Читать книгу Spisek Założycielski Historia jednego morderstwa - Piotr Wroński - Страница 11

Milicjant z Chojnowa i cudzoziemiec, który spełnił prośbę Siergieja

Оглавление

Świtało, kiedy wjeżdżałem do Chojnowa. Padał drobny śnieg z deszczem. Mieścina przywitała mnie brakiem oświetlenia i zaniedbanymi klockami, zwanymi szumnie willami. Typowa zapyziała pipidówa, z której wszyscy chcieli uciec. Ci najmniej ambitni – do Legnicy. Przejechałem przejazd kolejowy, jak zwykle w Polsce, nieoświetlony, jakąś małą brudną rzeczkę i skręciłem w lewo, w ulicę II Armii Wojska Polskiego. Po obu stronach stały poniemieckie domy, podniszczone i pomieszane z socjalistycznym budownictwem, które wskazywało miejsca, w które wstrzelała się Armia Czerwona w 1945 roku. Przejechałem około kilometra i zaparkowałem na rozwalającym się chodniku pod taką ocalałą willą, oznaczoną numerem piętnastym. W dwupiętrowej willi mieścił się posterunek MO, podległy WUSW w Legnicy. Po przeciwnej stronie była chyba jakaś szkoła. Zauważyłem boisko. Łuszczącą się farbę zielonej elewacji podkreślał brudnawy napis na długim i szerokim transparencie: „Żeby Polska w siłę rosła, a ludziom żyło się dostatniej”. Ten cytat z Gierka wisiał praktycznie na każdej fabryce, szkole, a nawet malowano go na ścianach domów. Tutaj ktoś skreślił drugą część i dopisał po przecinku: „trzeba wieprza, a nie osła”. Pod spodem namalowano czerwoną „solidarycą” nazwę tego związku. „Ale, kurwa, pilnują!” – pomyślałem i wszedłem na komisariat. Dyżurny przebudził się na mój widok. Włożył, nie wiedzieć czemu, czapkę, wstał i zapytał przestraszonym głosem: – Obywatel w jakiej sprawie? – W tajnej – odpowiedziałem, pokazując mu legitymację, co wyraźnie wpłynęło na jego samopoczucie. Panikę kamuflował szybkim przełykaniem śliny. Postanowiłem go dłużej nie męczyć: – Ja do komendanta. Spodziewa się mnie. – Oczywiście, oczywiście – szybko powiedział milicjant, szczęśliwy, że nie on będzie miał kłopot. Przynajmniej na razie. Zadzwonił z centralki. – Janusz, ktoś do ciebie… z Warszawy. – Odłożył słuchawkę i otworzył mi drzwi, mówiąc: – Pierwsze piętro, na prawo. Tabliczka jest na drzwiach. Wszystkie milicyjne komendy są pomalowane tą samą przygnębiającą farbą, białosiną. Chodzi chyba o to, by każdy, kto tu wchodzi, poczuł się jak w trupiarni – bezosobowo i beznadziejnie. Wykładzina na podłodze, „milicyjny błękit”, potęgowała takie wrażenie. Bez pukania otworzyłem drzwi z tabliczką „Komendant”. W środku ubierał się w mundur młody mężczyzna, może trochę młodszy ode mnie. Widać było, że jest wysportowany. Szczupły, ale nie chudy. Trochę niższy ode mnie. W dolnej strefie wysokiego wzrostu. Miał pociągłą twarz, proporcjonalny nos, gęste czarne włosy, podobnie gęste brwi. Był trochę śniady. W twarzy i uśmiechu miał coś kobiecego, taką ulotnie kokieteryjną delikatność. Takie skojarzenia narzuciły mi się same. Domyśliłem się, że w szkołach i w pracy musiało mu być ciężko. Te uśmieszki, kpiny za plecami…W dodatku był kawalerem. Typowy figurant „Hiacynta”, uśmiechnąłem się w duchu. – Paweł Grzegorzewski z Warszawy – przedstawiłem się, by ułatwić mu dostosowanie się do kłopotliwej dla niego sytuacji. – Dyżurny powinien poprosić mnie na dół, ale widzi pan, jacy oni są. Odkąd zesłano mnie tutaj, nocuję często na posterunku. Nie chce mi się wracać po nocy do Legnicy – powiedział z uśmiechem. – Janusz Zenkat. Witam pana. Uścisnąłem podaną dłoń. Uścisk miał równie delikatny, jak wyraz twarzy. – Spodziewałem się kogoś od was. – To dobrze – odpowiedziałem. – Szybciej załatwimy sprawę, a ja mam jeszcze szmat drogi do Warszawy. – Herbaty? Kawy nie mamy. Cukru chyba jeszcze starczy. Pan siada przy biurku. – Skinąłem głową, a mój gospodarz wyjął dwie szklanki. Do jednej z nich włożył grzałkę. Kiedy zagotowała się, woda wsypał łyżeczkę ulunga i postawił naczynie przede mną. Powtórzył podobne czynności z drugą szklanką i w końcu usiadł na swoim komendanckim krześle. Teraz mogliśmy pogadać. Opowiedział mi o próbach zakładania „Solidarności” w milicji. Niewielu się na to złapało, ale wystarczyło na porządny smrodek. Legnicka „Trójka” od razu chciała wszystkich wyrzucić, ale centrala kazała im jedynie obserwować. Zenkat tłumaczył mi sytuację na początku października. Część „krawężników” uwierzyła w to, że jest ofiarami komuny. Tak im tłumaczyła lokalna „Solidarność”, „Solidarność” i księża. Zenkat uznał, że nie warto z tym walczyć w zwykły sposób, lecz najpierw wybadać rzeczywiste nastroje. Pogadał z ludźmi. Powiedział im, by poprosili związkowców o oficjalne poparcie, wtedy i on nie będzie robił im problemów. Sam nie może się w to włączyć, bo nie chce nigdzie należeć, ale nie jest przeciwny związkom. Nie powiedział im, że był kandydatem do partii. Uwierzyli mu i… nadziali się na minę. Od związku dostali jedynie ulotki, jakieś książki, których nawet nie przeczytali. Żadnego oficjalnego poparcia. Lokalna „S” dopiero co powstała i nikt u nich nie wiedział, czy nie wyjdzie przed szereg. Ich gdańska centrala, z doradcami i Wałęsą – Zenkat podkreślił kolejność – obawiała się wchodzenia do MSW. Powiedzieli im, by poczekać. Milicjanci, rozczarowani jak cholera, poszli do księdza. Ten zaczął ich namawiać do ostrożności, bo czasy są niepewne, i zaprosił na msze dla mundurowych, które organizuje w każdą środę po południu. Poradzili się swojego dowódcy, czyli Zenkata, który obiecał dowiedzieć się, co powie „góra”. Góra nie powiedziała nic, bo ten nawet do niej nie poszedł, tylko wysłał nieoficjalnie notatkę do KG. Miał tam znajomego w kadrach. Stamtąd trafiło to do nas. Tydzień później zadzwonił do niego ów znajomy. Podał mu numer do „kogoś w MSW”. Okazało się, że był to numer do Tadeusza. Zgodnie z jego sugestią poszedł sam do tego księdza i poprosił go o to, by nie mieszał polityki z religią. Nikt nie ma nic przeciwko wierzącym milicjantom. Niech sobie praktykują, byleby nie bawili się w zbawianie kraju. Ksiądz zgodził się z Zenkatem. Podkreślił, że są sprawy niezależne od polityki, zarówno u Boga, jak i u cesarza. Pytał przy okazji o kłopoty z przestępczością: jak to wygląda w przypadku żołnierzy radzieckich, i ofiarował pomoc. Pożegnali się miło. Tymczasem „trójkarze” donieśli komendantowi WUSW i zesłano go do Chojnowa. W dodatku Rosjanie się wściekli, gdyż pod ich jednostkami zaczęły się pojawiać jakieś solidarnościowe ulotki, napisy na murach. Tego oni nie darują. Kolega z kadr nie odpowiadał na telefony. Warszawa nie zdążyła albo nie chciała interweniować. – Albo miała w tym swój cel, panie Januszu – powiedziałem, rozumiejąc już zainteresowanie i sposób, w jaki można wykorzystać tego człowieka. – Kim jest ten ksiądz? – zapytałem. – Nazywa się Rudolf Szymula. Ma trzydzieści lat. Tutejszy. Jego dziadkowie ze strony ojca podpisali reichslistę. W czterdziestym piątym uciekli przed Ruskimi. Małego Szymulę, ojca Rudolfa, zgubili gdzieś po drodze. Trafił do domu dziecka, tu, w Legnicy. Miał szczęście. Mogli go zdenazyfikować, jak wszystkich Niemców. On nawet nie znał niemieckiego. Potem był kierowcą PKS. Swoją żonę, Hannę, poznał we Wrocławiu. Był tam na jakimś szkoleniu. Wzięli ślub i tak narodził się nasz ksiądz. W siedemdziesiątym pierwszym poszedł do seminarium. Nie wiem gdzie. Ojciec trzy lata później sprzedał domek i wyjechał do RFN na stałe, wraz z żoną. Jako były mieszkaniec III Rzeszy, obywatelstwo dostał od razu. Ksiądz Rudolf wrócił do Legnicy w 1979 roku. Jest zwykłym księdzem w parafii świętego Jacka na Nadbrzeżnej. Wiem, że utrzymuje kontakty z rodzicami. – Ale jaki jest? Pije, pali, chłopcy, dziewczynki? – pytałem dalej. Na dźwięk słowa „chłopcy” zmarszczył brwi na sekundę. – Nie wiem – odpowiedział. – Nie słyszałem o nim żadnych plotek, a przyjrzeć się mu nie zdążyłem. W parafii mówią, że jego protektorem jest Gulbinowicz. – Spytałem go jeszcze, czy chodził na religię. Zenkat potwierdził i zaczął się tłumaczyć. Nie chciał, ale matka go zmuszała. Wychowywała go sama i była bardzo religijna. Zauważyłem jego zmieszanie i zmieniłem temat. Zaczęliśmy rozmawiać o pracy w Chojnowie. Nie cierpiał tego miasteczka. Kilkakrotnie prosił o przeniesienie do Wrocławia, nawet na niższe stanowisko. Odmówili mu. Do Legnicy wracać nie chciał. Tam tylko drobni złodzieje i bójki z pijanymi sołdatami. Ciekawsze sprawy zabiera bezpieka. Milczeliśmy później chwilkę. Zapaliłem papierosa. Ostatnio ograniczałem palenie. Zastanawiałem się nawet nad rzuceniem, ale wiecie, jak to jest. Zenkat zapalił również. Obserwowałem go i analizowałem. W sumie przyda się w Warszawie. Nikt go nie zna. Ma dobrą legendę i będzie wierny. Piekło małych miast musiało go mocno poparzyć. Nawet jeśli ma jakieś odchyłki od normy, to można będzie je odpowiednio wykorzystać. Że też ci miejscowi bezpieczniacy nie poznali się na nim… „Czwórkarzy” trzeba będzie porządnie opierdolić. Zajmują się tylko lokalnymi intrygami. Biurwy pieprzone! – Mam dla pana propozycję – powiedziałem głośno. – Czy chce Pan pracować z nami? W Warszawie. – Z zaskoczeniem, mającym przykryć ulgę, Zenkat potwierdził. Nie spytał o żadne szczegóły. Ani o mieszkanie, ani o pensję. Ja kilka lat wcześniej byłem trochę bardziej ciekawy. Poprosiłem go, by spokojnie czekał na wezwanie do centrali. Dyżurnemu niech powie, że przyjechałem na rozmowę z nim w sprawach legnickich i związków zawodowych w MO. Ma podkreślać kłopoty, jakie mu to już przyniosło i przyniesie. Trochę plotek nie zaszkodzi. Przed wyjazdem ma pójść do tego księdza. Pożegnać się i ponarzekać. Zasugerować dyscyplinarkę. Gdy KG go wezwie, ma wziąć delegację, w Warszawie pojechać na Rakowiecką i stamtąd zadzwonić na znany mu numer. Potem pożegnaliśmy się, przypomniałem o tajemnicy i ruszyłem w powrotną drogę do stolicy. W mojej historii pojawił się Gestas. Na chwilę straciłem czujność. Zbliżało się południe, pierwszego grudniowego poniedziałku Anno Domini 1980. Nowej ery, jak mówiono u nas.

Do domu wróciłem koło szóstej wieczorem. Pobawiłem się Piko z Leszkiem. Marzena ucieszyła się z zakupów. Od wtorku wpadłem w kierat. Złożyłem sprawozdanie z wyjazdu Tadeuszowi. Potem zacząłem zapoznawać się ze sprawami. Zauważyłem, że Tannenberg przerzuca na mnie większość roboty wydziału. Podpisałem parę dokumentów, rozliczyłem wyjazd. Poinformowałem podległych mi pracowników, że w piątek, jak ogarnę to wszystko, zrobimy sobie nasiadówkę. W końcu przy kawie mogłem spokojnie przeanalizować rozmowę z Siergiejem. Były dwie możliwości: albo Wanin rzeczywiście chciał, by dyrektor pozostał wyłącznie kanałem oficjalnym, albo wymyślili razem jakąś kombinację operacyjną, która miała mnie sprawdzić. W obu przypadkach chodziło o lojalność. Rosjanie zawsze mieli idée fixe na tym punkcie. Nigdy nikomu nie ufali, a jeżeli już, to dopiero po wykazaniu przez zainteresowanego, iż jest gotów nagiąć trochę własne zobowiązania dla ich korzyści. Wtedy potrafili zadbać o człowieka. Z drugiej zaś strony, byli dla nas służbą partnerską. Podpisaliśmy tyle porozumień i umów, że i tak mogli robić, co chcieli. Wszystko to wymagało jednak wizyt, oficjalnych rozmów, sprawozdań, planów działań, raportów, a wiadomo, że biurokracja jest zawsze ogromnym obciążeniem. Przede wszystkim zostawia ślad, i żeby nie wiem jak próbować go później zatrzeć, to i tak coś zostanie. Taki już jest urok biurokracji. Załóżmy, że uznali, iż dyrektor zawsze chce mieć „dupochron”. „Odpowiedni dokument to podstawa” – mówił to za każdym razem, gdy miał coś zatwierdzić. Nie zatwierdzał wiele, a co mógł, zwalał na zastępców. Pewne rzeczy wymagały jednak jego podpisu i to sprawiało mu widoczny ból. Możliwe, że Rosjanie dokładnie zdawali sobie z tego sprawę. Gdyby był Eryk… Niestety, miesiąc temu Strachoń pożegnał się, mnie na odchodne szepnął: „czeka cię niespodzianka” i zniknął. Podobno wyjechał na kilka miesięcy do Moskwy. Podobno szykują mu awans. I w stopniu, i w stanowisku. Podobno. Jego gabinet zajął dyrektor. Nazwaliśmy go dyrektorem, ponieważ na pierwszym spotkaniu kilkakrotnie powtarzał, że nazywa się Mączarz. Dyrektor Mączarz. Bond od siedmiu boleści! Skojarzenia powstały od razu, bo kino MSW, działające pod patronatem ministerialnego ZMP, wyświetlało ostatnio Moonrakera, obok innych, zdjętych przez cenzurę filmów. Departament też organizował zamknięte pokazy. A może to właśnie Eryk? Pomysł w jego stylu. Cóż, kto nie ryzykuje, ten nie jedzie. Czasy są trudne, idą jeszcze trudniejsze. Może więc warto zdać ten test. O ile to jest test, a nie element szerszych działań. Teoretycznie zresztą już zdałem. Pozostała praktyka. W sumie Wanin mnie nie werbował. Potraktował jak partnera. Nie… Chyba nie mam czego się obawiać. Jego prośbą zajmę się jeszcze dzisiaj. Do końca dnia czytałem papiery. Wynotowałem sobie problemy na piątek. Pod koniec pracy zadzwonił Adamczewski z gratulacjami. – Wiele się zmieni, zobaczysz – walnął na zakończenie. Wychodząc, powiedziałem sekretarce, że następnego dnia mogę się spóźnić. Dowiedziałem się też, że Tadeusz jest na zwolnieniu do końca tygodnia. Nawet mnie nie poinformował! Trudno. Jego sprawa.

U nas w departamencie traktowaliśmy tych wszystkich arabusów, Palestyńczyków i całą tę resztę jak lep na muchy. Pozostali usiłowali robić z nich agentów, TW, wkręcać ich w jakieś sprawy, a oni i tak pracowali jedynie dla siebie lub swoich prawdziwych mocodawców. Każdy z nich przedstawiał się jako komunista, zaangażowany w walkę z imperializmem, który na Bliskim Wschodzie symbolizuje Izrael. Gadali o tym w kółko. Nikt z nas nie dał się na to nabrać. Zawsze byłem pewien, że stoją za nimi Libijczycy, Syryjczycy, a to całe OWP jest tylko młotem na Żydów. Ilu wśród nich było agentów Mossadu, to wiedzą chyba tylko w Tel Awiwie. Oni wszystkich traktowali jednakowo. Każdy z nas był dla nich tylko niewiernym. Komuniści! Pięć razy dziennie odwracali popiersie Lenina przodem do ściany, wyjmowali te swoje przybrudzone sadżdżada i walili głową w podłogę w rytm salat, odwróceni w stronę Mekki. „W stronę Ursynowa” – komentowaliśmy złośliwie. Ruskich się bali. Takich jak ja – też. Nigdy nie ukrywałem, że są dla mnie tylko narzędziem, którego będę używał, póki jest użyteczne. Prawdopodobnie oni mnie traktowali podobnie. Tylko że ja byłem u siebie, a oni wciąż uciekali. Nienawidzili Żydów i tolerowali chrześcijan, ale tylko takich jak Arafat. Odkąd Wojtyła zaczął kokietować Hebrajczyków, znienawidzili Rzym. W imię swojego Allacha gotowi byli zrobić każde świństwo, popełnić każdą zbrodnię, wmawiając wszystkim naokoło, jaka to światła i miłosierna religia. Oni nienawidzili mnie, a ja nienawidziłem ich. Lep na muchy, nic więcej. Współpracowało nam się jednak dobrze. Przyciągali księży. Tych naiwnych – udawaniem prześladowanych przez fanatyczne islamskie reżimy zbiegów, którzy chcieli swobodnie praktykować swoją tolerancyjną religię. Księżula dawali się na to nabrać, w imię ekumenizmu, i wprowadzali ich do różnych klubów dyskusyjnych, pełnych intelektualistów i domorosłych filozofów. Arabusy bezwzględnie wykorzystywali kościelne kanały w kontaktach z podobnymi sobie, rozrzuconymi po całej Europie, a nawet Ameryce. I donosili nam. Dyskutowali o Dżamahirijji Ludowo-Socjalistycznej i Zielonej Książce, która miała łączyć socjalizm z islamem. Niektórzy księża, nawet w episkopacie, rozpoczynali natychmiast poszukiwanie podobieństw z teologią wyzwolenia. Wszystkim przecież chodzi o równość społeczną. Wrzucaliśmy i my swoje trzy grosze, które podważały papieskie nauczanie i jedność Kościoła, z której katolicy byli tak dumni. Klechy, bez względu na ubiór i barwę, lgną do siebie. Nic więc dziwnego, że najwięcej „czarnych” było w Warszawie, Krakowie i Lublinie – wszędzie tam, gdzie katolicy mieli swoje centrale i uniwersytety.

Najgorsi, najgroźniejsi i najbardziej użyteczni byli Palestyńczycy. Bezczelnie korzystali z ochrony politycznej, jaką roztaczały nad nimi partie komunistyczne rządzące naszym blokiem. Większość studiowała w Moskwie, w Polsce albo Berlinie. KGB i Stasi kochały ich wręcz, bo za ich pomocą można było zawsze dołożyć Zachodowi. Jawnie lub nie. Różni zachodni demokraci, lewicujący artyści, dzieci milionerów, Zieloni, ekolodzy i cała ta znudzona banda prześcigały się w wylewaniu łez nad losem biednych palestyńskich dzieci, ostrzeliwanych izraelskimi rakietami. Potępiali, oczywiście, terroryzm, lecz Arafat przekonał ich, że sam walczy z terroryzmem, a jądrowy autorytet mocarstwa wzmacniał w nich to przekonanie. I w taki sposób antykomuniści wspierali komunistów w destrukcji własnego, przytulnego systemu. Wypadało przecież zapłakać i oburzyć się, widząc zdjęcia zakrwawionych dzieci, niesionych przez rozhisteryzowane matki na Zachodnim Brzegu. Takie sceny świetnie wyglądały w kolorowej telewizji. Łzy uspokajały sumienie i pozwalały spokojnie mieszkać w luksusowych apartamentach, jeździć luksusowymi samochodami i wykorzystywać nielegalną emigrantkę do sprzątania własnych brudów, rzygowin i gówien. Nawet żydowscy właściciele publikatorów – wtedy tak mówiło się na media – dobrze wiedzieli, jak skanalizować nadmiar luksusu, i chętnie pokazywali skutki wojny obronnej Izraela, na przemian z trupami pozostawianymi przez RAF, ETA, IRA… Twarde zabawy znudzonej młodzieży z bogatych dzielnic zachodnich miast. Trzyliterowe skróty, niczym nazwy zespołów rockowych. Trochę jak u nas – bananowa młodzież z alei Róż zakładała antysocjalistyczne kółka o szumnych nazwach i również trzyliterowych skrótach. Teorie Freuda w praktyce! I tu, i tam skutki ich działań najboleśniej odczuwali robole. Oni nie mieli ustosunkowanych rodziców ani pieniędzy na adwokatów. To ich pałowano i polewano wodą na ulicach, a w końcu wywalano z pracy, wsadzano do pierdla, posyłano do Orzysza. Broniłem ich przed nimi samymi. Naiwna tłuszcza! Wracajmy do Palestyńczyków. Oni zajmowali się głównie finansami. Prali pieniądze, organizowali transfery gotówki na Zachód, kupowali broń. Mieli też swoje oficjalne przedstawicielstwo w Warszawie. Biuro OWP mieściło się w punktowcu przy ulicy Rejtana 15 w Warszawie. Dobry punkt i dziwny budynek. Zbudowała go pod koniec lat sześćdziesiątych państwowa firma o nazwie Dipacom – Diplomatic Accommodation. Ten zachodni sznyt skrywał stworzone przez MSW przedsiębiorstwo, które wynajmowało mieszkania dyplomatom lub przedstawicielom kapitalistycznych instytucji po cenach państwowych, a więc o wiele niższych od tych, które wymieniali prywaciarze. Podobno jego szefem był jakiś tajny „jedynkarz”. Budynek na Rejtana postawiono z myślą o zgromadzeniu w jednym miejscu reprezentacji całego trzeciego świata. Ambasad, biur oraz różnych osób z krajów, które Układ Warszawski uznawał za socjalistyczne i postępowe lub które chciał wykorzystać, by dołożyć Amerykanom. Cała obsługa, portierzy, sprzątaczki, dozorcy, kierownicy pochodzili z „Betki”. Na CPO był specjalny pokój z rejtanowskimi oczkami. Palestyńczycy mieli swoje biuro na siódmym piętrze. Część z nich mieszkała w lokalach sąsiadujących. I chcieli tam mieszkać. Podsłuch i kontrolę traktowali jako najlepszą ochronę przed polującymi na nich Żydami. Oprócz tego, był to naprawdę dobry punkt. Trzysta metrów dalej, na Narbutta, była ambasada Libii. Kilka przecznic w stronę Woronicza, na Goszczyńskiego, rezydowali Syryjczycy. Do Rosjan też było blisko. My dbaliśmy o ich bezpieczeństwo. Tam właśnie mieszkał mój czarnuch. Abu Rhaza Mohammed, lat czterdzieści, urodzony w Bejrucie. Przez pewien czas przebywał w Syrii. W roku 1970 przyjechał do Polski. Najpierw zamieszkał w Lublinie, gdzie studiował chemię na UMCS. W 1978 przeniósł się do Warszawy. Oficjalnie był pracownikiem przedstawicielstwa OWP i miał status dyplomaty. Legitymował się palestyńskim paszportem dyplomatycznym, ale od kiedy MSZ wydało mu legitymację akredytacyjną, posługiwał się wyłącznie tym dokumentem. W swojej „placówce” zajmował się księgowością i finansami. Attaché ds. handlowych – tak miał napisane w legitymacji. W rzeczywistości robił to, co robiła większość Palestyńczyków – handlował dolarami i większość dnia spędzał w kawiarni hotelu „Polonia”. Tam też był bezpieczny. Chroniła go moja rejestracja. Omijały go nawet warszawskie koniki. Dwa lata temu jakaś rodzima grupa zamarzyła o przejęciu „Polonii” i interesów Rhazy, lecz skoordynowana oraz zdecydowana akcja MO, „Betki” i SB wymiotła ich ze Śródmieścia. Odpuścili nawet „Forum” i „Europejski”. Teraz stał się bardzo ważny. Kiedy go poznałem, był tylko zwykłym handlarzem walutą w Lublinie. Kolejny lep na muchy. W październiku 1976 roku dostałem notatkę z lubelskiej „Czwórki” o księdzu Marku Czmielu, który kupował na czarnym rynku duże ilości dolarów. W myśl naszego prawa walutę można było posiadać, lecz handel nią był ścigany. Od czasu otwarcia Pewexów w Polsce nastał dziwaczny, dwuwalutowy system. Za złotówki ciężko było kupić meble czy telewizory, lepsze jedzenie także. W Pewexie było wszystko, nawet mieszkania i samochody, na które nie trzeba było czekać latami. Potrzebne było tylko konto dolarowe w PKO, które mógł założyć każdy, kto pracował za granicą lub wyjaśnił pochodzenie swoich dolarów darowiznami zagranicznych krewnych, sprzedażą pamiątek rodzinnych, spadkiem po przedwojennych dziadkach, zakopanym przez nich na działce i podobnymi bzdurami. Państwo potrzebowało twardej waluty, więc patrzyło przez palce na jej posiadaczy, którzy chcieli oddać ją do państwowego banku, a nie sprzedać na czarnym rynku. Ksiądz Marek zamarzył o Fiacie 125p, lecz nawet Bóg nie pomógłby mu w uzyskaniu talonu. Pozostał Pewex i palestyński waluciarz. Na księdza nie zwróciłem uwagi. Wyciągnąłem jego teczkę. Nic tam nie było. Zwyczajny księżulo, wsiowy chłopak, który miał dostać swoją parafię na jakimś zadupiu na Zamojszczyźnie. Wiocha w środku lasu. Tam będzie kimś. Rodzice pękają pewnie z dumy, że mają syna proboszcza. Sprzedali ze trzy morgi i dali synkowi na samochód, by olśnił parafian i miał czym przyjechać do swej rodzinnej wioski. Dopiero zada szyku! Niegroźny. Bardziej boi się biskupa niż komuny. Będzie siedział cicho, obracał jakąś gosposię i pił z wójtem i miejscowymi milicjantami, a po cichu chrzcił partyjne dzieci i żył z tego nieźle oraz bardzo spokojnie. Niech Zamość się nim zajmie. Proponuję przekazać teczkę księdza do KWMO w Zamościu. Palestyńczyk winien pozostać w naszym zainteresowaniu. Inspektor Wydz. I Dep. IV MSW. por. P. Grzegorzewski. – napisałem w notatce. Wypełniłem „piętnastkę” na arabusa i poszedłem do Adamczewskiego. Opowiedziałem mu o sprawie. Wskazałem, że ten Palestyńczyk może nam się przydać. Niech handluje. Różni do niego mogą przyjść, a nie tylko takie pierdoły, jak nasz księżulo. Dodałem, że musi być kimś ważnym w tym środowisku. Nie każdy z nich dysponował tak dużymi sumami. Ksiądz zamówił u niego dwa tysiące dwieście dolarów. Z materiałów wynikało, że przedstawicielstwo OWP opłacało jego akademik, a także niezłe stypendium. W Warszawie praktycznie nie bywał. Upierałem się, że schowali go na prowincji i przygotowują do czegoś. Z materiałów lubelskich wynikało ponadto, że jest znany wśród studentów KUL-u, również dzięki dolarom. Piotr uśmiechnął się tylko, widząc mój entuzjazm. Czuł się też trochę winny za „Stokrotę”, którego dwa miesiące temu kazał mi oddać innemu wydziałowi, wiedząc, jak bardzo zależało mi na dalszym prowadzeniu tej sprawy. Był to mój pierwszy stuk. Napracowałem się przy nim jak cholera, a oni wzięli gotowca. Teraz jednak szybko zgodził się na rozmowę z Rhazą. Podpisał „piętnastkę” i kazał szybko sprawdzić. – Idź do Marzeny – powiedział. Miało to swój sens. Należało założyć, że Palestyńczyka ktoś już zarejestrował. „Dwójka”, „Jedynka”, może „Trójka”? Jeśli milicja, to nie problem. Gorzej będzie w przypadku SB. Skorzystałem z rady Adamczewskiego i poszedłem do Marzeny. Na początku tego roku Eryk załatwił jej pracę w archiwum Biura „C”. Czasem zlecał jej coś nieoficjalnie. Marzena szybko sprawdziła mi w „Jedynce” i „Trójce” „Cetki”. Czysty! Odetchnąłem z ulgą i szybko zarejestrowałem go z adnotacją „Porozumieć się”, na wypadek sprawdzeń innych jednostek. Piotr doradził, bym napisał szybki raport o nawiązanie kontaktu operacyjnego z Palestyńczykiem. Na taki kontakt wyrażał zgodę naczelnik, a werbunek cudzoziemca musiałby zaakceptować dyrektor. – Jak ci wyjdzie, to się pochwalisz i zmienimy kontakt na werbunek. Poza tym czasem lepiej oficjalnie nie mieć takich kontaktów – zastrzegł Piotr. Obiecał też, że zapozna Eryka ze sprawą, po czym kazał mi jechać do Lublina. Nigdy nie lubiłem tego miasta. Rudery pełne Cyganów, zwane szumnie zabytkami. KUL, Świdnik i Treblinka. Pomiędzy tym rozwalające się pożydowskie kamienice, gomułkowskie oszczędnościowe blokowiska, kilka kościołów, i to wszystko. Z dworca odebrał mnie samochód „Czwórki”. Szarą warszawą 223 – kiedyś to był model 203, ale po proteście Peugeota pod koniec lat sześćdziesiątych zmieniono numerację – pojechałem na Narutowicza 73. W komendzie sprawę załatwiliśmy szybko. Niezbyt chciałem im powiedzieć, o co chodzi. Pochwaliłem ich za czujność wobec księdza. Przekazałem sugestie o Zamościu, wiedząc, że i tak będą chcieli wykazać się przed centralą i podejdą do niego. Prowincjonalne walki zjadały większość ich pracy. Zadowoleni, że nic więcej nie chcę, pożegnali mnie serdecznie, a ja pojechałem pod UMCS. Dali mi samochód z tajniakiem milicyjnym, który kręcił się po uczelni i znał mojego Palestyńczyka. Obok „Chatki Żaka” była jakaś winiarnia. Nie pamiętam już nazwy. Weszliśmy do niej. Wywiadowca pokazał mi Abu Rhazę, który siedział sam przy stoliku pod oknem i pił piwo. Od kraju niewiernych Allach wzrok odwraca, więc można chlać, grać w pokera i wpieprzać golonkę, bo nie widzi. Bóg chrześcijan jest lepszy. Widzi wszystko i nie reaguje. Postawiłem tajniaka na ulicy, tak, by widział stolik, poprosiłem o zrobienie zdjęć mnie i mojemu rozmówcy, nakazałem być cicho, po czym wszedłem do knajpy. Było dość wcześnie. Lokal był pusty. Od razu podszedłem do stolika i usiadłem obok Rhazy. Palestyńczyk spojrzał na mnie, lekko zaskoczony. Nie zauważyłem w jego wzroku nawet śladu strachu. – Zajęte. O tej porze jest tu pusto i łatwo znaleźć miejsce – powiedział wolno i dobitnie. – Lubię towarzystwo. Nawet palestyńskie – powiedziałem, również kładąc nacisk na każdą sylabę. Dopiero teraz drgnął. Nie obraził się. Przestraszył. „Dobrze, że nie wyglądam na Żyda” – pomyślałem i uśmiechając się szeroko, pokazałem mu legitymację. Przyjrzał się jej i odetchnął. – Trzeba było tak od razu. Czegóż to wywiad może chcieć ode mnie? – wkurzył mnie jeszcze bardziej tym pytaniem. Taki przygotowany! Ciekawe, przez kogo. – Dlaczego uważa pan mnie za przedstawiciela wywiadu? Miał już pan z nimi kontakt? – Najlepsze w takiej sytuacji są odpowiedzi pytające. – Nie. Nie miałem, ale czegoż może chcieć ode mnie wasza SB? Nie mam kontaktów z polskimi antykomunistami. Sam jestem komunistą – żachnął się. – Aha! Wierzącym, muzułmańskim komunistą. Jak wy wszyscy – nadałem swojemu głosowi wyjątkowo zjadliwy ton. – Posłuchaj, Abu jakiśtam, nie interesują mnie te pierdoły o walce narodowowyzwoleńczej. Gówno mnie obchodzi jakieś OWP. To wasze sprawy. Możesz sobie chodzić w tym waszym chałacie z ręcznikiem na głowie albo wpieprzać schabowego pod setkę wódki. Nie interesuje mnie to. Niech ci Allach wybaczy. Siedź! Jeszcze nie skończyłem! Nie udawaj obrażonego i doceń szczerość. Mówię ci, co myślę, a nie ukrywam się za czułymi słówkami. Doceń to. – Rozejrzał się wokoło. Przez chwilę był zdenerwowany. Koniec mojej wypowiedzi musiał wpłynąć na niego uspokajająco. Teraz był zaciekawiony. – O co więc chodzi? W czym mogę pomóc? Chyba nie chce pan kupić dolarów? – zapytał. – Nie. Nawet tych, które jutro sprzedasz pewnemu księdzu. Masz, przyjacielu, kontakty w miejscach, które interesują mnie. Przypuszczam, że niedługo znajdziesz się w lepszym miejscu, z lepszymi widokami. Również dla mnie. Nie będziemy zresztą tutaj gadać. Przejdźmy się trochę. – Z godzinę szliśmy ulicami w stronę centrum. Wywiadowca dreptał cały czas za nami. Robił zdjęcia. Chciałem, by pokazał się Palestyńczykowi, ale ten nawet nie dał po sobie poznać, czy go zauważył czy nie. Założyłem, że tak. Dalej poszło zgodnie z moimi oczekiwaniami i nie ma co zanudzać czytelników przebiegiem rozmowy, chociaż nie był to podręcznikowy werbunek. Nie pytałem Palestyńczyka o życiorys. Mógł mi wcisnąć wszystko. I tak miałbym ogromne trudności ze sprawdzeniem. Wiedział o tym i chyba dlatego był szczery, na ile pozwolono mu na szczerość. Przestał mamrotać o imperializmie, zabijanych pobratymcach, i rozmowa stała się bardzo konkretna. Rhaza szybko zrozumiał, że jest tu tylko gościem. Polska Ludowa go chroni, póki jest dla niej przydatny. Uświadomiłem mu także, że nawet w moim ministerstwie mogą znaleźć się ludzie, którzy nie do końca zgadzają się z moim pojęciem patriotyzmu i czasem przedkładają narodowość nad obywatelstwo. Zaskoczyło go to. Nie powiedział nic, ale zauważyłem, iż pojął sugestię. Mogłem być pewien, że natychmiast przyleci do mnie, jeśli ktoś inny podejdzie do niego. Chodziło mi przede wszystkim o wojsko. Oni nie przejmowali się Biurem „C” i chodzili po naszych źródłach jak chcieli. Od pewnego czasu zacząłem uprzedzać ucholi, że rozmowy z kim innym potraktuję jako nielojalność, a to grozi określonymi konsekwencjami. Na koniec dałem Rhazie numer telefonu do siebie (mieliśmy w sekretariacie taki numer, który dawaliśmy niesprawdzonym TW), ustaliłem, że raz na tydzień będzie dzwonił i zostawiał wiadomość, czy wszystko jest w porządku. Miał prosić „pana Grzegorza”. Tak mu się przedstawiłem. Najprostszy pseudonim. Gdyby mnie nie było, niech po prostu odłoży słuchawkę i zadzwoni na drugi dzień. Jeśli będzie miał coś pilnego, wystarczy, jak powie, że dzwoni z Warszawy. Na koniec wpadliśmy jeszcze na kawę do jakiegoś baru w centrum. Napisał mi listę swoich kontaktów na KUL-u, klientów, których nazwiska znał, oraz rutynowe zobowiązanie o tajemnicy, w którym widniała fraza „faktu i treści obecnego i każdego następnego kontaktu z panem Grzegorzem, oficerem SB”. Praktycznie był to werbunek. Wywiadowca dał mi negatyw z aparatu, odwiózł na dworzec, a przy okazji spytał, czy nie pomógłbym mu przenieść się do warszawskiej „Betki”. Obiecałem, że zobaczę, co da się zrobić, i wsiadłem do pociągu. Cztery godziny później byłem na Dworcu Głównym i pojechałem prosto do domu. Abu dotrzymał słowa. Był wobec mnie lojalny. Tak czułem. Byłem tego pewien. Nie mówił mi, co prawda, o swoich układach z Syryjczykami, Libijczykami czy innym diabelstwem, ale nie pytałem go o to. Nie obchodziło mnie to, póki donosił obszernie na temat polskich kontaktów. Tutaj był wyjątkowo rozmowny. Sprzedawał dolary studentom, klerykom, księżom, pracownikom naukowym. Czasem odwiedzał znajomych w NRD i Bułgarii. Też składał mi obszerne sprawozdania z tych wyjazdów. Ku mojemu zdziwieniu, KUL-owcy zaufali mu. Kilka razy prosili go o przewiezienie z Drezna jakichś książek i listów z paryskiej „Kultury”. Zlikwidowaliśmy szybko ten kanał. Tym bardziej że Rhaza przeniósł się do Warszawy, a ja poleciłem Lublinowi, by rozpytywał się o Palestyńczyka na uczelniach, sugerując, iż wpakował się w jakąś nielegalną działalność przemytniczą. W 1978 roku zainteresowała się nim „Jedynka”. Chcieli go przejąć. Sprawa oparła się nawet o ministra. Nic nie wskórali, chociaż powoływali się na jakieś umowy, rozporządzenia. Ich naczelnik, Krukowski, wciąż zasypywał pismami Eryka. Na szczęście, skompromitowali się w Paryżu i dali spokój. Chcieli dojść do jakiegoś wydawnictwa, skompromitować jego szefa, a nawet trochę „uszkodzić”, jak mówiono w ministerstwie. Nie udało im się, więc podkulili ogon i zamknęli się w swojej twierdzy w bloku „F”. Zawsze zastanawiałem się, dlaczego Stasi dała mojemu arabusowi spokój. Podejrzewałem w tym rękę KGB. Czemu więc sami nie podeszli do niego? Czemu posłużyli się mną? Domyśliłem się, że coś szykują na Zachodzie i mocno to konspirują. Musieli sprawdzić kontakty Rhazy, lecz bez awtoryzacji bali się do nich podchodzić. Być może wiedzieli jedynie kto, a nie wiedzieli jak ani gdzie. Stąd ta prośba. Teraz jechałem „czwórką” do Rotundy, na spotkanie z Palestyńczykiem. Nie spodziewał się mnie, a ja liczyłem, że siedzi w swoim hotelowym „biurze”.

Spisek Założycielski Historia jednego morderstwa

Подняться наверх