Читать книгу Bogumił Wiślanin - Paweł Rochala - Страница 9

Kwiat

Оглавление

W środku letniej nocy roku 899 po narodzeniu Chrystusa, gdy nad wiślańską ziemią ledwie zroszoną wodą chrztu drżały gwiazdy, bojąc się, że Chors zetnie je sierpem nowego miesiąca, kogut zapiał tak głośno, aż Miłosława, usłyszawszy go tuż nad uchem, gwałtownie obudzona rzuciła się na posłaniu z cichym okrzykiem przestrachu. Rozglądała się w ciemnościach komnaty w takt bijącego serca, myśląc, o czym śniła, a wtedy za oknem rozległo się po raz wtóry przeraźliwie szydercze pianie. Obiecując śpiewakowi ostrym szeptem rychły i marny koniec, niewiasta poderwała się z małżeńskiego łoża i tupocąc bosymi stopami po gładkich dranicach, dobiegła do wyjścia, odsunęła rygiel i otworzyła drzwi. Spodziewała się mroków nocy, lecz w oczy uderzyło ją ostre światło. Zasłoniła twarz ręką i odwróciła głowę. Chciała się cofnąć, z rozpędu postąpiła jednak krok naprzód, drugą ręką ślepo macając białe powietrze. Nie natrafiła ani na drzwi, ani na ścianę dworu. Ochłonąwszy wreszcie ze ślepoty, odnalazła siebie odzianą w najdroższą suknię barwy jantaru, spływającą w gęstwinę nieznanej polany. Kwiaty przerastały zieleń gęsto i wielobarwnie, jakby kto tęczę pociął na cząstki, zmiędlił i rozrzucił wśród traw.

Nie rozumiejąc tego, co widziała – przecież był lipiec, a łąka kwitła jakby w maju – Miłosława zaczerpnęła powietrza. Tchnienie z wielką siłą odurzyło ją setką nektarowych zapachów, aż świat zawirował w głowie, aż się zachwiała.

Po kilku oddechach, oswojona już z woniami leśnego kobierca, niewiasta usłyszała buczenie tysięcy pszczół i trzmieli, cykanie setek świerszczy, świergot dziesiątek skowronków.

– To nie do wiary! Śnię? – zapytała, ale czy w szemrzącym gwarze usłyszała pytanie. – Którędy do domu? – szukały myśli, lecz nogi nie czekały na odpowiedź i poniosły donikąd. Sunęła przez jezioro kwiatów, nurzając się po kolana, po biodra, po piersi nawet, rozdając słodkie uśmiechy makom, rumiankom, bławatkom i kaczeńcom oraz czeredzie takich, co ich nazw nie znała, i wzbijała mgiełki pyłków, płosząc robotne pszczoły i trzmiele. Niektóre kwiaty muskały ją tylko, inne lekko chwytały za suknię jantarową i ciemne włosy, pozłacając je coraz mocniej, jeszcze inne kłaniały się na powitanie, a po rozstaniu wiodły za nią licami niczym słoneczniki za słońcem.

Czyżbym była piękna? Mogła to sprawdzić w zagajniku przy strumieniu, ale potok falował, nie dając Miłosławie obejrzeć się wyraźną, ale i bez tego wiedziała, że znów ma szesnaście lat, na głowie wianek, skórę gładką i śniadą, jest gibka, beztroska, i patrzy na cudny świat zielonymi oczami.

Głos wilgi, co wabił zalotnie a niewidzialnie, sprawił, że niewiasta chciała zobaczyć, czy żółty nicpoń istotnie trzyma w dzióbku piszczałkę. Śpiew dochodził od strony wiatrołomów, zza wykrotu, z konarów leżącego dębu.

Miłosława obeszła powalony świerk, przeskoczyła przez pień sosny i wówczas zobaczyła, kto tak pięknie gra.

Nieduży starzec, właściwie karzełek, w czerwonej spiczastej czapce, porośnięty długim siwym i zielonym włosem, siedział w rozwidleniu gałęzi ze dwa kroki nad ziemią i zerkał małymi, acz wyłupiastymi ślepkami brązowymi jak sosnowe sęki, i nieustannie grał na fujarce. Wyglądał poczciwie, chociaż cudacznie zarazem.

– Bądź pozdrowiony, dziadku! – Chciała zapytać o drogę do domu, ale ledwie wykrztusiła pozdrowienie, zaraz zasłoniła usta, inaczej parsknęłaby śmiechem.

Cudak nie odpowiedział na pozdrowienie, nawet nie wyjął fujarki z gęstwiny brody. Trzymając się gałęzi – na piszczałce grał wciąż oburącz – podparł się czwartą kończyną, żeby wygodniej usadowić ciało. Zrobił to, nie przerywając gry ani na chwilę i ani na chwilę nie oderwał ślepek od niewiasty, która straciła ochotę na śmiech i na zapytanie dziada o drogę. Krok za krokiem się wycofała; domyśliła się już bowiem, kim dziadyga jest: leśnym lichem lubiącym wodzić ludzi na manowce.

W człowieczku, co jeszcze przed chwilą wydawał się śmieszny, zaszły zmiany całkiem nieśmieszne. Włosy się skróciły, przy czym zielone sczerniały, siwe poszarzały. Zeskoczył z gałęzi, wbił w ziemię fujarkę, która w jednej chwili pokryła się wierzbowymi liśćmi, sam zaś stanął na czterech... no, nie rękach, na czterech łapach. Pomajtał kitą, spojrzał na niewiastę głęboko osadzonymi, żółtymi ślepiami, skulił spiczaste uszy i zawarczał.

Miłosława nie czekała, aż pokaże kły. Odwróciła się i dalejże uciekać.

Przemknęła, prawie się ocierając o stado jeleni, co pasło się opodal. Byki, a łanie za nimi, podniosły łby i z obojętnością popatrzyły na dziewczynę i biegnącego jej śladem straszliwego zwierza, po czym jedne wróciły do skubania trawy, inne do przeżuwania tego, co wcześniej uskubały.

Miłosława biegła wzdłuż strumienia śmigle jak jaskółka: wianek wpadł do wody, ale na to nie zważała, włosy rozwiały się chmurą strzępioną przez gałęzie, w uszach szumiał wiatr, a ona biegła nawet przez krzewy jeżyn, raniąc stopy do krwi.

Wilk-niewilk był tuż-tuż.

Wtenczas strumień zabiegł niewieście drogę. Przebrnęła przez nurt, potwór został na brzegu. Już się cieszyła, już miała odetchnąć, gdy zwierz podreptał chwilę w miejscu, ugiął łapy i dwoma susami przesadził wodę. Pościg rozpoczął się na nowo.

Miłosława krzyknęła i ruszyła do ucieczki, ale zaraz się potknęła i upadła. Szczęśliwie minęła ostre gałęzie leżącego drzewa i przeturlała się po mchu.

Wilk-niewilk był o krok.

Zasłoniła twarz i szyję. Zaraz pojęła, że na nic to by się zdało, gdyby potwór chciał przegryźć jej kark. Coś jednak powstrzymało jego luty zamiar, a co, domyśliła się szybko. Wilk bowiem wodził pyskiem wzdłuż nazbyt wysoko obnażonych nóg Miłosławy.

W niewieście krew zawrzała.

– Ty! – krzyknęła; była przecież z wojowniczego rodu. Jedną ręką obciągała szatę, drugą sięgnęła po miałkie próchno leżące obok pnia i sypnęła w ślepia zwierza.

Ten prychnął, potrząsnął łbem i potarł łapą pysk.

Miłosława poderwała się do biegu, ale trącona wilczym barkiem znów upadła. Zaraz okraczyły niewiastę kosmate łapy potwora, wyszczerzona morda ocierała się o jej twarz, cielsko przygniotło do ziemi, a tylne łapy walczyły ze ściśniętymi udami.

Co mam czynić?, zastanawiała się gorączkowo, wiedząc, że dola niewiast zgwałconych przez niedźwiedzie czy leśne potwory nie była do pozazdroszczenia – potomstwo odznaczało się przymiotami obcymi ludziom, a matki zawsze przypłacały macierzyństwo szaleństwem. Teraz złość, wstyd i obrzydzenie obezwładniały, jak przygniatający ciężar wilka, co z każdym oddechem bardziej ściskał płuca. Miłosława wczepiła się rękoma w szyję potwora, próbowała dusić. Nie zrobiło to na nim wrażenia, jeszcze głośniej zawarczał i mocniej do niej przywarł. Ostatnim tchem wydała z siebie krzyk rozpaczy, aż poruszyła się cała puszcza.

Nagle zadudniło, ziemia zadrżała, huknął grom. Ciężar zelżał, warkot zwierza gasł w oddalającym się skowycie.

Miłosława uciekłaby, lecz nie miała siły nawet otworzyć oczu. Czuła, że nie jest sama. Ktoś się zbliżył, położył dłoń na jej czole, pogłaskał. Wzdrygnęła się, zasłoniła, odtrąciła dłoń i pełna obaw spojrzała, a to, co zobaczyła, przyniosło ulgę: pochylał się nad nią Sobiesław. Mąż przytulił żonę i trwali w tym uścisku jakiś czas.

– Bardzo, ale to bardzo się bałam. Dobrze, że jesteś... – szeptała przez łzy.

Sobiesław poprowadził żonę do strumienia, ostrożnie ułożył i starannie obmył z krwi, a tam, gdzie polał wodą, rany znikały i ból ustępował; nie zostawały nawet siniaki.

Patrzyła na to z niedowierzaniem.

– Co to jest? Jak to się dzieje? – zapytała.

Odpowiedział znakiem ciszy.

Nie pojmowała niczego, chciałaby pytać, lecz posłusznie umilkła. Zakiełkował w niej jednak niepokój, czy wszystko jest w porządku, chociaż dobrze się stało... Ale nie dochodziła tego.

Woda cudownie działała. Miłosława obmyła twarz, potem szyję, zmoczyła włosy, które zaraz przybrały złotawy odcień, wreszcie zanurzyła się cała.

Po wyjściu ze strumienia promieniała młodością, śniada skóra przybrała barwę miedzi, a suknia znów była piękna i bez śladów zniszczenia. Niewiasta spostrzegła to, ale się nie przestraszyła zmian, ani nimi nie przejęła – woda spłukała z niej zmęczenie, troski i niedawną grozę, a mając przy sobie męża, gotowa była zmierzyć się z każdym strachem. Nie wiedziała tylko jednego: zrobiła się słodka niczym miód. Od stóp do głów.

Sobiesław przyglądał się żonie z uśmiechem. Wyglądał pięknie: krótkie, szarawe włosy nagle sięgnęły ramion i zjaśniały jak słoma na słońcu, skóra zaś barwą przypominała len. Brwi sczerniały, a powszednio szare oczy wydawały się niebieskie. Strojem także robił wrażenie: spodnie i koszula przy każdym ruchu połyskiwały wszelkimi odcieniami krwistej czerwieni, czemu wtórowały szeroki opinający wpół złoty pas z przytroczonym mieczem w czerwonej pochwie i trzewiki ze skóry w takim samym kolorze. Wysoki, barczysty, szczupły, o mięśniach z żelaza – Miłosława przyglądała się mężowi z zachwytem: onieśmielił ją urodą, aż musiał skinąć ku niej ręką, żeby podeszła. Jakby na ten sam znak z zarośli wybiegł biały rumak i pokłonił się krasnemu panu, ułatwiając dosiad. Sobiesław schylił się po niewiastę. Ona wyciągnęła ręce, on ujął ją pod pachy jak dziecko, posadził bokiem przed sobą na siodle i ruszyli niespiesznie.

– Dlaczego milczysz? – zapytała.

Nie odpowiedział. Pogłaskał ją po głowie, potem pogładził po plecach.

– Ktoś cię zaczarował? – Popatrzyła mężowi w oczy, ten pocałował ją w usta. Na chwilę dała się zwieść tym pocałunkiem, rzuciła więc: – Nie drażnij się ze mną. Nie dam ci więcej ust, chyba że wreszcie choć słowem się ozwiesz.

On znów tylko się uśmiechnął.

Ona odchyliła twarz poważną, ze ściągniętymi brwiami, a wtenczas poczuła gorący pocałunek na szyi.

On objął ją mocniej w pasie lewą ręką, unosząc niemal przed sobą, prawą zaś błądził po udach coraz niżej.

– I tak cię nie pocałuję – szepnęła zalotnie; Miłosławie przemknęła przez głowę jeszcze przytomna myśl, że to, co właśnie się dzieje, jest niemożliwe.

Koń przeszedł w galop i zaraz niemal oszalał: wpadł bowiem w kępy krzewów, ale się nie splątał, i niczym po zboczu pobiegł po brzegach listowia, z nich w górę, aż na wierzchołki drzew.

Sobiesław, zamiast kierować rozgrzanym ogierem, szukał dolnego skraju sukni swojej pani.

Widok wznoszącego się rumaka rozkojarzył niewiastę; nie mogła skupić myśli na tyle, żeby temu się dziwić. Znaczenie miało teraz każde dotknięcie warg Sobiesława i żar jego dłoni.

Miłosława broniła się jeszcze, choć i jej ręka błądziła już po mężowskim ciele.

– Rzeknij coś wreszcie...

Milczeniem zbył prośbę żony, mocniej ją przytulił. Miłosławie zrobiło się gorąco. Jej piersi nabrzmiały, rozpierały niebezpiecznie suknię, a on gładził je coraz mocniej, niemal ugniatając jak ciasto. To niemożliwe!, pomyślała o własnej słabości i poddała się całkowicie. Chciała go drapać, gryźć, całować.

Rozerwał suknię od szyi po pępek, przywracając żonie oddech. Ona westchnęła, czując na nagiej skórze przemiły wiatr, on zaś całował to, co uwolnione.

Miłosława przyjmowała pieszczoty w błogości, aż naszła ją ochota poswawolić: – Tak robisz z brankami na wojnie? Rwiesz na nich szaty? I mnie więc, bezbronnej niewieście, pokaż miecz! – wypowiadając te słowa, spuściła dłoń po napiętych mięśniach mężowskiego brzucha, gotowa rwać i pieścić zachłannie to, na co niżej natrafi.

Jego szczęście, że za pierwszym razem ręka Miłosławy natrafiła na rękojeść miecza – szarpnęła nią bowiem nad wyraz gwałtownie, kilka razy wysuwając ostrze z pochwy przynajmniej na piędź. Zorientowawszy się, że nie tego szuka, puściła miecz, a dłoń zanurkowała jeszcze niżej pasa. Wtedy Sobiesław odsunął od siebie żonę, co nie przyszło łatwo, bo niewiasta – pomyślawszy, że mąż chce przerwać to, co dobrze się zapowiadało – ogarnięta falą wściekłości, uderzyła go pięścią na oślep. Potem drugi raz, trzeci, następny... Dopiero gdy podłożył rękę pod jej kolano, zrozumiała, o co chodzi. Sama więc, bez zachęty, uniosła nogę gwałtownie i niewiele brakowało, a zsunęłaby się w zieloną błyskawicznie uciekającą spod kopyt rumaka otchłań, lecz w ostatniej chwili złapała za szyję męża. Ten stanął w strzemionach, bo łęki, choć niskie, do czegoś innego stworzone, nie ułatwiały zadania kochankom. Wtedy niewiasta mocno oplotła nogami biodra męża, krzyżując za jego plecami smukłe golenie. Sięgnęła ręką w dół, ale znów nie znalazła tego, co pragnęła znaleźć – przez suknię, która się ułożyła między nimi jak ściśnięta, miękka przeszkoda.

– Zróbże coś z tym! – szarpiąc się bezradnie, krzyknęła Sobiesławowi do ucha.

Znów musiał ją nieco od siebie odsunąć. Tym razem mu pomogła: poluźniła chwyt i wspólnymi siłami zawadzające fałdy przesunęli nad jej biodra. W tej szamotaninie uwolnił się z troków szkarłatny płaszcz wojownika, rozwinął w pędzie i splątał z krajem sukni niewiasty. Tak oto miód wymieszał się z krwią i za nimi płynął.

Miłosława nie odpuściła Sobiesławowi: poszukała właściwego miecza, uwolniła ze więzów mieszka przy nogawicach i – borykając się nieco z galopadą dzikiego konia – trafiła nim wreszcie w cel.

Krzyknęli oboje. Ona z rozkoszy wbiła mężowi paznokcie w szyję. On szarpnął ją kilka razy, przechylając na boki, aż zmieniła chwyt i spojrzała na niego. W oczach Miłosławy nic nie zostało z zieleni – wypełniały je czarne, ledwie widzące źrenice. Zanurzyła palce w jego włosy, usta całowała łapczywie.

Koń teraz cwałował po szczytach gór albo po mgłach zalegających doliny i wąwozy.

Miłosława się przeciągnęła, a gdy bezwładnie opadła na wyciągnięty koński kark, pęd powietrza okrył ją pasmami białej grzywy. Osunęłaby się, lecz mąż ją przytrzymał – ich dłonie się spotkały, palce splotły w koszyk. Ponownie przywarli do siebie w dziwnie spokojnym pocałunku. Oczy Sobiesława, przed chwilą grające złotem, nęciły teraz czarną głębią. Niewiasta czuła, że wpada w tę otchłań.

Wokół coś się zakłębiło na szaro, rdzawo, czarno. Niedaleko uderzył grom, zaraz z suchym trzaskiem i oślepiającym błyskiem poszły w jego ślady następne. Deszcz zaciął mocno – kochankowie spłynęli wodą, ich włosy zmieniły się w chlaszczące ciała bicze. Mimo to Miłosława znów się wspięła wysoko, aby raz jeszcze spaść w wir rozkoszy.

I wtedy dmuchnął gorący wiatr.

Zanurzeni w pieszczotach kochankowie nie pozwoliliby na to, aby wzajemny żar odepchnął ich od siebie. I pewnie by spłonęli, lecz szczęśliwie wlecieli między czarne chmury, gdzie śnieg schłodził litościwie ich ciała, oblepiając prawie w całości, wbijając się we włosy i fałdy szat. Lodowe ostrza kłuły niewiastę, aż przeszedł ją dreszcz. Pokryta szronem, wewnątrz rozpalona, ocknęła się, a widząc śnieg na Sobiesławie, krystaliczne płatki roztopiła pocałunkami.

On oddał większość z tych pocałunków, wkrótce więc oboje odtajali z zimnych iskierek.

Wiatr dmuchnął od północy, przynosząc śnieg kwiatów, na co z prawej odpowiedział powiew z deszczem wielobarwnych liści. I tak w jednej chwili niewiasta zobaczyła maj i październik zespolone jak ona i mąż. Ledwie zdążyła zauważyć, co nierzeczywiste, gdy w kolejnym uniesieniu znów przestała wyraźnie widzieć. Poczuła zbliżający się koniec, bo Sobiesława przyspieszył – poddała się temu rytmowi. Jeszcze raz popatrzyli sobie w oczy, ich oddechy stały się jednym. Zakrzyknęli oboje i świat zawirował: ziemia, niebo, słońce, miesiąc!

Rzuciła się na łożu z ulgą, ale i z pewnym żalem, jak to po przebudzeniu z pięknego snu.

Sobiesław się przeciągnął.

– Ach, ty, niedobry mężu! – szepnęła mu do ucha.

– Niedobry? – zdziwił się. – Ja?

– A kto mnie męczył całą noc? Przyjechałeś na białym jak śnieg koniu, szaty miałeś, że u kniazia takich nie widziałam.

– Przecież tu leżałem!

– We śnie, głuptasie, we śnie.

– Nie mam białego konia...

– Widać nie przyjechałeś na swoim... A jak lekko biegł... – szeptała, ale że Sobiesław znów przysnął, sama zmrużyła oczy, zapominając o sennej przygodzie. Dopiero później, a słońce było wtedy już wysoko, gdy Miłosława zajrzała do skrzyni, nocne wizje powróciły: niewiasta wyjęła bowiem ulubioną jantarową suknię i krzyknęła ze zdziwienia, bo suknia nie dość, że rozdarta od szyi do pasa, to jeszcze z jej fałd wypadła czerwona, spiczasta czapka sukienna, taka, jaką miał leśny dziad-wilk ze snu. Co to ma znaczyć?, Miłosława zapytała w myśli samą siebie.

Co to znaczyło, już niebawem stało się widoczne: żona lędzickiego wojewody była brzemienna. Odtąd Miłosławę codziennie coś zaskakiwało. Na jawie miewała widzenia, potrafiła przepowiedzieć, co niewiadome, odnaleźć zgubione i wyleczyć chore. Im więcej nad nowymi darami dumała, tym mniej rozumiała, i jeśli by przyjąć, że to nie z Sobiesławem oddała się owej nocy pędowi, lecz z którymś z bogów, co ją odwiedził pod zmienioną postacią, mogłoby to cokolwiek wyjaśniać.

Opowiedziała mężowi sen, o domysłach jednak nie wspomniała.

Choć snu wojewodziny ludzie nie znali, spostrzegli jego skutki. Najbliższe otoczenie zauważyło, że po spotkaniu Miłosławy każdy czuł się lepiej, pogodniej i mu się darzyło: a to kury niosły się nadspodziewanie dobrze, a to ziarna przybywało pod cepem, a to mleko nie mieściło się w skopkach i należało zrobić większe. Tej jesieni okoliczne owce dostały tak gęstego runa, że ledwie się ruszały, i trzeba było strzyc je dwa razy. Także tej jesieni nikt nie umarł ani w gródku, ani w zasięgu z niego wzroku.

Wieści o cudach wprawdzie wielu brało za zmyślenia, ale byli też tacy, co w nie uwierzyli. Lecz zimą, gdy ujrzano duży brzuch u wojewodziny, a rozjuszony byk przed nią uklęknął, nikt już nie wątpił, że nosi w sobie niezwykłego potomka. Wtedy jednak ogarnął ludzi strach. Złe zawsze sprytniejsze jest od dobrego – może ono tylko udaje dobroć, aby potem łatwiej wszystkimi zawładnąć?

Zważywszy na snute codziennie domysły Miłosława ciążę znosiła ze spokojem i beztroską. Nie miała złych snów, na jawie spotykały ją tylko ludzka życzliwość i uśmiechy, a po pokłonie byka sama uwierzyła, że jest w stanie obłaskawić niejedno nieobłaskawione, chociaż tuż po zejściu lodów zdarzyło się coś, co mogło ją wystraszyć czy nawet przyspieszyć poród. Nie było to byle co, dawało do myślenia tyle samo, co straszny, zarazem rozkoszny tamten sen.

Wczesną wiosną przed domem z samego rana Miłosława spotkała babsko i tylko dlatego nienagie, że owłosione na całym ciele. Zrazu wojewodzina pomyślała „niedźwiedź” i nim krzyknęła ze strachu, owładnął nią drugi lęk, co zdławił krzyk, mimo że krzyczeć powinna: we włochatym stworze rozpoznała bowiem mamunę, która może zaszkodzić brzemiennej i dziecku. Już odwracała twarz, żeby się nie zapatrzyć w ohydną postać – ciężarnym nie wolno patrzeć na nic brzydkiego – gdy mamuna się skuliła i sama odwróciła bojaźliwie, jakby przed Miłosławy widokiem, i zasłaniając oczy, powiedziała tylko: – Ni, ni, ni.

Wojewodzina w przestrachu omal dotknęła ust, a tego też nie wolno robić – dziecko może dostać bowiem w tym miejscu czerwonej plamy bądź owłosionej brodawki. Uświadomiwszy sobie owo zagrożenie, zeźliła się i krzyknęła: – Precz stąd, poczwaro! Precz!

Z trudem, przez ten wielki brzuch, podniosła kamień i już miała nim rzucić, ale wówczas mamuna jeszcze bardziej się skuliła, niemal zwinęła w kłębek, i padła na czarną mordę, piszcząc prosząco te swoje: – Ni, ni, ni!

Niewiasta powstrzymała karzącą dłoń. Leśny potwór uniósł łeb i nie spoglądając na ciężarną, wyciągnął ku niej otwartą dłoń z czymś, czego Miłosława nie rozpoznała.

– Na, na! – wysyczała mamuna.

Wojewodzina cofnęła się o krok.

Mamuna rzuciła Miłosławie pod nogi przedmiot, który wcześniej pokazywała na dłoni, po czym się wycofała na klęczkach, a gdy zniknęła w cieniu lasu, pozostawiając po sobie wrażenie, że była tylko przywidzeniem, wojewodzina spojrzała na dar włochatej baby; na gładkie, połyskliwe, z ostrym stożkiem i pokrętłem wrzeciono z brązu.

Nic, tylko puścić je frygą po podłodze...

Nie podniosła podarunku, nawet nie tknęła nogą. Od mamun przychodziły złe moce, kto wie, czego w zamian chciałoby straszydło? Spojrzała tam, dokąd wycofała się potworzyca, jeszcze krzaki na skraju lasu się bujały, i sama, zostawiając na podwórzu niechciany podarunek, uciekła w głąb domu.

Do tego, co przeżyła, się nie przyznała, bo i tak obowiązywało ją już wiele zakazów: nie mogła prząść, szyć, tkać i wyszywać, wić wianków, spoglądać przez szpary i dziury w deskach – zwłaszcza po sękach, oglądać ludzi brzydkich, złych czy tchórzliwych, nie powinna nawet chwytać niczego ostrego, a po spotkaniu z mamuną z pewnością na nic by już jej nie pozwolono; czekałaby jedynie na rozwiązanie w izbie, w której byłoby za duszno nie tylko od zakazów krępujących mocniej niż zaciśnięte supły na powrozie. Ona zaś lubiła odetchnąć świeżym powietrzem, cieszyło ją wiosenne słońce. Nie, tego nie mogła poniechać, nawet narażając się na następne spotkanie z mamuną.

Rozważania przywiodły niepokojące pytania: czy spotkanie mamuny może być dowodem na to, że napotkane we śnie leśne licho ciągle chce do niej się zbliżyć? Kim właściwie był Sobiesław ze snu?

W kwietniową noc przyszło rozwiązanie i sprawy w swoje ręce wzięły niewiasty. Przebrały Miłosławę w białe porodowe giezło pozbawione troczków i jakichkolwiek wystających nitek, na których mogłyby przypadkiem zawiązać się supełki, rozpleciono włosy, rozczesano, aby i tu żaden węzełek nie utrudnił porodu. Kobiety sprawdziły, czy nie ma w komnacie choćby kawałka przędzy, nici czy strzępów kurzu, w którym mogło się schować licho, i wreszcie, usadowiwszy wojewodzinę na zydlu, zapytały o bóle. Pytały ciągle, bólów jednak nie było, choć poród wyraźnie się rozpoczął. Najstarsza z niewiast, ustawicznie podejrzliwa – chyba tylko ją niepokoiła wszechdobroć ogarniająca Miłosławę – przypomniała sobie o jeszcze jednym: – Trzeba coś czerwonego, żeby było widoczne. Wtedy będziesz całkiem bezpieczna.

– W skrzyni jest czerwona czapka. Połóżcie ją na stole – powiedziała rodząca w dziwnie przytomnym pomyśle.

Starej było mało. Jednej z młodszych kazała przynieść coś ostrego, bo o ile barwa czerwona odwracała uwagę złego, o tyle żelazo je płoszyło.

Traf chciał, że dziewczyna zaraz napotkała pachołka niosącego do czyszczenia miecz wojewody. Bez ceregieli wyrwała go z rąk chłopaka, którego cmoknęła w policzek i zostawiła zaskoczonego z pustymi rękoma. Tym samym, przypadkiem, narodzinom towarzyszyły znaki wiary, wojny i miłości.

Przezorna staruszka kazała jeszcze jedno: dziewki omiotły ogniem kąty izby, a wtedy bóle porodowe się pojawiły.

Rozwiązanie nastąpiło szybko, ale – jak to zwykle bywa w takich wypadkach – towarzyszyło mu spore zamieszanie.

Dzieciak zaraz wrzeszczał, jak się należy, spocona matka płakała z ulgi, patrząc na wiązanie pępka.

– Chłopiec.

Do misy utrącono rozogniony węgielek, co z sykiem przepłoszył złe moce z wody, w której wymyto dziecko. Również Miłosławę niewiasty obmyły, dziwując się, jak gładko urodziła niemałego dzieciaka, i to bez krwi. Potem ciasno owiniętego w powijaki malca przystawiły do matczynej piersi, szepcąc zaklęcia i okadzając tych dwoje dymem z rucianego wianka. Już prawie brały się do pochwał, jakiż to udały dzieciak, ale wówczas któraś zauważyła, że mimo tak dziwnie szczęśliwych okoliczności, nie godzi się chwalić wprost, wszak licho – słowa tego na wszelki wypadek nie wypowiedziała – nigdy nie śpi. Inna wzięła ze stołu krasną czapkę i podała Miłosławie. Wtedy jeszcze inna zapytała zaskoczona: – Kto tu położył wrzeciono?

Miłosława zadrżała: Czyżby to było wrzeciono przyniesione przez leśne straszydło? Przecież go nie wzięłam!

Znachorki popatrzyły po sobie niepewnie; wydarzenia tej nocy miały się odbić w życiu nowo narodzonego. Poznały czapkę, jaką noszą żercy, poznały miecz wojewody. Wymowa tych rzeczy była jasna – mądrość i waleczność. Ale wrzeciono? Cóż miało znaczyć? Czyżby ktoś chciał z chłopca zrobić dziewczynkę?

Podejrzenie padło na służebną. Miłosława przerwała jednak śledztwo i pokątne szepty: – Miecz oddajcie wojewodzie. Czapkę dajcie mnie, pod troczki od powijaków. I pokażcie wrzeciono.

Wrzeciono mamuny, poznała je. Ponoć – tak opowiadano – do przędzenia nici z mgieł.

– Ładne, równe, gładkie i świecące! Czy odlane ze złota? – Miłosława zapytała spokojnym głosem, w którym drżenie można było wziąć za poporodową słabość. – Będzie dla jego żony. – Westchnęła i zapytała znachorkę: – Czy wreszcie wolno mi usnąć?

– Teraz tak.

Kobieta chciała także odebrać dziecko, coby matce było wygodniej, ta jednak się nie zgodziła.

– Ojciec na wojnie, po co go wynosić? – zadała pytanie jakby bez związku, bo Sobiesław czekał wszak niedaleko.

W sąsiedniej izbie niewiasty biesiadowały i tylko jedną służebną zostawiły przy Miłosławie, której, odchodząc, surowo przykazały, aby młodej matki nie odstępowała na krok. Ta jednak nie usłuchała: zauważywszy przygasające łuczywo – drugiego nigdzie w komnacie nie znalazła – po stwierdzeniu, że wojewodzina śpi, wyszła na chwilę, cichutko jak myszka, żeby przynieść do izby światło. Wtedy zdarzyło się coś niezwykłego.

Potem wmawiano Miłosławie, że zmęczona po połogu śniła lub miała zwidy. Może tak, może nie...

Przez sen jednak, wyczuwszy coś dziwnego, otworzyła oczy. Trzy stare niewiasty pochylały się nad malcem i weń się wpatrywały.

Rodzanice!

– Będzie piękny, silny i mądry, ale niezbyt szczęśliwy w miłości... – powiedziała pierwsza, co zakręciła czteroramiennym zwijadłem.

– ...Za to ulubiony przez bogów, kniaziom równy, choć przez ludzi niedoceniany... – dodała druga, nim przebrzmiały słowa pierwszej, a swoje słowa przystrzygła złotymi nożycami do cięcia ludzkich żywotów.

Trzecia się odezwała, nim druga zamknęła usta: – ...Jego droga to nić pajęcza, może nie zdążyć z rozsupłaniem – skończyła, rozkładając ręce szeroko.

Między nimi rozsnuła się złowieszcza gmatwanina z gęstej sieci starych pajęczyn.

Nim Miłosława pozbierała myśli, coby powiedzieć choćby słowo, Rodzanice rozmyły się w jej załzawionych oczach.

– Jeżeli nie rozplącze, to choć równo uprzędzie tę kądziel! – krzyknęła, wygrażając pięścią uzbrojoną we wrzeciono.

Kilkakroć czyniono potem Miłosławie wyrzuty, że mimo niebywałej sposobności, nie dowiedziała się więcej.

– Nie byłam ciekawa – odpierała wścibskich natrętów, ale nie mówiła prawdy. Z jednej strony chciała wiedzieć, oj, chciała, i cały ten czas, gdy Rodzanice stały nad dzieckiem, nie mrugnęła okiem, żeby niczego z widoku nie uronić, a trzeba przyznać, że okoliczności wydarzenia nie sprzyjały rozmowie. Z drugiej zaś strony Rodzanice były wymowne i zrozumiałe jak nigdy.

Przepowiednia zadowoliła rodziców. Ojciec, wojewoda, był szczęśliwy, że wojewodzic będzie równy kniaziom. Wojewodzina nie miała nic przeciw temu, żeby syn był piękny i mądry, tylko – jak to niewiasta – martwiła się o brak miłosnego szczęścia. Razem to źle się nie zapowiadało, nawet ta stara pajęczyna – trudno wszakże w życiu wyłącznie o proste drogi.

Tej ostatniej sprawie, pajęczej, Miłosława postanowiła zaradzić na swój sposób. Chłopiec nie skończył jeszcze pięciu lat, a prządł na wyścigi z trzy razy starszymi dziewczynami. Sporo było z tego śmiechu, ale trzeba przyznać, że matka słowa dotrzymała – już jako dziecko dobrze sobie radził z wrzecionem.

Bogumił Wiślanin

Подняться наверх