy, gdy podano mu jedzenie i nakazując: „Jedz i pij!”. Nic do nikogo nie mówił, czasem tylko się uśmiechał. Wychodził sam za potrzebą, ale często zostawał tam, dokąd poszedł. Nie odchodził nigdy daleko. Widziano, że zatrzymywał się przy czymś i patrzył na to bez mrugnięcia powieką. Rozumiał, co do niego mówiono, ale zachowywał się jak kloc, gdy zadawano pytania lub próbowano wydobyć z niego choćby okruch pragnienia.

Wojsław wytrwale próbował różnymi sposobami, czasem przemyślnymi, dotrzeć do brata, aż stracił cierpliwość i rozkazał: – Przyjdź do mnie.

Bogumił, gapiący się właśnie na własną dłoń, jakby pierwszy raz w życiu ją zobaczył, wstał i podszedł.

– Weź ten pas.

Bogumił ujął skórzany, czerwony, zdobnie nabijany ćwiekami pas do troczenia miecza.

– Ojciec zostawił go dla ciebie. Wie, że broni nie lubisz, ale pas chyba możesz przyjąć? Chcesz go? Jest twój. Opasz się nim!

Bogumił zapiął pas.

Wojsław, myśląc, że zamiar mu się udał, bez słowa wyszedł na chwilę z komnaty. Wróciwszy, brata zastał tak, jak go zostawił.

– Oddaj pas! – zażądał.

Młodzieniec odpiął sprzączkę odlaną w kształcie splecionych węży i bez słowa zwrócił podarunek bratu. Nie zważał na to, że oddaje znak własnej siły.

– Spalę go! Więcej już go nie zobaczysz!

Wojsław odwrócił się i zamierzył pasem na Bogumiła. Gdy ten nawet nie mrugnął powieką, z rozmachem uderzył go w bark, a tu ani krzyku, ani ruchu, jakby cios przyjęła słomiana kukła do ćwiczeń. Uderzył jeszcze raz, mocniej, aż młodziana zwaliło z nóg. Nie krzyknął, nie zapłakał, choć ćwieki pasa odbiły się na ramieniu. Wojsław podniósł brata, zaprowadził do łoża.

– Tyle, braciszku, ojciec mi daruje. Zawiozę cię do domu. Czas już na to. Pas jest twój, jutro z rana masz go włożyć. Bolało?

Wojsław mówił sam do siebie. Nawet ból nic nie zmienił – brat nie odezwał się słowem, nie spojrzał...

Coś jednak się zmieniło.

••••

Mieli wyjechać skoro świt. Bogumił wstał wcześniej – nikt go nie zauważył, nikt mu nie przeszkadzał – i powoli, krok za krokiem niczym zmora wyszedł na dwór. Kulał przy tym wyraźnie – taką bowiem pamiątkę często zostawia obcowanie z bóstwami ciemności. Słońca jeszcze nie było widać, choć niebo na wschodzie już jaśniało. Bogumił zapatrzył się na blady mrok. Wzruszał go widok zórz porannych, barwnych pasm jasności – jak to mawiał stary Bogumił – ołtarzy świata, bram dnia. Zdziwaczały młodzian na ten widok nie pozostał obojętnym.

Ucieszyłby się Wojsław, gdyby zobaczył, że brat nie jest jednak bezmyślnym klocem. Niestety, nie widział zapatrzonego na wschód Bogumiła, co oddychał głośniej, przełykał ślinę, któremu oczy się zaszkliły i pojawił się nieznaczny uśmiech na widok codziennego cudu odepchnięcia mroku przez światło. Może strach, może zasiany w duszy smutek nie pozwolił Bogumiłowi na otwartą radość. Miał w głowie słowa czterech podziemnych bogów o pięknie; dla nich było czarne lub szare, a przede wszystkim ciemne. Gdyby na widok jasności wyraźniej się uśmiechnął, poczuliby się urażeni – dla niego zapowiedź wschodu słońca była najpiękniejszą chwilą nocy, wschód zaś najpiękniejszą chwilą dnia. Bogowie żądali, aby uznał mrok za czyste piękno, ale nie mógł. W słońce też nie mógł patrzeć. Oślepiało. Tylko ta granica między nocą a dniem, między ciemnością a światłem była jego światem. Była to święta granica między życiem a śmiercią. Czy takie upodobanie mogło jednak zadowolić Welesa?

We własnym mniemaniu Wojsław użył najmocniejszych słów: odwołał się do najwznioślejszych pojęć, lecz ludzkie sprawy Bogumiła już nie dotyczyły. Z tej strony osłaniała go tarcza sporządzona z podziemnych przeżyć. Za to na widok zapowiedzi dnia powszedniego stanęły mu w oczach łzy, jednocześnie się uśmiechnął – poruszały go sprawy ułożone przez bogów przy stworzeniu świata. Przed ich wymową umysłu Bogumiła nie chroniła żadna tarcza ani pancerz. Bogowie podziemni chcieliby zachować jego duszę dla siebie. To o nich mówił stary Bogumił, że są samolubni. Ale opowiadał też: Co tam miesiąc i jego narodziny po trzynocnej śmierci, skoro słońce odradza się co dzień? Co się dzieje z jego złą mocą, gdy spojrzy w twarz Swaroga? Blednie.

Nikt nie widział nieruchomego jak słup, zwróconego na wschód Bogumiła. Tylko psy podbiegły, wąchały przyjaźnie, oczekując na dar albo zabawę. Człowiek nie zważał na ich przymilne spojrzenia, podnoszenie łap, stawanie słupka i zachęcające popiskiwania. Wojewodzic odwrócił twarz na zachód, do ciemniejszej strony nieba, gdzie gwiazdy były jeszcze bystre, a głębokie powietrze czarne. Ten widok też go wzruszał, choć nie pobudzał ani do płaczu, ani do uśmiechu. Nastrajał powagą, pociągał tajemnicą i budził chęć jej rozwikłania, choć Nyja odsłonił przed nim sedno.

Potem odwrócił się twarzą ku północy, żeby zobaczyć blednącą gwiazdę znaczącą miejsce styku nieba z Drzewem Życia. Kiedyś był u jego podnóża, chyba miesiąc lub wiek temu. Gdzieś tam musi być szeroki pień wsparty na korzeniach, co rozpościerają się na cały podziemny świat, przebijają skały i ziemię, wyrastają z wszechogarniających wód. Chciałby tam dotrzeć, ale nie pod ziemię, lecz na część zanurzoną w jasności. Choć spętany doznaniami ciemnych mocy, wyobraził sobie, jak to mogłoby być.

I stało się. Młodzieniec w jednym oku miał światłość dnia, w drugim ciemność nocy, pół twarzy jaśniało uśmiechem, pół mroczyło się powagą. Rozłożył ręce na boki – w prawą dłoń schwycił strumień światła, w lewą pasmo nocnej mgły. Tak oto – lekko chyląc się w dzień i mocno utykając w noc – poszedł do lasu.

W borze mglisty mrok rozjaśniał miejscami równie mglisty świt. Młodzieniec chodził to tu, to tam, w gęstwinie paproci, jakby szukał grzybów. Wreszcie, zniechęcony, przysiadł na powalonym pniu, żeby podumać. Nie ruszał się, jak to czynią starzy ludzie bezmyślni już całkiem, brodaci, ale dla milczącej powagi uznawani za mędrców. Po chwili wstał. Posuwał się w zielonoszarym, wilgotnym cieniu powoli, już nie grzybów szukając – wypatrywał skarbów. Głaskał liście paproci, nie rozgarniając ich ani nie targając. Niebo się już zaniebieściło na zachodzie, słońce oświetliło czubki drzew. Bogumił się pochylił. Trwał skulony aż do czasu, gdy światło wyraźne zeszło na sam dół, do unurzanych w rosie i zieleni kolan. Dopiero wtedy się wyprostował, przetarł oczy i westchnął. Tego, co znalazł, nie da się oglądać za dnia. Poszedł z powrotem do zaniepokojonych jego nieobecnością ludzi. Miał już pewność, że nie kłamano, mówiąc o kupale. Na paprociach wyraźnie widać było świeże pąki. Jeszcze dwa, trzy dni i przemienią się w kwiaty.

W Wojsławie troska mieszała się z radością, a to, co się wydarzyło w dniu odjazdu, targnęło jego sercem i nauczyło czujności – kulawy Bogumił, który ledwie, acz nie do końca wydobrzał z tajemniczej słabości, odszedł niezauważony o dwa tysiące kroków, po czym wrócił sam, ale inną drogą. Nie drogą, bezdrożem. W tym czasie przed Wojsławem i świątkami znów stanęło widmo zaginięcia chłopca i znalezienie nie człowieka, ale zamarznięte truchło. Zaczęły się już wzajemne zarzuty i groźby, gdy zaginiony sam stanął przed nimi cały i zdrowy, choć zmoczony rosą i oblepiony pajęczynami, jakby swój żywot Rodzanicom wyrywał. Wówczas wieszcz Bożydar wieszczył pospiesznie, że nie ma złych wróżb na drogę, a żerca Świerad popłakał się z ulgi na osobności.

Nikt nie zatrzymywał braci wybierających się na sławną w kraju uroczystość kupały.

W Wojsławie Bogumił niewinnym zniknięciem pierwszy raz wywołał złość, zaraz jednak rozbroił ją szczerym uśmiechem. Wojewodzic nie odstępował młodszego brata na krok. Przygotował się na bezustanne czuwanie i niewygody, a wszelkie inne sprawy związane z podróżą zlecił sługom. Przypuszczał, że samo pilnowanie odmieńca będzie dla niego wystarczającym utrapieniem.

Wprawdzie Wojsław wyruszał w drogę uprzedzony do brata, rychło jednak naszły go wątpliwości, czy aby nie nazbyt pochopnie zaliczył Bogumiła do grona słabych na umyśle. Odczytał bowiem kilka znaków.

Jeden zlekceważył, a raczej uznał za wróżbę szczęśliwej drogi. Gdy wyjeżdżali, krążył nad nimi sokół. Pierwszy zauważył ptaka Bogumił. Dopiero słudzy popatrzyli, na co ten dziwak tak długo się gawroni, a wówczas zakrzyknęli z zachwytem. Lepszego znaku niż ten drapieżca ze spiczastymi skrzydłami bogowie nie mogli im zesłać. Ruszyli więc wesoło, napełnieni otuchą.

Drugi znak nie był wyraźny, ale więcej dawał do myślenia. Zbliżało się południe, a oni wjechali właśnie między dojrzewające łany pszenicy. Bogumił zatrzymał konia. Przystanęli wszyscy. Wojsław rozkazał jednak sługom jechać dalej, sam zaś został z bratem, uważnie mu się przypatrując. Gotów był na wszystko, choć nie bardzo wiedział na co. Zdawało się mu, że Bogumił słucha skowronków, ale on bardziej patrzył, niż słuchał. Potem powoli ruszył, ciągle wlepiając oczy w przydrożną pszenicę. Wojsław pomyślał już coś smutnego o stanie ducha brata, gdy zauważył, że zboże w cieniu Bogumiła ugina się, faluje, rozsuwa na boki. Ze zdumienia aż otworzył usta. Pogonił konia, podjechał bliżej – widok nie uległ zmianie. Mimo bezwietrznej pogody kłosy przy Bogumile bujały się mocno. Na dole też nie było niczego, co mogłoby je poruszać.

Dziwne zjawisko wystąpiło tylko w zbożu. Na porośniętym brzózkami i trawą ugorze nie poruszył się ani listek, ani źdźbło.

Na trzeci znak przyszło Wojsławowi czekać do wieczora.

Wypadło nocować w lesie. Nic to nikomu nie przeszkadzało, bo noc zapowiadała się pogodnie. Po posiłku zdrożeni wędrowcy pokładli się wokół ogniska, życząc sobie spokojnego snu. Nie zdążyli jednak zmrużyć oczu, gdy Bogumił wstał. Wszyscy unieśli głowy, ale nie padło żadne słowo – Wojsław zakazał jakiegokolwiek zaczepiania brata, przeszkadzania mu, jeśli tylko nie chce skrzywdzić siebie lub kogoś. Tak więc pięć par oczu czujnie patrzyło za Bogumiłem spokojnie idącym w las.

Wojsław uzbroił się w miecz, myśląc: No tak, zaczęło się szaleństwo. Poszedł za bratem po cichu, lecz wcale się nie kryjąc. Zachowywał odległość dwudziestu kroków.

Ściemniało się już, gdy doszli do miejscami zakrzaczonej polany. Tam Bogumił usiadł na sporym kamieniu, wspierając brodę na dłoni. Wojsław został między drzewami w lesie. Czekanie na stojąco znużyło go, usiadł więc na mchu, a plecami oparł się o pień drzewa. Stąd dokładnie widział każdy ruch brata.

Oblany bladą poświatą Bogumił patrzył nieruchomo w coraz wyraźniejszą twarz miesiąca. Długo to trwało. Zaczęły już wstawać mgły.

Wojsławowi minęło podniecenie i ziewnął kilkakroć. Pomyślał, że już nic szczególnego się nie wydarzy – Bogumił zmarznie od kamienia lub zdrętwieje, trzeba więc go stąd zabrać i położyć spać, bo słaby jest, a jeszcze długa droga przed nimi. Już miał wstać, ale wtenczas zauważył, że mgły wokół Bogumiła zgęstniały, powoli się poruszyły, tworząc toczący się w lewo krąg. Inne trwały w bezruchu, nie tak gęste, nie tak wysokie.

Wojsław oprócz zdumienia poczuł dreszcz strachu – wir mgieł przybierał wyraźne kształty postaci... Bogumił się uśmiechał, nie odwracając twarzy od miesiąca, a jego bratu niesamowitość widoku postawiła włosy na głowie. Nie rozumiał, co się dzieje, a musiał zmierzyć się z nieznanym, żeby nie stracić odwagi. Przecież widać wyraźnie, bo miesiąc, choć młody, oświetlał nie tylko Bogumiła, ale także resztę świata.

Drzewa, krzewy, kępy traw zasnute nieruchomą mgłą, a kłębi się tylko w miejscu, gdzie siedzi pomylony brat! Co to jest? Strach pomyśleć!

Obnażył miecz i ruszył do Bogumiła. Po drodze przyszło mu pokonać siłę ciągnącą go w tył.

Zaklęty krąg wirował. Wojsław szedł, połyskując mieczem. Bogumił zaś patrzył w zadumie przed siebie. Po chwili mgła się zatrzymała, utworzyła przerwę, przez którą Wojsław wszedł do koła. Nie oglądając się za siebie, ujął uśmiechniętego brata za ramiona i poprowadził. Ten poszedł posłusznie, nawet odwzajemnił uścisk. I tak zbratani doszli do ogniska, gdzie krąg tworzyło ciepłe światło, a nie chłodna mgła. Zaciekawionym sługom Wojsław nakazał ruchem głowy zachować ciszę. Dopiero po ułożeniu Bogumiła na posłaniu, otarł pot z czoła i odetchnął z ulgą. Ciągle trzymał miecz w dłoni. Jak po bitwie.

Obudził się przed świtem z myślą, że trzeba będzie szukać Bogumiła. Myśl szczęśliwie okazała się płonna – odmieniec siedział na posłaniu. Za chwilę coś poruszyło Wojsława: na „dzień dobry” Bogumił odpowiedział jeszcze nie słowem, ale już uśmiechem i darem – zdumionemu bratu podał kwiat rumianku i mały liść paproci. Wojsław był zakłopotany, nie wiedział bowiem, kiedy Bogumił zerwał kwiat i liść. A przecież słudzy mieli go budzić, jeśli tylko młodzian wstanie! Widocznie też zaspali. Dar przyjął z umiarkowaną radością i krótkim podziękowaniem. Mniejsza o to, co Bogumił chciał powiedzieć, jaki dać znak, ważne, że coś ofiarował, a przez to odezwał się wreszcie, choć milczenia nie przerwał.

Wieczorem zbliżyli się do osady Niwa nad rzeką Nidą, gdzie – ze względu na nadciągającą z zachodu burzę – powinni spędzić noc, lecz Bogumił, mimo ciemnych chmur płynących po niebie i dalekich grzmotów, zostawał z tyłu, a z nim Wojsław. Gdy zatrzymali się na szczycie łagodnego pagórka, Wojsławowi było obojętne, czy znów coś dziwnego się wydarzy, chciał dotrzeć suchym pod dach. Niewiele brakowało do ziszczenia tego pragnienia – wystarczyło tylko lekko popędzić konie.

Tymczasem ciemne cielska obłoków rosły w oczach, zgasiły słońce zachodzące nad lasem, a Bogumił z siodła patrzył na nie tak, jakby chciał z nimi pofrunąć. Nie przeszkadzał mu wiatr wiejący prosto w oczy, chlastający po twarzy włosami końskiej grzywy ani zapadający mrok. Pełniej jeszcze oddychał. Patrzył, i patrzył, i czekał niecierpliwie.

Wojsław też czekał – niecierpliwie – ale na Bogumiła, czekał i marzył o już roznieconym ogniu pod dachem w osadzie i nie liczył na dobrowolne ruszenie brata z miejsca przed ulewą.

Żmijowate błyskawice rozcinały już chmury, pokrywając widnokrąg pęknięciami o barwie białej, żółtej, a nawet czerwonej. Zjawisko trwało na tyle długo, że bracia mogli nasycić nim oczy do woli. Żywili przy tym zupełnie różne uczucia. Wojsław rad byłby tego nie oglądać, choć przyznawał, że pięknie i groźnie wyglądało, piękniej i groźniej nawet niż wielkie wojsko rozstawione w szyku. Na Bogumile pragnącym zaś cały dzień spędzić w tym miejscu, aby napatrzeć się do syta, zrobiło to zbyt mocne wrażenie. Chciałby wyraźnie zobaczyć każdy szczegół, ale nie mógł, bo łzy mąciły obraz. I nawet przecieranie oczu niewiele pomagało.

Pioruny biły coraz bliżej. Bogumił patrzył za nimi, ocierając łzy oburącz.

Bezlitośnie pocięta zygzakami błyskawic chmura rozciągała się daleko na północ i południe, a jej szare i poszarpane odnóża niczym podarte chorągwie wisiały tuż nad braćmi. Nawet Wojsławowi się zdawało, że jeszcze chwila, a złapią je i uniosą ze sobą jak wrony zbite wichrem. Bogumił począł szlochać. Nie patrzył już na burzę, lecz gdzieś na ziemię, a może w siebie. Opuścił głowę, ręce zwiesił bezsilnie.

Wiatr się wzmógł i przyniósł pojedyncze krople deszczu.

Wojsław ujął wodze bogumiłowego konia i pociągnął w stronę osady.

Smutno było Wojsławowi i nieswojo. Zapowiadało się, że wreszcie Bogumił przemówi, że łzy wymyją z niego zły czar, a tu nawet szloch wstrząsający ciałem był bezgłośny.

Dlaczego płakał?

Co aż tak go poruszyło?

Konie płoszyły walące blisko gromy, wiatr sypał w oczy piachem, zacinały krople deszczu. Ściemniało się coraz szybciej. Wojsław tego prawie nie czuł. Zamyślił się jeszcze bardziej niż Bogumił.

W Niwie wielkie poruszenie nie wybuchło z powodu nawałnicy. Powodem była niespodziewana gościna Sobiesławowych synów. Uprzedzona przez pachołków miejscowa starszyzna z gołymi głowami wyszła witać braci pieszo. Ktoś już trzymał konie za wodze, ktoś odprowadzał Bogumiła do łaźni, potem do przygotowanego łoża. Niezręcznie było spieszącemu do Sobkowa Wojsławowi przyjmować te hołdy, ale nie sposób odwrócić czas. Naczelnik rodu z przejęcia nawet się nie witał, mówił, że jutro kupałę urządzą, jakiej nikt jeszcze nie widział. Przecież nie co dzień bywają u tak nieznacznych ludzi synowie wojewody.

Wojsław wolałby zatrzymać się tu tylko na noc, ale wiedział już, że nie wymówi się od gościny. Podejrzewał, że przyjdzie mu w zamian kilku młodych osiłków przyjąć do drużyny albo ułatwić sprawę jakiejś daniny. Zabawią z pewnością przez tę i następną noc. Nie podobało się mu to, tutejsi ludzie też nie. Od pierwszej chwili nadskakiwali bardziej niż kniaziowi, rozdzielili braci, wszystko wiedzieli lepiej o chorobach.

Wkrótce niechęć Wojsława straciła ostrość.

Pamięć o Sobiesławie była tu żywa ze względu na jego zasługi. Ponoć ocalił ród w czasie wojny z Radomianami, odbijając z niewoli i wspomagając w niedostatku i głodzie. Wojewodzic, słysząc to, odetchnął z ulgą i w duchu się ucieszył, że nic przykrego nie zdążył powiedzieć. O ile wcześniej nie wiedział, jak wymówić się od dłuższej gościny przez wzgląd na chwilową, choć widoczną słabość brata, o tyle teraz nie wypadało jej unikać. Upewnił się tylko, że wyparzony w łaźni Bogumił śpi spokojnie, i poszedł rozmawiać z mężami Niwy o wojnie i pokoju. Na tym się znał, to umiał.

••••

Bogumił znów wstał przed świtem i przeszedł między śpiącymi, nie dotykając w ciemności żadnego ani nie poruszając stojących na drodze sprzętów. Tylko drzwi skrzypnęły, gdy wychodził na dwór.

Nad górką, na której wczoraj poruszyła go walka żmijów ze smokami, zbierały się czerwieniejące chmury. Musiał się spieszyć, jeśli miał trafić tam, gdzie chciał, nim wstanie dzień. Łaszące się psy zastąpiły mu drogę, ale minął je, nie przystając. Sfora szła za nim aż do skraju osady. Przy łanach dojrzewających zbóż psy się zatrzymały, szczerząc kły i powarkując. Człowiek poszedł dalej. Nie musiał się obawiać żytniczki stojącej tuż przy drodze. Uśmiechnął się do niej, ale wiła jak to wiła, nie odwzajemniła uśmiechu. Wiedział równie dobrze jak ona dlaczego: szedł przecież sprawdzić, czy po dzisiejszym dniu ciemne duchy stracą część mocy.

Spieszył się. Pagórek nie miał tak wysokiego cienia jak Święta Góra, ale słońce szybkie jest w czerwcu. Dopadł drzew prawie biegiem, choć las nie uciekał. Paproci na skraju nie było. Pobiegł więc w las, nie bacząc na przycupniętą przy ścieżce włochatą mamunę. Nie przestraszył się, choć widział ją po raz pierwszy w życiu. Teraz ważne były paprocie. Są!

Ale młode, niskie, nie ma na nich pąków.

Poszedł dalej, utykając i podskakując, zrywając kilka pajęczych sieci. Raz można, bogowie na to nie patrzą, a licho nie będzie żywiło urazy o taką drobnostkę.

Nareszcie są! Duże, okazałe.

Wprawdzie jest ich mało, ale któraś musi zakwitnąć. Która? Pąki widać na kilku. Czy w tym lesie zakwitną?

W lesie rozkrzyczanym śpiewem ptaków rozwidniało się coraz bardziej, a Bogumił sprawdzał niewidzialne pąki na paprociach, czy na pewno zakwitną. Zmoczony rosą, pobrudzony mchami, oblepiony pajęczyną wreszcie się wyprostował, a na jego twarzy malowało się zadowolenie. Mógł już spokojnie wrócić do osady. Znalazł pęknięty pąk. Tym razem ludzie nie pomylili się nawet o dzień. Kupała dziś!

Po wyjściu na skraj lasu zobaczył kawałek gorejącego słońca nad pagórkiem. Uśmiechnął się na jego widok. Słonce nie zdołało mu przeszkodzić.

••••

Dzień przebiegł nad podziw spokojnie. Jeśli nie zważać na to, że Bogumił nie słyszał pytań i nic nie mówił, dawało się go uznać za zwyczajnego młodzieńca, ot, jeszcze słabego po chorobie. Z innymi znosił drwa na pagórek, patrzył, jak dziewczęta wiją wianki, jadł i pił, gdy zaszła potrzeba. Tylko czasami zbyt mocno nad czymś się zamyślał lub na coś zapatrywał. Trochę to ludzi niepokoiło i kilka przesądnych bab uroiło sobie nawet, co rozniosło się to po całej okolicy tak szybko jak błyskawica, że Niemowa ma urocze oczy. Doszło to do starszyzny, przez nią do Wojsława. Wojewodzic z całkowitym lekceważeniem machnął ręką na tę nowość, ale tylko on. Miejscowi usuwali się z drogi Bogumiłowi, a i zaufani od lat słudzy wojewody nie podchodzili do junoszy bez słomki w garści – po prawdzie dziwne, że dopiero teraz. Ostatecznie Wojsław był temu rad. Pogłoska o złym spojrzeniu zabezpieczała Bogumiła przed zaczepkami, trzymała ciekawskich w należytej odległości i budziła coś na kształt szacunku. Zdziwił się dopiero, gdy całkiem poważnie poradzono mu się udać, niewiele drogi nadkładając, do znachorki albo czarownicy, jak tu ją różnie zwano. Jej moc przywracała martwych do życia, taka więc drobnostka – złe oczy – to dla niej nic. Trafić tam łatwo, zresztą przewodnik zaprowadzi.

Po południu Wojsława ogarnął niepokój, który miał związek z Bogumiłem, to pewne. Źródła jeszcze się nie domyślał, co samo w sobie też go troskało. Wreszcie zrozumiał, że niepokoją go spojrzenia dziewcząt, z jakimi się spotykał i które ścigały nie całkiem rozumnego brata. To nie była ciekawość do dwóch obcych, urodnych młodzianów, lecz chęć zwrócenia na siebie uwagi młodych, wolnych i bogatych wojewodziców. Może nawet wolność nie znaczyła tu zbyt wiele, bo co miałoby się stać, z pewnością by się stało, ale mogła znacząco przyspieszyć niektóre wydarzenia. No właśnie: mimochodem, ale często wspominano, iż okolica słynie z dorodnych cór miejscowej starszyzny. I to zdziwienie: dwadzieścia lat na karku, a żona na niego nie czeka... Wojsław o siebie się nie bał, miał wybranki gdzie indziej. Zatroskał się o Bogumiła. Podatny na wpływy, posłuszny słowu każdego, a choć niby bano się jego uroczych oczu, to dziewczątka nazbyt łatwo pokonywały własne lęki. Trzeba go pilnować, nie odstępować na krok. A potem niech się ojciec martwi.

Słońce powoli zniżało się nad lasem, rzucając jeszcze na ziemię promienie jasności z długimi cieniami. W takim świetle Bogumiłowi szczególnie piękna wydawała się łąka. Jeśli spojrzeć nań o tej porze, to aż kusi, żeby w niej się zanurzyć i zniknąć. Ale wiadomo, to z pewnością się nie uda, najwyżej pogniecie się trawę i straci ona urok... Modraki i kaczeńce, nie mieszając się, rosły płatami. Pewnie w tym miejscu stało wcześniej żyto, dlatego tak dużo tu chabrów. I gdy tak spoglądał na ten tajemny świat łąki, zauważył nad zieloną puszczą traw chabrowe niebo, nad nim żółte chmury i znów niebo. W oddali wynurzało się z mgiełki niewyraźne i samotne na tle prawdziwego nieba drzewo. Jego pień przebijał chmury, rozczapierzone gałęzie chwytały przestrzeń. Ten widok zatrzymał Bogumiła na długo. Czyżby tak wyglądało drzewo, którego korzenie nawet z daleka trudno było wzrokiem ogarnąć?

Łąkowe myśli wraz z kwiatami przeniosły się Bogumiłowi do wianków. Nic w tym dziwnego, wianki mocno czarowały tego wieczoru. Młodzieńca tylko dziwiło, że wszystkie dziewczyny zrywały modraki – że czyniły tak niebieskookie, to zwykła rzecz. Ale ciemnookie zapomniały, że im niebieskie nie pasują? Przecież brzeginie będą miały im to za złe! Nie mógł Bogumił się nadziwić, że można być aż tak lekkomyślnym – nie dość, że w przytomności duchów na co dzień drażliwych, to jeszcze tego dnia szczególnie rozdrażnionych. Dziewczyna z brązowymi oczami wyciągała dłoń po niebieski kwiat, zaraz pojawiała się bardziej dziewczęca postać, na próżno starająca się przeszkodzić w zerwaniu nie tego kwiatu. Jak można nie wiedzieć, że dla takich oczu jest jeszcze jedna barwa w tęczy? Czasami widać ją przy słońcu.

Dziwował się też, że wiele dziewcząt próbowało wpleść maki do wianków. Ich czerwień jest piękna, ale zdradliwa. Dlaczego więc chcą, żeby ich wianki gubiły plamy krwi na wodzie? Tu powróciła do Bogumiła myśl o barwie niebieskiej, że bardziej do nieba podobne są takie kwiatuszki, których nazwę akurat zapomniał. Modraki są bardziej modre niż niebieskie, zbyt ciemne jak na niebo, zbyt mocne jak na oko. A te kwiatuszki nie dość, że są niebieściutkie, w dodatku ich barwa jest ułożona jak w dziewczęcym oku – im bliżej środka, tym jaśniejsze. Dlaczego więc brzeginie ich nie bronią? Proste, każdy to wie, a jeśli nie wie, to się domyśli.

Te kwiatuszki mają w środku żółtą kropeczkę. Żadne oko nie ma takiej źrenicy, tylko niebo, którego źrenicą jest złote słońce. Brzeginie niczego niebiańskiego nie bronią, spotykają się z wiłami i widują ich oczy, wiedzą więc, skąd one takie modre i ciemne. Modrak, to coś innego. Jest ciemny w środku jak obwódka źrenicy wiły.

Gdy tuż przed zachodem słońca wygaszono wszystkie ognie w Niwie, Bogumił zobaczył uderzający urodą wianek. Brak w nim było barwy białej, wyróżniał się więc spośród innych, choć wcale nie był okazały. Niosąca go dziewczynka z pewnością nie mogła o białych kwiatkach zapomnieć – rosły wszak wszędzie.

Słońce już zachodziło, mieszkańcy szli nad wartki strumień wpadający do Nidy, a Bogumił dumał nad brakiem białego kwiecia w wianku. Z pewnością nie był to przypadek – dziewczynka zawarła tym sposobem jakąś wieść. Gdy wianki dotknęły wody i popłynęły nierównym, ale wdzięcznym korowodem, młodzieniec pojął, że przecież w tęczy nie ma bieli! Dlatego ten wianek jest w dużej części niebieski. To wycięty i zwinięty w koło pasek tęczy z kawałkami nieba. Żadnej z barw nie pominięto ani nie pomylono następstwa.

Bogumił popatrzył na nazbyt mądrą dziewczynkę, dziecko prawie. Kto jej tak doradził? A jeśli sama wymyśliła? Jeśli nawet sama wpadła na ten pomysł, to czy może wiedzieć wszystko o wianku? Chyba nie wie, spojrzenie tego nie zdradza. Z pewnością także nie widzi zaczajonego pod wodą, u jej stóp prawie, wodnika. Źle ludzie zrobili: nie puszcza się wianków przed roznieceniem ognia...

Wodnik czeka, a ona o tym nie wie. To znaczy, że jeśli sama wymyśliła tę tęczę i świadomie porzuciła barwę białą, to jeszcze nie wie wszystkiego. Można więc być przy niej spokojnym o własne tajemnice.

Wianek popłynął, a Bogumił, utykając, poszedł w stronę góry, skąd chciał popatrzeć na słoneczną zorzę.

Wojsław widział odchodzącego Bogumiła, domyślił się też, że idzie na pagórek, bo stamtąd lepiej widać. Niech idzie. Tak gapił się na wianki, że dziewoje nań spoglądały prawie z nadzieją. Za to zgromadzeni nieco dalej młodzieńcy popatrywali wilkiem. Dobrze, że zszedł z oczu jednym i drugim, zanim zawiódł nadzieję i wzniecił złość. Zasadną złość.

Wojsław przyznać musiał, że urody tamtejszym dziewczętom nie brakowało. Zwłaszcza pełnią barw kwitł ich wdzięk, gdy z przejęciem puszczały wianki na wodę, śpiewając równo pradawną pieśń wróżebną. Któż by się domyślił, że tu nie o rutę, nie o te plecione ziela chodzi? Te postacie smukłe, te drżące ręce, te buzie podniecone a poważne, oczy błyszczące, duże... Wojsław to ułowił, schwytał, tym się radował. Znów mu ktoś dogadał o urodzie niektórych krasawic, zaczęto mówić, która czyja córa, bo przyszła kolej na wianki dziewoi, co popłynęły nieruszone do morza.

– Ta, córka kowala, te trzy od bartników. Ładne? Następne są jeszcze ładniejsze. Te dwie od kupców, co to rok w rok pływają do Truso. Stać ich więc na srebro dla córek, ku ozdobie i bogactwu. Te zaś... – tu naczelnik Radom – z dającym się Wiślanom we znaki Radomiem od Radomian tylko imię miał wspólne, co zawsze mocno zastrzegał – zamilkł, ale ze śmiechem ktoś mówił za niego: – Te to naczelnikowe, za ich wiankiem nie każdy skoczy, bo się boi, ale za wianem niektóry chętnie nawet by się topił.

Wojsław dodał jak zwykle grzecznie, acz z wieloznacznym uśmiechem, że „te też są bardzo urodziwe”, czym tylko więcej śmiechu wywołał. Obok tych panien puszczały wianki córki prześmiewcy, który przestał się śmiać, bo mu dogadano, że w wianie ze starszą da wprawdzie bojowego konia, lecz troszkę kulawego. Wojsław odwrócił twarz, a drżenie tułowia gładko opanował. Potem dodał, że te nie mniej są urodne niż poprzednie, co znów roznieciło płomień śmiechu. Zwłaszcza kilku dziadków rechotało wytrwale.

Wianki płynęły, pieśń trwała, chłopcy z całej okolicy wypatrywali tych wcześniej upatrzonych. I je łowili. Aż pieśń z nagła ucichła, a z nią powszechny śmiech. Nastała złowroga cisza. Któryś młodzian jeszcze się śmiał, inny gramolił się hałaśliwie z wody. Ale i oni szybko ucichli.

Jeden z wianków zatonął.

Wojsław zrozumiał, co się stało, ale dla zmącenia ciszy i zachowania pozorów niewiedzy zapytał, co się dzieje. Wytłumaczono mu. Niby przypadkiem zerknął, czy brat stoi w pobliżu. Szczęśliwie był już daleko. Wojewodzic omal nie westchnął z ulgą, nie uczynił jednak tego i nikt jego myśli nie poznał. Lecz inni mieli myśli podobne, co znać było po słowie „urok”, które ktoś rzucił szeptem. Młodzieniec poczuł na sobie początkowo kilka, a potem kilkadziesiąt spojrzeń. Pytały go o brata. Musi więc powiedzieć lub zrobić coś mądrego, ale co?

– Istotnie, to zła wróżba, ale gdyby spełniały się wszystkie wróżby, to każdy żyłby tylko w ciągłym strachu niczym zwierzę i z tego strachu by umierał, rażony nie wolą bogów, lecz wróżbą. Szkoda tego wianka, widocznie ziele było ciężkie. Wedle obyczaju nie życia dzisiejsze wróżby dotyczą, a zamęścia. Znak więc, że tego lata dziewczyna męża nie znajdzie... Czy to aż tak wielkie zmartwienie? Mało takich, co ich wianki płynęły niczym korabie, junacy je chwytali, a żenili się dopiero za rok lub dwa? Gdyby każda wróżba miała się spełnić, prawie wszystkie dziewki musiałyby wydać się jeszcze w tym roku. Kto wtedy puszczałby wianki za rok? Taki piękny obyczaj by umarł.

Przytaknięto Wojsławowi dość skwapliwie, zwłaszcza że nie było w pobliżu starych bab, choć o uroku i nieszczęściu jeszcze mówiono. Znów zapanowała wesołość. Tylko tej, której wianek utonął, nic nie mogło pocieszyć, nawet przytulanie szczęśliwszych przyjaciółek. Czuła, że niełatwo, oj niełatwo być wybranką wodnika.

Wesoła gromada poszła palić ognie na górze. Wojsław rad, że w sprawie zatopionego wianka nie padło imię Bogumiła, domyślał się, że nie wypowiedziano go głośno dzięki postawie starszyzny nieupatrującej w ślad za wojewodzicem żadnych złych znaków w przykrym zdarzeniu. Ważne, że nikt nie ośmielił się wskazać Bogumiła jako sprawcy uroku. Przecież trudno sobie wyobrazić gorszą wróżbę!

Znów Wojsław wygrał bitwę, choć tym razem bez użycia miecza.

Bogumił szedł na wschód przez wyciszone i mroczne sioło i patrzył to na drogę ze swym niknącym cieniem, to na obejścia. Wszędzie było pełno piołunowych wiechci, przy drzwiach wisiały wianki z czarnego bzu i rozchodnika. Nigdzie nie świeciła nawet iskierka – wszystkie ognie, żar i zarzewia pogaszono. Ten spokój i sposób przywołania nocy Bogumiłowi się podobały. Tak być powinno; gdy ogień nie broni ludzkiego świata, przeszkodą dla złych duchów muszą być zioła. Jakie to proste! Wianek skręcony w prawo, zgodnie z dobrym czarem, ruchem słońca i gwiazd po niebie, jest już małym światem. Jakim? Światem czarnych bzów, z których wianek jest uwity. Bogumił niedawno jedną stopą w nim zawitał, tylko zmylił krok i się cofnął. Pozostał przy życiu, czasem to się zdarza ludziom. Wodnik, wiła czy mamuna wejść do tego świata nie mogą, bo to oznaczałoby, że wchodzą do nawii, a nie przeżyli życia ani nie zamknęli go, dając nowe. Nie znają dojrzałości i obce im jest dawanie owoców. Gryzie ich więc gwałtowna zawiść o wszystko na świecie, co może dojrzeć – dlatego czas odgrodzić ich od tego, co lada dzień zacznie dojrzewać, aby nie zgniło od nadmiaru wody. Niedługo zapłoną ognie, których blask i iskry wygonią wodne duchy na skraje pól. Tam zatrzymają je małe, plecione z czarnego bzu i rozchodnika wianki. Zezłoszczą się wprawdzie, ale ich złość będzie bez mocy czynienia zła. Być może złagodzi ją krew ofiar.

Spragnionego Bogumiła kusiło, żeby wejść do którejkolwiek z mijanych zagród i napić się wody z cebrzyka, ale nie chciał w porze drażliwej dla wodnika i brzegini korzystać z ich przyrodzonego świata. Cóż z tego, że dla niego byli niegroźni, póki nie zapłoną ogniska, mogą wywrzeć złość na każdym człowieku.

Poszedł więc na górę bez przystawania gdziekolwiek.

Na płaskim wierzchołku w ciszy kończono przygotowania do zabawy. Pięć sągów drewna stało pośrodku pagórka w równych odstępach. Ich blask będzie widoczny daleko, stąd zaś będzie można zobaczyć światła nawet bardzo odległych ognisk. W tę noc tylko kupalne zaświecą... Obok ognisk, w koszach, leżały sprawione, przyprawione i nasolone barany. Pięć. I pięć koszy chleba. Zniesiono też inne potrawy i beczki z mętnym piwem. Niczego nie brakowało.

Stary gęślarz coś kręcił przy strunach, jego syn poprawiał sznur napinający cielęcą skórę na bębenku, wnuczek niecierpliwie dotykał grzechotek. Tylko oni troszeczkę zakłócali ciszę, ale nikogo to nie raziło. Bogumił pomyślał, że z dużym bębnem z brzękadłami ładniej by to wszystko brzmiało. Pomyślał i się stało – ktoś właśnie przyniósł duży bęben. Do tego pojawiło się jeszcze dwóch grajków z różnej długości piszczałkami. Teraz wystarczyło zagrać.

Słońce miało się już ku zachodowi, gdy mijająwszy osadę, po łące zbliżała się do szczytu pagórka gromada ludzi. Wojsław szedł wśród starszyzny, bacznie wypatrując brata. Ku uldze ujrzał go, zapatrzonego gdzieś nad głowami nadchodzących ludzi. Może wspominał wczorajsze widoki?

– Czego wypatrujesz?

Wojsław nie czekał na odpowiedź, popatrzył w tę samą co brat stronę, a z nim kilku ze starszyzny. Słońce zanurzające się właśnie za lasem, schowało już oślepiający blask i pozwalało na siebie patrzeć. Nie tylko bracia i starsi rodu, w oblicze Swaroga patrzyli wszyscy. Twarze ludzi zrobiły się czerwone od jego ostatnich promieni, w niektórych oczach zaszkliły się łzy wzruszenia. Chwila była szczególna i święta; nawet dzieci zamilkły – stały nieruchomo, choć nie miały na to ochoty.

Czerwony rąbek zanurzył się za widnokręgiem, podobno w morzu, wtenczas gaj żywych posągów się poruszył, głosu jednak nie wydał, aby nie spłoszyć chwili następnej. Utworzył się krąg wokół głównego ogniska. Oczy wszystkich patrzyły z uwagą na dwie najstarsze w osadzie niewiasty pocierające kawałkami drewna. Niewiasty wykonywały coraz szybsze ruchy, zmieniając się w razie zmęczenia. Ludzie niemal wstrzymali oddechy, oczekując cudu. Aż wreszcie jedna ze staruszek skinęła głową, druga posypała między rozgrzane deszczułki trochę próchna i utartej hubki. Niewidzialne prawie drobiny żaru spadły na podstawioną hubę z kądzielą uczynioną z naskórka brzozowej kory. Wystarczyło leciutko dmuchnąć i malutki płomyk pokazał się na pomarszczonej, starczej dłoni niczym listek wyrastający ze spękanej ziemi. Ktoś nie powstrzymał radosnego szlochu, ale niczego złego to nie oznaczało. Młody ogień przeniesiono na sąg, tam, nakarmiony wiechciem trawy i żywicznymi trzaskami, ochoczo buchnął w górę, oświetlając zebranych. Urósł, zmężniał i przemówił do ludzi trzaskiem palonych gałęzi. A gdy zasyczało któreś z bierwion i pękło, można było już mówić. Najstarszy z obecnych mąż oddał cześć ogniowym bogom:

Niech będą dzięki Swarogowi,

Że zostawił z nami swego syna.

Niech Swarożyc będzie z nami,

Przez rok cały, całą zimę.

Niech nas chroni od złych duchów,

Broni nas od złych uroków,

Grzeje, gdy nastaną chłody,

Daje światło w mroku nocy.

Niech też chroni nasz dobytek,

Nasze bydło, sady, plony.

Od niezgody, od choroby

Broń nas Swarożycu dobry!

Bardziej już w świetle ognia niż w mroku wieczora wyjęto z worka jastrzębia. Mówiono, że to kania, ale to był jastrząb. Kwilącego ptaka młodzieńcy przybili przez skrzydła do niegrubego pieńka, przywiązali mu też szpony. Starsi poprosili, aby Wojsław – na dobrą wróżbę, jako jeszcze nieżonaty, a już znaczny człowiek – ściął kanię mieczem. Wojsław tej zaszczytnej prośbie nie odmówił, choć żal mu było zbrojnego ptaka, bo czuł z nim, jako wojownik, powinowactwo. Pomyślał tylko: Wojowałeś bracie, wojowałeś i otoś jest związany, a oprawca nad tobą.

Ujął w dłoń obcy mu miecz i bez prób, jakby od niechcenia, ciął. Główka podniebnego wojownika odpadła, a serce wytoczyło na drewno kilkanaście kropel krwi. Wojsław oddał miecz; znaleźli się cmokający z zachwytu nad tak zręcznym ciosem.

Młodzieńcy rzucili się z nożami na drgającą kanię, kalecząc jak popadnie, skrwawiony strzęp odcięli od pieńka i ponieśli do młodych niewiast. Tam każda dotknęła choć jednej kropli krwi, naznaczając sobie twarz i czoło, a gdy krwi zabrakło, to choć jej śladem.

Tymczasem któryś ze starszych powiedział jakby do siebie: – Teraz ten obyczaj zesłabł ze szczętem. Młodzi tylko o zabawie myślą, nie o bogach. A może bogowie zrobili się łaskawsi dla ludzi? Kiedyś na kupałę nie ptaka ścinano, ale obcego jeńca lub niewolnika, w którym złe mieszkało, a jego krew roznoszono nie tylko do bab, ale i na pola. Teraz duchy słabsze, skoro wystarczy tylko tyle krwi co z palca.

– Co ty gadasz? – mówił drugi. – Coś ci się pomieszało. Toż moc krwi jest ogromna, a nie na ofiarę ona teraz, a dla siły naszych niewiast. Wiesz, ile żyć ten ptak zebrał? Teraz oddał je razem ze swoim. Niech one choć po jednym w tym roku dadzą, to dopiero będzie przychówek!

Tu Wojsław wtrącił: – Przychówek to nie od samej krwi chyba...

Gdy śmiech wybrzmiewał, Bogumił widział kilka brzegiń, co wyrywały kępkę trawy, na którą spadła jastrzębia krew. Nie śmiały dojść do drugiej kropli, gdzie sięgał blask ogniska. Walczyły o tę cząsteczkę życia, ale im ta krew na nic. Choćby się w niej nurzały, choćby dorwały najjurniejszego męża, nic z tego nie będzie. Polom też na nic ta krew. Za późno. Teraz pora na słońce. Za to niewiastom z krwi jeszcze jedna korzyść – nie sięgną im do oczu pazury mamun, bo zechcą wpierw krwi dotknąć. A gdy już dotkną, to oparzy je jak żywy ogień.

Wrzucone do ognia szczątki jastrzębia z sykiem i skwierkiem spłonęły. Ogniste pierze frunęło pod niebo ostatni już raz. Rozrąbano też pieniek, na którym ścięto kanię, i szczapy rozniesiono po wszystkich sągach. Świętym i uświęconym ogniem podpalono skrajne ogniska. Starzy wzięli żagwie, aby zapalić święty ogień w domach. Młodzieży nikt już pląsów nie bronił.

Uderzyło Bogumiła granie – ostre, zadziorne, dudniące i szybkie. Bez żadnego ostrzeżenia, bez wstępu lub choćby słowa grali wszyscy jednocześnie, głośno, aż podskoczył, jakby tuż obok huknął grom!

Wokół głównego ogniska rozkręcił się korowód dziewcząt – one mają pierwszeństwo, w nich jest cała siła, nie tylko moc wodnistej nocy, ale też ognistego dnia. Właśnie w tej chwili. Ten jeden raz w roku!

Koło toczyło się coraz szybciej, krążył krąg roześmianych i podnieconych dziewoi, a z boku stali wolni młodzieńcy, od pastucha do wojewodzica, dziś równi wobec obyczaju. Patrzyli urzeczeni, czekali, niecierpliwili się, bo nie do nich dziś wybór należał, lecz do tych, co tak długo i zapamiętale pląsały. Niektórym spadły wianki z głów, innym rozplotły się warkocze, ale nic już to nie znaczyło. Było tylko piękniej, żywiej i weselej! Jeszcze im się nie spieszyło z wyborem, jeszcze i one czekały i pozwalały na siebie czekać. Aż przyrządzający barany do pieczenia, po części ich rodzice, śmiali się z ich wyrachowania. Wiadomo, dlaczego dziewczyny zwlekały: było tam dwóch obcych, którzy onieśmielali i troszkę kusili. Każda chciała być wonczas ładniejsza, lepsza i silniejsza, jednocześnie mądrość podszeptywała im, że tym będą ważniejszymi dla wszystkich patrzących junoszy, im dłużej popląsają. Nie było nawet ważne, że nie wybiorą tych obcych – pokażą im tylko hardość.

A grajkom ręce już mdlały...

Wojsław patrzył chciwie, podniecony widokiem nie mniej niż inni. Każdy dziewczęcy śmiech wstrząsał nim do żywego, każde spojrzenie kłuło. Zapomniał o wszystkim: o Bogumile, ojcu, wojnie przetaczającej się po kraju, przeżyciach ostatnich miesięcy. Poddał się targającym uczuciom. Chciałby, żeby dziewczęta pląsały choćby całą noc, roztaczając gibki, młodzieńczy wdzięk na cały świat. On by patrzył na rozwiane i splecione włosy, dzwoniące kabłączki, błyszczące oczy, usta roześmiane, uniesione ramiona, drżące piersi, napięte w wysiłku pośladki i uda, bielejące spod sukien i spódnic łydki i stopy bose i obute, migające w trawie, a wszystko oświetlane płomieniem ogniska, podwójnie więc żywe – życiem własnym i rozedrganego światła. Zdawało się Wojsławowi, że snopy iskier i smugi ciemności plączą się w dziewczęcych włosach, że bębny poruszające ciałem są i światem zdolne poruszyć. Aż chciało się zamknąć oczy, żeby lepiej to zapamiętać, ale nie – ani na chwilę oczu zamknąć nie można, bo niczego tak pięknego już w życiu się nie zobaczy! I tak, trzeźwy na ogół wojewodzic, z jednej strony chciał popaść w nieledwie senne marzenia, z drugiej zaś patrzeć i słuchać na jawie i o wszystkim innym zapomnieć. Nawet o zdziwaczałym Bogumile. A właśnie: co robi Bogumił?

Bogumił nie uciekł ani nie zniknął. Był wśród tłumu, nieco na uboczu, ale patrzył tam, gdzie wszyscy. Twarz miał przejętą, choć w postawie nie widać było zauroczenia, znamion podniecenia też nie wykazywała; stał prosto niczym woj na straży, nie pochylał się, nie drżał. Wojsławowi to wystarczyło. Poznał, a i na podstawie doświadczeń dni ostatnich zrozumiał, że kuszące widoki odmieńca nie tak wabią, jak te przez niego samego widziane, a jakie, to już jego sprawa. Wystarczyło, że zwyczajny, ludzki widok go nie podniecał.

I tak Wojsław uspokoiwszy własne sumienie, przestał zważać na brata.

Bogumił patrzył uważnie, ale na drugą stronę kręgu, gdzie w mroku stały mgliste postacie brzegiń i wił. Krążył wśród nich poruszony wodnik, ten sam, co w czasie puszczania wianków leżał na dnie strumienia. Teraz trzymał w dłoni kwiat z utopionego wianka, próbował podchodzić do wirującego kręgu dziewcząt, ale ani kierunek ruchu, ani płomienie ognisk nie pozwalały nawet na przelotny dotyk. Wręcz przeciwnie – on i pozostałe poszarzałe duchy musiały cofać się krok za krokiem, w miarę jak jaśniały ogniska. Niektóre zjawy próbowały trzymać się cienia, ale te złudne, rozpaczliwe usiłowania nie przynosiły im korzyści. Nie w ich mocy było pozostać tam, gdzie padło chybotliwe światło świętego ognia. Każdy trzask w ognisku przerażał, rozpryski iskier płoszyły, a zapamiętały korowód dziewczęcy, choć wabił żywotnością, odpychał świętą siłą.

Smutek stworów, tęskne spojrzenia, postacie skrzywdzone obyczajem nie uszły uwadze Bogumiła, ale nie czuł litości. Nadto wielką miały moc szkodzenia, żeby nad nimi się litować, zbyt nieludzkimi były, mimo doskonale ludzkich kształtów, żeby ich bronić. To nie krzywda im się działa, ale pradawna, przez bogów ustalona, sprawiedliwość. Sam sobie przyznawał jednak, że w tej chwili chciałby stać między ich chłodnymi cieniami, a nie wśród ludzi, czuć ich żywioł – dotknięcie Welesa. Ta mroczna siła kusiła go teraz tak samo, jak zjawy nęcił pląsający krąg. Różnica polegała na tym, że on umiał powstrzymać się przed zgubnym dlań krokiem w wodną krainę, a duchy nie potrafiły własnych czynów opanować.

Nagle drgnął, odczuł siłę czaru całym ciałem, jak te zwidy, na które patrzył – odepchnięte o kilkadziesiąt kroków niczym liście podmuchem wiatru. Nie musiał widzieć, żeby wiedzieć, ale obrócił się w stronę, skąd przyszła siła czaru. Pierwsza z dziewcząt zabrała do kręgu miłego jej chłopca. Za nią poszły inne i krąg szybko nabrzmiał. Teraz i ogień, i woda tworzyły jedno. Wystarczyło biec, biec do utraty tchu!

Porwany przez córki naczelnika Wojsław też znalazł się w korowodzie. Jeszcze chwila, a i Bogumił myślący o dzikim, cichym, kręcącym się w lewo korowodzie wił, miarowo, choć kulawo także trafił w żywy krąg ludzki, szparko toczący się w prawo. Niedługi czas potem grajkom całkiem omdlały ręce z wysiłku, korowód się rozsypał, skołowani ludzie nie mogli ustać, a ci, co mogli, wirowali jeszcze parami, nim upadli na ziemię w ogólnej uciesze.

Nastał czas sił męskich.

Przy wtórze bębnów i kołatek z parcianego worka wytrząśnięto w świetle ogniska schwytanego na użytek tej chwili żbika. Kot, nie rozglądając się, śmignął w ciemności, a za nim z krzykiem, z pochodniami w rękach pogonili młodzieńcy.

– Dusza leci, dusza leci!

Rozbiegli się paciorkami ogni niczym świetliki po polu i łące. Długo trwało, zanim wrócili, zziajani jak psy. Bogumił wiedział już, że od teraz ani wił, ani brzegiń nie zobaczy do rana. Rano zaś niewiasty wyniosą wianki z rozchodnika na granice pól, zamykając je dla wodnych duchów do wiosny. Od jutra granice sięgną nieba jak niewidzialne wały. Ale to jutro. Teraz nastał czas bezpiecznej zabawy.

Barany dopiekały się jeszcze, uwarzone ptactwo już się upiekło. Podpłomyki i chleby nęciły świeżym zapachem – upieczono je w cieple starego ognia. I nie ma to jak od wiek wieków i po wieki pieniste piwo w dzbanie. Bogumił jadł i pił, co życzliwi ludzie mu dawali. Nie bali się podchodzić, urok był im niestraszny, bo tej nocy nie mógł zaszkodzić. Wojewodzic uśmiechał się do nich, oni też nie żałowali uśmiechu. Oby wszystkim się szczęściło! Grajkowie pili i się posilali, czekało ich dużo grania tej krótkiej nocy. Obudziły się już swawolne pieśni, a żarty w tyle nie zostawały, aż śmiechom nie było końca.

Wojsław znów przypomniał sobie o bracie. Bratu krzywda się nie działa! O dziwo, nie zniknął! Siedział spokojnie, coś jadł i popijał. Dobrze by było, gdyby wypił i usnął, pomyślał Wojsław i odwrócił się do swoich spraw. Zasłuchał się w dziewczęcym śmiechu, zagubił w jakichś błyszczących oczach. Na chwilę się przestraszył, że zbłądził, lecz zaraz poczuł, że rozpierają go odwaga i siła. Wnet znalazł ujście dla tej drugiej. Posileni grajkowie poczęli grać żywo i młodzież poderwała się do pląsów. Starszy wojewodzic nie ostatni dawał się wyprzedzić.

Syty Bogumił siedział na kłodzie drzewa, skąd przyglądał się ludziom. Nie widział dzieweczki, co tęczę puściła na wodę, ale nic w tym dziwnego, bo dzieci już poszły do domów. Za to zobaczył, że starzy – jedni z niepokojem, inni z nadzieją – patrzyli na dorosłe – nie wiedzieć kiedy stały się dorosłe – dzieci. Obyczaj pozwalał na wiele tej nocy, ale nie na tyle, aby czyjaś cześć miała ucierpieć. Prawie wszystko było wcześniej wiadome i jeśli młodzi mieli się ku sobie, dziś mogli to jawnie okazać. Do starych należało tylko ustalić, kiedy młodzi się pobiorą – w tym roku, za rok, dwa czy trzy. A jeśli starzy się nie zgadzali? Czy kijem wodę zawrócą? Czy może ukruszą wiatr? Albo ususzą śnieg? Pozostało liczyć, że woda sama popłynie w drugą stronę, śnieg przestanie padać, wiatr się wyszumi. Co, gdyby nic się nie zmieni? Jest posłuszeństwo rodzicom, w ostatku bogom i własnemu dobru. A jeśli – mimo wszystko – nic się nie zmieni?

Warto patrzeć na to, co się dzieje. Kto wie – może przy innej sposobności młodzież nie byłaby tak szczera? Dziś uczuć swych nie kryje, pokazuje to, co często trzymała w tajemnicy cały rok. Ta noc pozwala starszym zawczasu cieszyć się wyborem dzieci. Mają też czas zapobiec ich szaleństwu. Mogą też wcześniej oswajać się z przeznaczeniem. No i patrzeć na piękny widok.

Teraz nawet na Bogumile robiły wrażenie pląsy oplecione piołunem i bylicą, wianek przypadkiem syczący w ogniu, iskry lecące do gwiazd i gwiazdy świecące w oczach. Nie wiły to, nie brzeginie, i nie były tak nieskazitelnie piękne, ale życia i uległości w nich tyle, że już z daleka rzucały uroki. Co więc powiedzieć o młodzieńcach, co o nie się ocierali, obejmowali je, spoglądali w oczy, w roześmiane bądź poważne twarze i niby mogli, a nie mogli ich pocałować? Takim Bogumił ujrzał brata. Wkoło niego wirowały naczelnikowe córy, wstążki, suknie i włosy, a on szamotał się między nimi niczym ryś w sidłach. Różnił się od schwytanego zwierza tym, że chętnie sidłom ulegał, choć jednocześnie z nimi walczył. One rzucały uroki. Nie tylko na wojewodzica. On jeszcze się opierał, był świadom ogarniających go mocy. Inni się poddali, ledwo poczuli czar.

Tak było tej nocy w całym kraju, nawet w wielu krajach. Za rozbawionym bratem Bogumił zobaczył ciemności, a w nich kupalne ognie niczym świecące robaczki; w którąkolwiek stronę by spojrzeć, wszędzie błyszczały, aby tylko oko sięgnęło. Wynurzały się z mgieł, dolin, zatrzymywały u góry niczym gwiazdy, którym godzi się spadać, ale nie wolno dotknąć ziemi.

Skończyło się jedno granie, rozpoczęło drugie. Teraz do śpiewu. Dziewczęta zbiły się w stadko, śpiewając zaczepnie a uciesznie o sile miejscowych chłopców, co już we trzech dają radę dziewoi, a cebrzyk wody to we dwóch ze studni ciągną. Chłopcy gorsi nie byli, odśpiewali o dziewuchach, co słynne są z urody na całą okolicę, bo łatwo im wszystkie zęby zliczyć. Na to dostali odpowiedź o mądrych pasterzach, co spaśli owce zbożem, a trawę młócili cepami. Tu przyszła prawda o tym, jak trzy młode gospodynie przez wieczór tyle mleka nadoiły, że jeden cały kubek napełniły. Skutkiem tego wszyscy się dowiedzieli, że gdy miejscowi młodzieńcy poszli na łowy, to tak zwierza się obłowili, że jedli potem rzemienie wołowe. To znów o dziewuchach, co zgotowały taką strawę, że nawet psy i świnie wolały jeść trawę. Wtedy przyszedł czas obnażyć jurność chłopaków, co to pieją jak koguty, a jeśli trzeba, tylko płaczą i patrzą na trzewiki. Dlaczego tak jest wszem wiadomo: wystarczy spojrzeć, a trudno zgadnąć, czy to dziewka, czy to brzoza, czy to koza u powroza.

Śmiech wybuchał raz za razem, po każdej przyśpiewce gęśle, bębenek i brzękadła pozwalały wyśmiać się do końca, potem w ciszy padała gromadna bądź pojedyncza śpiewna odpowiedź. Trwało to czas jakiś, aż dziewoje wyraźnie wzięły górę. Nic to nie pomogło, że wyszczekane są jak psy, a gonią się jak suki, bo trudno, żeby było inaczej, jeśli tutejsi nic w portkach nie mają prócz złamanego patyka i z dębu żołędzi, a gładysze z nich tacy, że dzieci można nimi straszyć. Odpowiedzi na to nie było, dowiedzieli się więc jeszcze chłopcy, że ledwo wstają, a już jeść wołają i tym żarciem tak się męczą, że legają czym prędzej, inaczej z wyczerpania zdechną. A potem jeszcze: że ładnie śpiewali jak te barany, tylko jakby ich upiec, to byłyby pieczone gnaty.

Po wygranym śpiewie dziewczęta podały sobie dłonie i truchczącym korowodem wiły się wokół ognisk, tarzających się ze śmiechu słuchaczy, dokoła zgnębionych chłopców stojących ze spuszczonymi głowami i z oklapniętymi uszami.

Było jeszcze kilka tańców, przyśpiewek, aż przyszło podzielić barany. Upiekły się już, a chude nie były.

Wojsław ochłonął trochę z wrażeń, podszedł do brata i posadził go pośród starszyzny. Spytał, czy podoba mu się tutaj. W odpowiedzi otrzymał uśmiech. Dał za to Bogumiłowi kawał mięsa i chleba, obok postawił dzbanuszek, ale z miodem, którym raczyła się starszyzna, i poczęstował go takimi słowy: – Jedz i pij, jak ci dobrze.

– Dobrze mu, gdzieżby inaczej... Niczym w domu – wtrącił ktoś inni.

– A jak tobie, panie Wojsławie, podoba się to wszystko? – zapytał jeszcze inny.

Nim młodzieniec odpowiedział, naczelnik Radom pogonił dziewczęta, żeby dostojni goście nie musieli sami sobie usługiwać. Patrząc na hoże dziewoje, podające mu jadło i napitek, Wojsław odpowiedział szczerze: – Pięknie u was i dobrze. Trudno, żeby gdzieś było lepiej. Dbacie o nas bardziej niż o własne dzieci. Ale nie zawsze przecież świętujecie.

– Jakieże u nas święto? Wszystko prosto z serca, nie tak obyczajnie jak w Wiślicy czy pod Świętą Górą; czym jesteśmy bogaci, tego nie żałujemy gościom i sobie. Toć nie wyciągamy, co najlepsze, nawet miód nie jest najprzedniejszy. Ale nikt głodny nie chodzi, nie tylko od święta. Żyjemy spokojnie, zbytku nie mamy co dnia, za to robota i chleb są od rana do nocy. Nikt się nie leni, to i jeść ma co. Im też jest dobrze – naczelnik wskazał na córki, nie tylko własne – choć wiedzą, co to robota. Albo dlatego, że wiedzą.

Wojsław się roześmiał i w przypływie ni to szczerości, ni to lekkomyślności rzekł naiwnie coś, co nie pasowało do jego godności, a późno było się gryźć w język: – To my z Bogumiłem do was nie pasujemy. Ja znam się tylko na tym, jak i jakim orężem kogoś bić, a on na czym się wyznaje, trudno powiedzieć. Kiedyś umiał ryby łowić na wędę, teraz już nic nie robi. Takich leni jak my nie warto pytać, czy tu dobrze.

Na to odparł z powagą starzec, modlący się wcześniej do ogniowych bogów: – Skoro tak mówisz, to dobry z ciebie człowiek. Nie tylko z twoich opowieści znamy twoje czyny. Tacy ludzie jak ty też są potrzebni. Od roboty w polu jest parobek, wystarczą mu siła i zdrowie. Takich nie brak na świecie. Żeby się bić, wystarczy być silnym i głupim jak baran. A z baraniej bitki jest jeno baranina. Żeby wieść ludzi w bój i zwyciężyć, trzeba rozumu, wiedzy i odwagi, których skąpo jest na świecie. Tobie bogowie dali wszystko.

Wojsław poczuł, że już nie musi się gryźć w język, brnął więc dalej: – Skąd wiesz, dziadku? Może w nich – wskazał na chłopców droczących się z dziewczętami przy ognisku – jest więcej zdolności? Ja urodziłem się tam, oni tu, taka różnica.

– I takiś potrzebny. I oni tacy, jacy są. Teraz się bawią, od jutra pójdą w pole z sierpami. Ty nawet tu myślisz o wojnie, co jej nie ma, a oni o czym? Nawet nie wiesz, że troskasz się o nich... Gdyby nie ty, to być może te dziewuchy nie nam by służyły, a obcym.

– Mylisz mnie z moim ojcem.

– Twój ojciec też tu był kiedyś i go poznałem. Nie mylę was... Ale odwodzisz mnie od myśli... Czy twój brat nie jest potrzebny? Teraz jest chory, ale pewnie ozdrowieje. Choć wojewodzic, to z innymi nosił drzewo, robił to, o co go poprosić. I na czymś wyznaje się na pewno, a najwięcej chyba na woli bogów.

Na chwilę zawiesił głos, a wiele twarzy nań spojrzało, czekając na ciąg dalszy. Upewniwszy się, że chcą słuchać, powiedział: – Widziałem, jak przy każdym sągu, po prawej stronie, kładł jedną szczapę, wskazując na następny. Z góry wyglądało to tak. – Starzec narysował patykiem na piasku cztery kreski. Stawiając kropkę w środku, powiedział: – To jest ognisko pośrodku góry, a tu ogniska po czterech stronach świata. – Narysował małe kółeczka przy kreskach. – Myślałem, czy to coś znaczy, czy może tylko się bawił? Ale spójrzcie, wystarczy wszystkie ogniska połączyć przez środek – tu narysował krzyż – żeby mieć znak słońca.

Wszyscy teraz popatrzyli na Bogumiła. On spokojnie jadł i słuchał młodego bębnisty i starego gęślarza, co grali i śpiewali pradawną pieśń o życie, jęczmieniu i pszenicy.

Pierwszy chleb upieczono ze złocistej pszenicy, wzgardziwszy szarym i brudnym żytem. Wtedy rozgniewany Świętowit zabrał żyto z ziemi. Wówczas dopiero się okazało, że nie pszenica żywi ludzi przez cały rok, ale to wzgardzone żyto. Gdy nastał wielki głód, Świętowit ulitował się nad dolą ludzi. Posiał z nieba dwa rodzaje zboża: żyto i jęczmień, które zdążyły wyrosnąć i dojrzeć w ciągu trzech dni, długo przed pszenicą. Tak głód się zakończył i rodzaj ludzki został ocalony, bo z jednego ziarna była mąka na chleb, a z drugiego kasza. Aby zaś ludzie pamiętali o tych czasach, obu zbożom wyrastają ości, co nieraz kłują i drapią, ale i tak nie tak dotkliwie jak głód. Od tych wydarzeń żyto nie jest szare, ale białawe, żółte...

No tak... mówią, że jęczmień jest najstarszy, bo ma najdłuższe wąsy.

Po tej pieśni-opowieści znów zaczęły się pląsy. Nie było już w nich wcześniejszego ładu, nie wszyscy też im się oddali. Za to z upodobaniem próbowano skoków przez ogniska, z czego było dużo śmiechu. Każdy chciał skakać – i Wojsław, i z biciem serca Bogumił; zdawało mu się, że przeszedł przez ogień, o którym mówił stary Bogumił. Ale jeszcze nie nadszedł na to czas, a i ogień był nie ten. Po skoku, korzystając z powstałego zamieszania, zniknął niepostrzeżenie.

Czas już przyszedł na niego.

Wojewodzic szedł w szemrzącą ciszę nocy. Oddalał się coraz bardziej od nieznośnego dla uszu ludzkiego gwaru. Na łące zanurzył się po kolana w przejrzystej mgle. Gdzieś z wysokich krzaków grały świerszcze, co wcale nie pasowało do miarowego łomotu bębna, z ziemi wtórowały im turkucie ustawicznym ćwierkaniem.

A może to licho się odzywało? Lubi naśladować świerszcze...

Jacyś młodzi ludzie rozmawiali gwałtownym szeptem, dalej inni szli trzymając się za ręce – niebaczni na rosę i ciemność, zapatrzeni to w siebie, to w gwiazdy, to w rozjarzony miesiąc. Bogumił się zatrzymał, przykucnął, żeby go nie zauważyli, ale oni niczego nie widzieli. Dla nich ciemność była ciemnością.

Młodzieniec poszedł dalej. Za łąką była rzeczka, gdzie puszczano wianki. Musiał przez nią przejść, żeby wejść do lasu. Bogumił włożywszy nogę do wody, wspomniał swój skok przez ogień – oto po oczyszczeniu ogniem, oczyszcza się wodą – ale przez wodę i skałę z opowieści starca już przeszedł. Wzruszył się doznaniem oczyszczenia, ale na krótko, chłód bowiem go orzeźwił. Ruszył szybko dalej, żeby zdążyć na czas. A czas naglił, bo niebo na wschodzie straciło już część ciemności.

Nie widać żadnych wił, brzegiń ani mamun. Licha też nie, ale po dzisiejszych oczyszczeniach było niegroźne, mogło sobie tylko gwizdać. Nikogo by nie zwiodło tym razem, tym bardziej nie Bogumiła.

Młodzieniec się zastanowił, w którą stronę ruszyć. Gdy już pomyślał, skręcił nieco w lewo i szedł pewnie, mijając co gęściejsze zarośla i doły. Miejsce, którego szukał, było blisko. Tak blisko, że zwolnił i stąpał ostrożnie, jakby bał się spłoszyć trwożliwą istotę. Skradał się więc niczym drapieżca ku ofierze, choć nim nie był. Drżał na całym ciele. Zatrzymał się, bo wzruszenie go zdławiło. Musiał przeczekać je, nie patrzeć w tamtą stronę, przetrzeć oczy. Gdy już się uspokoił, powoli podszedł do nieruchomego, srebrnego światełka tkwiącego tuż przy ziemi, wśród roju żółtych świetlików, co szeroki na krok kawałek mrocznego lasu czyniły widnym.

Bogumił zamknął oczy. Usiłował opanować oddech, oczyścić myśli z pragnień. Uspokoiwszy się, otworzył oczy. Cel był na wyciągnięcie ręki, ale nie zerwał kwiatu na wypadek, gdyby nieopatrznie jakieś życzenie przyszło mu do głowy. Podziwiał tylko jego urodę, kształt i barwę...

Któż by pomyślał, że kwiat paproci wygląda jak rumianek? Ma tylko srebrne płatki i zamiast żółtego oczka świecącą gwiazdę. Tym jeszcze się różni, że jest sam jeden. Poza tym wszystko – kształt i wielkość – są jednakie ze zwykłym polnym rumiankiem.

Bogumił długo napawał wzrok tym jedynym na świecie widokiem. Policzył płatki i wyszło dwadzieścia trzy. Spojrzał też na cieniutką, nieco włochatą łodyżkę, rozejrzał się po innych paprociach, czy nie ma choćby pąków – nie było już nic. Znikły, a jeszcze wczoraj dały się oglądać...

Niebo już jaśniało. Usiadł więc obok paproci twarzą na wschód i zerwał kwiat. Trzymał go przed sobą i patrzył na drzewa, aż czerwone słońce przebiło się na mgnienie oka przez gąszcze. Wówczas uniósł dłoń ze skarbem i następny promień prześwietlił kruchy klejnot, ukazując w nim wszystkie żyłki. Kwiat zniknął, a Bogumił roześmiał się w głos.

– Odtajałem! – krzyknął.

– Odtajałem!

– Tajałem!!

– Łajałem! – powtórzyło echo, czyli licho.

– Odtajałem – westchnął z ulgą młodzieniec.

Takim oto sposobem, przechytrzywszy wolę ciemnych bogów, Bogumił Wiślanin na powrót stał się człowiekiem.

Bogumił Wiślanin

Подняться наверх