Читать книгу Spisek Założycielski Historia jednego morderstwa - Piotr Wroński - Страница 7

Korzyści z podsłuchu, wymarzona Grupa „D” i rozczarowanie, do którego bohater jeszcze nie chce się przyznać

Оглавление

Wszystko zaczęło się dla mnie w piątek 2 stycznia 1981 roku. Napisałem „dla mnie”, gdyż w tym dniu uświadomiłem sobie, że zostałem wybrany. Dotychczas byłem zwykłym pracownikiem, oficerem jakich wielu. Awansowałem zgodnie z pragmatyką. Chodziłem na spotkania, pisałem raporty i analizy. Po Sierpniu skierowano mnie do grupy badającej zaangażowanie Kościoła katolickiego w NSZZ „Solidarność”. Chcieliśmy dojść do Watykanu, przez który szła cała ta indoktrynacja, pieniądze i wsparcie polityczne. Zachód, niczym stado hien, rzucił się na nas, widząc okazję do pożarcia, a przynajmniej nadgryzienia systemu. Było więc oczywiste, że wykorzystają wszystkie siły niechętne Partii. Kościół był na czele ich listy. We wrześniu osiemdziesiątego roku napisałem analizę, która prezentowała przypuszczalny sposób działania kleru. Wymieniałem nazwiska księży i osób związanych ze świeckimi organizacjami katolickimi i przestrzegałem przed zbytnim zaufaniem do nich. Zakończyłem tezą, że episkopat zawsze będzie grał tak, jak chce tego Watykan i jego mocodawcy, gdyż Kościół zawsze będzie lojalny wobec tych, którzy płacą lepiej, są silniejsi i mogą mu zagrozić. Wsparłem swoje rozważania historią tej instytucji, wybijając na pierwszy plan dwuznaczną postawę Piusa XII wobec Hitlera. Podałem też wzrastające liczby parafian i nawróceń wśród robotników, którzy poparli „Solidarność”. Zaproponowałem też nagłaśnianie antysemityzmu kleru, gdyż większość intelektualistów i prawdziwych założycieli związku była pochodzenia żydowskiego. „Niedobitki sześćdziesiątego ósmego roku”, „dzieci komuny” – tak nazywano ich w resorcie. Oddałem dokument naczelnikowi i zająłem się codzienną pracą. Po miesiącu przeniesiono mnie do Wydziału VI. Była to słynna, owiana tajemnicą, część departamentu, a jej pracownicy rzadko kontaktowali się z resztą oficerów. Jeździli za granicę i wciąż konkurowali z „Jedynką”, czyli Departamentem I – wywiadem. Część „Szóstki” mieściła się w korytarzu za zamkniętymi drzwiami, do których otwarcia trzeba było mieć specjalny kod. Tę odizolowaną część korytarza na czwartym piętrze bloku „A” na Rakowieckiej wszyscy „czwórkarze” określali ironicznym mianem „getta intelektualistów”. Chodziło o to, że wszyscy funkcjonariusze tego wydziału pokończyli wyższe cywilne studia, a nie resortowe licea i akademie. Nikt nie miał matury z Legionowa czy magistra z ASW. Niektórzy byli po ATK-u i KUL-u. Reszta – po uniwersytetach.

Nie od razu znalazłem się „za drzwiami”. Najpierw posadzono mnie w samodzielnym pokoju pomiędzy dyrektorem a wydziałem, na granicy bloków „C” i „A”. Naczelnik, Tadek Tannenberg, uprzejmy starszy pan, preferujący elegancję późnego Gomułki, wprowadził mnie do wydziału, poznał z innymi, po czym wskazał mój pokój. Na zewnątrz! Nawet kodu mi nie dali! Musiał zauważyć moją minę, gdyż zaśmiał się i powiedział: – Spokojnie! Najpierw nauczysz się myśleć i pisać. Będziesz wszystko oddawał mnie albo dyrektorowi. Bezpośrednio. Interesują nas przede wszystkim fakty i oceny. Twoje oceny. – Miałem obsługiwać CPO – Centralny Punkt Odbioru Departamentu Techniki MSW, czyli podsłuchy stacjonarne. Miejsce, gdzie nagrywano non stop figurantów, którym założono w mieszkaniach sondy na stałe. Poprzednio dostawałem stenogramy z Techniki, która miała specjalny wydział do transkrypcji, obsługujący też podsłuchy doraźne. Nie wiedziałem, że „Szóstka” ma własne „oczka” w CPO, a pracownik DT zmienia tylko taśmy, które potem oddaje bezpośrednio do wydziału. Przez miesiąc, wchodząc rano do pracy, szedłem „za kiosk”, w prawo, i dzwoniłem do potężnie zabezpieczonych drzwi CPO. Otwierano mi, a ja wchodziłem do drugiego pokoiku po lewej stronie korytarza, pełnego stojaków z magnetofonami, oznaczonymi kryptonimami spraw. Kwitowałem taśmy, wkładałem je do koperty, wraz z pracownikiem Techniki pieczętowałem kopertę i szedłem do siebie na czwarte piętro. Słuchałem, czasami robiłem stenogram, lecz głównie opisywałem treść wraz z komentarzem. Maszynopis oddawałem naczelnikowi, który zawsze przychodził do mnie po moim telefonie, a gdy jego nie było – dyrektorowi. Sekretarka zawsze wpuszczała mnie poza kolejką. Na koniec dnia oddawałem taśmy na CPO, chyba że szefowie postanowili je zatrzymać. Wówczas pisałem krótkie pisemko, które Technika włączała w swoją dokumentację. Nie ma służb specjalnych bez biurokracji! Tak mi się wówczas wydawało. Kogo na tych taśmach nie było! Czołówka z pierwszych stron gazet. Cała góra episkopatu, „Solidarności”, dziennikarze, a nawet pisarze i kilku wyższych działaczy partyjnych. Dzięki ich gadulstwu wiedzieliśmy, co planują, z kim planują oraz co chcą osiągnąć. Z doświadczeń lat poprzednich szybko zorientowałem się, kto z nich jest naszym agentem. Rozpoznałem nawet głos księdza, który kilka lat wcześniej zgodził się na współpracę ze mną. Podesłałem mu małolatę i nie miał wyjścia. Przyjechałem dumny do pracy, a oni dali mi premię i zabrali sprawę. Piłem ze złości ze trzy dni. Doszedł wysoko. Najciekawszy dla mnie był jednak aspekt psychologiczny. Nie macie pojęcia, jak potrafią się zachować ludzie, którzy myślą, że są sami, bezpieczni w zaciszu domowym, i nie muszą już grać, kontrolować swojego zachowania. Pamiętam jednego „luminarza”, kreowanego na wzór cnót wszelakich, strażnika moralności, symbol intelektualisty, patrioty oraz „miłośnika ciężko pracującego ludu miast i wsi”, wciąż „wykorzystywanego przez komunistów”. Mówił i pisał o tym pięknie. W domu, po wyjściu gości, kazał żonie sprawdzać zastawę, liczyć sztućce. Opierdzielał ją totalnie za to, że podała za dużo wina albo zaproponowała herbatę, która przecież była na kartki. Traktował ją zresztą jak psa i rżnął brutalnie, używając przy tym słów z warszawskiego „złotego trójkąta”. Ona także nie pozostawała mu dłużna i robiła awanturę, gdy znowu nie spuścił po sobie wody albo zgasił papierosa na stole. Raz, po jednym z płomiennych przemówień na jakimś solidarnościowym forum, zadzwonił do niego pewien „kacyk” (tak nazywaliśmy funkcyjnych KC PZPR) i poprosił o wyjaśnienie niektórych kwestii. Nasz „luminarz” nic nie wyjaśnił, tylko zaczął się tłumaczyć oraz zastrzegać, że to było wyłącznie dla tych „ciemniaków”, po to, by „skanalizować emocje”. Na koniec panowie pośmiali się trochę z popularnych kawałów i umówili na osobistą rozmowę. Takie dyskretne spotkanie. Był także słynny pisarz. Przyjmowali go na salonach kościelnych i opozycyjnych, póki nie stracił całkowicie kontroli nad sobą i nie zaczął się dobierać do każdego faceta, który obok niego stanął. Pił wszystko, co było do wypicia. Opuścili go wszyscy, włącznie z córką, której mąż też przeszedł przez jego łóżko. W końcu odizolowali go od wszystkich. Zamknęli w domu, bo tylko tak mogli utrzymać w społeczeństwie jego legendę. Odwiedzało go tylko dwóch przyjaciół, też pisarzy, i pielęgniarki, które wytrzymywały jedną, góra dwie wizyty. Kupowali mu wódę, by nie był agresywny. Gdy już nie mógł chodzić, wypijał spirytus salicylowy. Smarowano mu nim odleżyny. Oddaliśmy go „Trójce”, a ta utrzymała podsłuch w jego mieszkaniu, chociaż nie odwiedzał go już ani nikt z naszych, ani żaden z figurantów. Niedługo potem, już w stanie wojennym, usłyszałem, że zmarł. Jego śmierć słyszał dyżurny technik na CPO. Najpierw była jakaś awantura z samym sobą, potem słychać było brzęk tłuczonego szkła i głośne charczenie. Zawiadomił górę. Ta – szefów, którzy zdecydowali, by „anonimowo” poinformować „opiekunów” pisarza i pogotowie. Karetka przyjechała szybko, ale nie mogła sforsować drzwi. Chciano zawiadomić milicję, lecz – na szczęście – pojawili się dwaj równie znani pisarze z kluczem. Weszli do środka. Nasz literat już nie żył, a jego „opiekunowie” poprosili głośno niby-lekarza, by nie nagłaśniać sprawy.

Taśm słuchałem do końca listopada. Pewnego dnia wszedł do mojego pokoju Tannenberg z jakimś starszym ode mnie człowiekiem. – To jest major Centrycki – powiedział. – Siedział tu przed tobą, tylko wyjechał na szkolenie za granicę. Zastępowałeś go przez chwilę. Zbieraj swoje rzeczy i za pół godziny zamelduj się u mnie. Aha! Kod do drzwi. Chyba aktualny – zażartował i podał mi małą karteczkę z czterema cyframi: 8637 – pamiętam do dzisiaj. Centrycki też się uśmiechnął. Szybko przekazałem mu taśmy. Powiedziałem, które są jeszcze do zrobienia. Zabrałem szklankę, kawę, swoje torebki herbaty, cukier, palto i torbę. Za chwilę wstukiwałem kod na zamku szyfrowym. Zabrzęczało i wszedłem do środka. „Zaczęło się” – pomyślałem wtedy, nie wiedząc, że to dopiero wstęp.

Pierwsze drzwi od wejścia, po prawej stronie, prowadziły do sekretariatu naczelnika. Pani Basia od razu wprowadziła mnie do jego gabinetu. W środku, za dużym biurkiem siedział Tannenberg, a obok niego, przy stole konferencyjnym ustawionym prostopadle do biurka, dyrektor. – Towarzyszu dyrektorze! Melduje się porucznik… – wyprężyłem się. – Siadajcie – przerwał mi dyrektor, wskazując miejsce naprzeciwko siebie. Weszła pani Basia z tacą, na której stały trzy kawy i cukier. – Zaczynaj, Tadeusz – polecił dyrektor. – Wiecie – naczelnik przybrał ton oficjalny – a przynajmniej się domyślacie, czym zajmuje się nasz wydział. W dużym skrócie: jesteśmy jedyną jednostką, która stara się czynnie przezwyciężyć i zneutralizować antypaństwowe działania Kościoła katolickiego i osób z nim związanych. Prowadzimy operacje dezinformacyjne i zaczepne. Opiekujemy się grupami, które starają się rozłożyć to środowisko od środka. Staramy się też monitorować związki episkopatów krajów socjalistycznych z Zachodem i zachodnimi służbami, głównie CIA. Jesteśmy częścią grupy utworzonej z inicjatywy towarzyszy radzieckich, w której skład wchodzą towarzysze ze służb krajów Układu Warszawskiego. Naszym głównym partnerem pozostaje jednak wyłącznie KGB i – za jego pośrednictwem – Stasi. Wewnątrz używamy kodowej nazwy: Grupa „D”, znanej tylko pracownikom wydziału, dyrektorowi i ministrowi. Dla reszty, również innych dyrektorów i ministrów, jesteśmy tylko Wydziałem VI. I tak musi zostać. Panie dyrektorze! – Tannenberg zwrócił się do szefa. – Potrzebujemy takich jak wy – powiedział dyrektor – Sprawdziłeś się. Twój ojciec też bardzo nam pomógł. Nie dziw się. Wiemy, że od razu wrzuciłeś „piętnastkę” na ojca. Jak tylko zacząłeś pracować. Każdy by to zrobił – dyrektor przeszedł na mniej oficjalną formę. – Widzisz, za dużo tu starszych towarzyszy. Oni nie rozumieją nowoczesnego świata. Nie znają rzeczywistości. Cały czas myślą, że pepesza to jedyne rozwiązanie. Wiesz, co się teraz dzieje w kraju. Prędzej czy później, dojdzie do konfrontacji. „Solidarność” to zbiorowisko bez ładu i składu. Zaczynają się czuć coraz mocniejsi. Ugodowcy przegrają i elementy ekstremistyczne przejmą ster. Ktoś im zresztą pomoże – dyrektor uśmiechnął się ironicznie. – Nasza góra też żre się ze sobą. KC obecnie to jeden wielki burdel. Są jak dzieci. Jedni zobaczyli szansę na stołki. Drudzy okopali się jak pod Verdun. Nawet nie – jak pod Stalingradem. Tutaj też w końcu wygra ten, kto będzie bardziej zdecydowany. W firmie też rozprzężenie. Widzisz, co się dzieje na zebraniach partyjnych. Pamiętaj! Tylko my, tylko ludzie twojego pokroju ocalą ten kraj. Inaczej zrobią to Rosjanie z Niemcami. Do konfrontacji dojdzie – powtórzył, akcentując każdą sylabę. – I my musimy być na to przygotowani. Jesteś ambitny. Zawsze byłeś, i dobrze, że wykorzystujesz tę ambicję w prawidłowym miejscu. Zdecydowaliśmy się mianować was zastępcą Tadeusza. Rozkaz podpiszesz jutro. – Dyrektor wstał, a ja wraz z nim. W głowie kłębiły mi się tysiące myśli, tysiące pytań. Wiedziałem jednak, że nie mogę ich zadać. Nie wolno mi okazać nawet cienia wątpliwości. Nie miałem ich zresztą. Przynajmniej co do sensu mojej przyszłej pracy. Nurtowało mnie jedynie, dlaczego wybrano mnie. Co takiego spowodowało, że nagle „sięgnięto” po mnie? Nie miałem czasu na myślenie, gdyż dyrektor wstał i podszedł w kierunku drzwi. Odwrócił się i wyciągnął do mnie rękę. Musiałem podejść, by uścisnąć jego dłoń, a on potrząsał moją i mówił: – Gratuluję. Tannenberg zainstaluje cię tutaj. Pojutrze pojedziesz do Lipska. Tak. Do Lipska – potwierdził, widząc moją zdziwioną minę. – Tamtejszy Instytut Kultury Polskiej organizuje konferencję na temat zadań wspólnoty socjalistycznej wobec zagrożenia indoktrynacją religijną. Pojedziesz. Poznasz paru ciekawych ludzi. Przedstawisz swoją analizę. Zwróć szczególną uwagę na podkreślone fragmenty. Aha! Pozdrów ode mnie dyrektorkę instytutu, towarzyszkę Beredę. Ona ci pomoże, jeśli będziesz w potrzebie. Jej mąż, towarzysz Abdon, miał swoje pięć minut w 1968 roku. I w 1970. Potem musiał się zająć handlem zagranicznym. Zmarł niedawno nagle i niespodziewanie. I uważaj na „jedynkarzy”. Nie powinno ich tam być, ale kto wie… Na razie. – Puścił moją dłoń i wyszedł. Podszedłem do stołu i usiadłem. Czułem, jak emocje mnie opuszczają, a na ich miejsce przychodzi ciekawość. – Słuchajcie, naczelniku… – zacząłem, lecz Tannenberg przerwał mi szybko. – Od teraz: Tadeusz. Pokój zajmiesz naprzeciwko mnie. Jadzia wszystko przygotuje. Wydziałowi przedstawię cię jak skończymy. – Słuchaj! – powiedziałem. – O co w tym wszystkim chodzi? Skąd ten awans? Nie pomyśl sobie… – Nie! – przerwał mi. – Nie, nie myślę. Nie byłbyś w stanie mnie podpierdolić i wygryźć. Sam pomogłem cię znaleźć. Jesteś młody, lojalny i bez skrupułów. Ten numer z małolatą był przedni i jedyny możliwy, ale niewielu by się na to zdecydowało. Ile ona miała lat? – Czternaście – odpowiedziałem. – Wyciągnęliśmy ją z meliny i wsadziliśmy do łóżka temu jezuicie. Kosztowało to Levisy i trochę bielizny z Pewexu. Księżulo był tak zdziwiony, gdy nas rano zobaczył, że podpisał wszystko od razu. Dałem mu kopię nagrań. Pewnie puszcza je sobie wieczorami – uśmiechnąłem się. – Nigdy nie interesowało cię, co się z nią stało? – spytał Tadeusz. Wzruszyłem ramionami. – To tylko narzędzie. Środek do celu. Co mnie obchodzi jakaś mała kurewka? Ona wyprawiała nie takie cuda. Nie można przejmować się moralnością, żałować jednostki, gdy chodzi o państwo. Cel zresztą został osiągnięty. Dostałem nawet nagrodę, chociaż zabraliście mi sprawę – starałem się, by nie zabrzmiało to jak wyrzut, a tylko jak stwierdzenie faktu. – Ona na szczęście nie żyje, bo teraz zaczęłaby gadać, a ta cholerna „Solidarność” nie odpuściłaby tak łatwo. Uciekła z izby i poszła w cug. Ktoś ją pobił do nieprzytomności i zostawił w piwnicy. Nie przeżyła – wyjaśnił Tannenberg i mówił dalej: – Widzisz. Jesteś bezkompromisowy. Zawsze byłeś. Jesteś ambitny. Chcesz zrobić karierę i zrobisz ją. Do partii wstąpiłeś jeszcze na studiach. Wiedziałeś, na kogo postawić. Na szczęście, ambicja nie przysłania ci świata i potrafisz myśleć racjonalnie. Nic dziwnego. Jesteś przecież matematykiem. – Wkurzył mnie tą psychoanalizą dla ubogich. – Uważasz mnie chyba za jakiegoś potwora i karierowicza. To chyba nic złego, że chcę coś osiągnąć. Mam żyć tak, jak ta banda na ulicy? Od pierwszego do pierwszego? Beznadziejnie i biernie, klaszcząc każdemu, kto ich trochę popieści? Jeśli mam klaskać, to chcę wiedzieć, komu i dlaczego i zarobić na to, by klaskano mnie. Nazwij to ambicją, karierowiczostwem, czym chcesz, ale nie traktuj mnie jak przedstawiciela tej bezmózgiej bandy, obecnej nawet w tym gmachu. Tak! Wstąpiłem do partii wcześnie, bo wiedziałem, że tylko partia pozwoli mi na wyrwanie się z tej przeciętności! A co? Miałem się zapisać do opozycji? Może strajkować i wstąpić do „Solidarności”? Obaj wiemy, czym to się skończy. To kwestia czasu – zaczerpnąłem powietrza. Tadeusz to wykorzystał i rzekł ugodowym tonem: – Nie unoś się. Tu nikt nie ma do ciebie pretensji i nikt nie myśli o tobie w ten sposób. Ta diagnoza to tylko sposób przekazania ci, co cię czeka i czego od ciebie oczekują. Ja tu posiedzę jeszcze rok, góra półtora. Wszystko zależy od spraw, na które żaden z nas nie ma wpływu. Zajmiesz moje miejsce. Jesteś młody, nowoczesny. Ja mam dość i nie ukrywam, że nie rozumiem wielu rzeczy. Kiedyś to było znacznie prostsze – spojrzał w okno. – Trzeba było ich załatwić w 76 albo w 77 roku. Jeszcze przed wyborem tego papieża. Teraz nie będzie to takie łatwe. Chciało im się socjalizmu z ludzką twarzą, to go mają. Nieważne. Ta Grupa „D” to twoje zadanie. Będziesz nią kierował. Dobierzesz sobie ludzi jak chcesz. Osobiście radzę ci niewielu. Przejmiesz wszystkie kontakty z Rosjanami, Niemcami, Bułgarami i resztą. Głównie z KGB. Bez nich i tak nic się nie dzieje, zobaczysz. Masz dostęp do wszystkich stuków departamentu, nawet bez wiedzy prowadzących. I jak najmniej biurokracji. „Rękopisy nie płoną”. Pamiętaj. – Cytat zaskoczył mnie. Powoli zacząłem rozumieć, czemu odsuwają Tannenberga. Czytać należy nawet w tej pracy. Trzeba tylko wiedzieć co oraz jak i kiedy tego użyć, a niektóre książki należy jedynie przeczytać. – Z tego, co powiedziałeś, wynika, że mam kierować działaniami ofensywnymi. Nie chodzi o informacje, ale bardziej o neutralizację wpływu kleru i jego środowiska – stwierdziłem. – Destrukcję – powiedział dobitnie Tadeusz. – Różnymi sposobami. Inspiracja. Dezinformacja. Neutralizacja. Możesz nazwać sobie to jak chcesz. Zawsze chodzić będzie o destrukcję. – Uśmiechnąłem się i podsumowałem: – Albo my, albo oni. Nie da się pogodzić Marksa z Chrystusem ani Partii ze ślubami kościelnymi. – Właśnie! – Tadeusz wstał i podszedł do drzwi. – Chodź, przedstawię cię ludziom i pokażę gabinet. – W drzwiach przepuścił mnie, więc wyszedłem pierwszy.

Reszta dnia minęła szybko. Tadeusz przedstawił mnie innym oficerom. Chodziliśmy, po prostu, po pokojach, a on mówił, kto czym się zajmuje. Były zwyczajne w takiej sytuacji frazesy, gesty, spojrzenia mniej lub bardziej nieufne. Potem zainstalowałem się w SWOIM gabinecie. Sekretarka zrobiła mi herbatę. Zwróciła się do mnie: „Naczelniku”. Wspaniale to zabrzmiało, chociaż jeszcze bardzo egzotycznie. Muszę się przyzwyczaić. Pogadałem też chwilkę z porucznikiem Andrzejem Karkowieckim, który kierował zespołem monitorującym PCOS. Podobał mi się ten facet. Pomysł ze wzmocnieniem przeciwników II Soboru był świetny. Niech Wojtyła sam zobaczy, jak trudno jest być w Polsce prorokiem. Ustaliliśmy sobie nazwiska „dyskutantów” oraz sposób podrzucenia „argumentów” krytykom. W końcu usiadłem nad swoją analizą, którą Tadeusz dał mi na koniec rozmowy. Był to niby mój tekst, lecz brzmiał trochę inaczej, niż go pamiętałem. Ktoś go przepisał, przestawiając kolejność niektórych akapitów, a nawet zdań. Teraz był bardziej jednoznaczny. Na maszynopisie nie było żadnego podpisu ani adnotacji. Podkreślono jedynie fragmenty dotyczące antysemityzmu kleru i związków z wywiadami NATO. W oryginale były to spekulacje, które potraktowałem jedynie jako możliwości działań dezinformacyjnych. Tutaj pozbyto się kilku przymiotników oraz trybu przypuszczającego i całość wyglądała na udowodnioną tezę. Na marginesie, obok podkreśleń, widniał duży wykrzyknik. Lepiej moich zadań nie trzeba było przedstawiać! Na koniec pani Jadzia dała mi paszport służbowy, delegację, 180 marek NRD diety, zlecenie na samochód i kluczyki do służbowego Fiata, wraz z kompletem dokumentów i „erką”. Cywilne numery, cywilne papiery –zrymowałem sobie dziecinnie. Na koniec dnia wpadł do mnie Tadeusz. Pożyczył mi dobrej i „owocnej” podróży do Lipska, udanych zakupów oraz poprosił, abym wracając do Warszawy, wpadł do Chojnowa – małego miasteczka przy bocznej „krajówce”, odległego o siedemnaście kilometrów od Legnicy. Szefem grupy operacyjnej MO był tam Janusz Zenkat. Młody, świeżo po szkole i dość operatywny. – Jak się zaczęły te całe związki – mówił – milicjanci zaczęli szaleć. Tamci też się zorientowali, że mogą wbić klina między MO a SB. Szczególnie w takich pipidówach. Zenkata zesłali tam z Legnicy, gdzie zajmował się kontaktami z PGWAR. Chodziło o drobne rozróby radzieckich sołdatów. Wiesz: wóda, drobne kradzieże. Normalka. Dostał awans i wziął się do roboty. Wpadł na pomysł i sam zaczął organizować „Solidarność” w komendzie. Tych z SB trafił szlag, lecz Zenkat wcześniej wysłał do Warszawy raport z nazwiskami tych głupich „krawężników”. Dołączył do niego niezłą charakterystykę księdza, którego chcieli za kapelana. Święta milicja, kurwa mać! I tak trafiło to do nas. Pogadaj z nim. Może warto go ściągnąć tutaj, albo wykorzystać w jakiś sposób? Powołaj się na mnie.

Auto odebrałem z garaży na Iwickiej. Zatankowałem i pojechałem do domu. Mieszkałem na Ursynowie, w nowych blokach przy Bacha. Mieszkanie dostałem w zeszłym roku. Nowe, trzypokojowe. Miałem szczęście, bo teraz urzędasy powariowali i zaczęli nagle zadawać pytania. Marzena położyła szybko Leszka spać i mogliśmy trochę pogadać. Pochwaliłem się awansem, a ona natychmiast zaczęła wyliczać, co musimy kupić do domu, bo przecież będę teraz miał towarzystwo zupełnie inne niż dotąd. Poprosiłem, by zbytnio nie chwaliła się w pracy moim sukcesem. I tak się dowiedzą, ale niech to nie wychodzi od niej. „Życzliwych” jest cała masa. Szczególnie w jej biurze. „Paszporty” i „C” pełne były żon oficerów. I cholernie rozplotkowane. Poszliśmy spać wcześnie. O piątej rano ruszyłem w podróż do NRD. Miałem przed sobą jakieś dziewięć godzin jazdy.

Spisek Założycielski Historia jednego morderstwa

Подняться наверх