Читать книгу O północy w Czarnobylu - Adam Higginbotham - Страница 12

1
Radziecki Prometeusz

Оглавление

Słysząc zbliżający się odgłos wirujących łopat śmigłowca, ptaki wzbiły się w powietrze i rozpierzchły nad zamarzniętymi łąkami oraz perłowymi węzłami potoków i stawów wokół zlewiska rzeki Prypeć. Na dole, grzęznąc po kolana w śniegu i wypuszczając z ust obłoki gęstej pary, Wiktor Briuchanow czekał na przylot moskiewskiej nomenklatury[8].

Helikopter wylądował. Delegacja ministrów i oficjeli z Komunistycznej Partii z trudem poruszała się po oblodzonym polu. Srogi mróz podgryzał poły ich wełnianych płaszczy i podszczypywał wnętrza futrzanych czapek. Minister energetyki i elektryfikacji ZSRR oraz starsi partyjni przywódcy Radzieckiej Socjalistycznej Republiki Ukrainy dołączyli do Briuchanowa w miejscu, w którym stanąć miało urzeczywistnienie ich zuchwałego projektu. Briuchanow miał zaledwie trzydzieści cztery lata, był inteligentny i ambitny, a także oddany partii. Przybył na zachodnią Ukrainę z rozkazem rozpoczęcia budowy czegoś, co – jeśli radzieccy planiści dopną swego – stanie się największą elektrownią jądrową na świecie[9].

Dotarłszy nad brzeg rzeki, kilkunastu mężczyzn wzniosło toast kolejką koniaku za powodzenie planów. Fotograf ustawił ich pomiędzy łopatami a teodolitem, na tle niezgrabnie przycupniętego helikoptera. Stali tak w śniegu, patrząc, jak minister Nieporożny centymetr po centymetrze wprowadza pierwszy pal w ziemię.

Był 20 lutego 1970 roku. Po miesiącach debat radzieckie władze wreszcie zdecydowały, jak nazwać elektrownię, która pewnego dnia rozsławi radzieckich inżynierów na cały świat. Rozważali kilka opcji: Kijów Północny, Ukraina Zachodnia albo Elektrownia Atomowa Prypeć[10]. Jednak Wołodymyr Szczerbicki, onieśmielający przywódca Komunistycznej Partii Ukrainy, podpisał dekret zatwierdzający, że elektrownia przyjmie nazwę stolicy regionu: małego średniowiecznego miasta zamieszkanego przez dwa tysiące osób i znajdującego się czternaście kilometrów od miejsca, w którym Briuchanow i jego przełożeni tkwili po kolana w śniegu[11].

Miasto Czarnobyl zostało założone w XII wieku. Przez kolejne osiemset lat zamieszkiwali je chłopi, którzy łowili ryby w rzekach, paśli krowy na polanach i zbierali grzyby w gęstych lasach na pograniczu północnej Ukrainy i południowej Białorusi. Czarnobyl doświadczył pogromów, czystek, głodu, wojen, ale w drugiej połowie XX wieku na powrót zawitał do niego pokój. Wyewoluował w ciche, prowincjonalne skupisko z garstką fabryk, szpitalem, księgarnią, pałacem kultury. Mieściła się w nim także niewielka stocznia, w której naprawiano holowniki i barki pływające po Prypeci i Dnieprze – dwóch rzekach, które spotykały się nieopodal. Woda przesiąkała płaską niczym talerz okolicę, obfitą w torfowiska, moczary i podmokłe lasy. Na zlewisko rzeki Dniepr składała się sieć trzydziestu dwóch tysięcy rzek i strumyków, pokrywających niemal połowę Ukrainy[12]. Zaledwie piętnaście kilometrów od miejsca, które wybrano dla nowej elektrowni, rzeki łączyły się w ogromnym Zbiorniku Kijowskim, dostarczającym świeżą wodę dwóm i pół miliona mieszkańców stolicy republiki, mieszczącej się dwie godziny jazdy samochodem na południowy wschód[13].

Wiktor Briuchanow odwiedził już tej zimy Czarnobyl. Zameldował się w jedynym hotelu w mieście, ponurym parterowym budynku przy ulicy Sowieckiej[14]. Szczupły, ale umięśniony, miał niecierpliwą twarz o oliwkowej cerze i gęste, ciemne loki. Najstarszy z czwórki rodzeństwa urodził się w rosyjskiej rodzinie, ale wychowywał w Uzbekistanie, w górach sowieckiej Azji Centralnej[15]. Wyglądał egzotycznie. Gdy po raz pierwszy ujrzał go major KGB, pomyślał, że jest Grekiem[16].

Briuchanow usiadł na hotelowym łóżku i wypakował zawartość teczki: notes, plik dokumentów z planami i drewniany suwak logarytmiczny. Dyrektor i, jak dotąd, jedyny pracownik elektrowni atomowej w Czarnobylu miał mgliste pojęcie na temat energii jądrowej. Na politechnice w Taszkiencie studiował inżynierię elektryczną. Szybko awansował z podrzędnego pracownika przy turbinie w uzbeckiej hydroelektrowni na nadzorcę uruchamiającego największą elektrownię węglową na Ukrainie, w Słowiańsku należącym do przemysłowego zagłębia na wschodzie republiki. Dla radzieckiego Ministerstwa Energetyki[17] wiedza i doświadczenie miały mniejsze znaczenie w zarządzie niż lojalność i umiejętność zrealizowania planu. Kwestie techniczne można było zostawić ekspertom.

Na początku lat siedemdziesiątych XX wieku, starając się sprostać rosnącemu zapotrzebowaniu na energię elektryczną i dogonić Zachód, ZSRR przystąpił do gwałtownej rozbudowy sieci reaktorów. Swego czasu radzieccy naukowcy twierdzili, że są najlepsi na świecie w dziedzinie energii atomowej. Zaskoczyli swoich kapitalistycznych rywali w 1954 roku, kiedy to wybudowali pierwszy reaktor generujący elektryczność do celów komercyjnych. Od tamtej pory jednak zostali daleko w tyle. W lipcu 1969 roku, gdy amerykańscy astronauci przygotowywali się do pierwszego lądowania na Księżycu, radziecki minister energetyki i elektryfikacji wezwał do gwałtownej ekspansji na polu energii atomowej[18]. Wyznaczył ambitne cele stworzenia sieci nowych elektrowni z gigantycznymi, masowo produkowanymi reaktorami, które miały stanąć w europejskiej części Związku Radzieckiego, od Zatoki Fińskiej po Morze Kaspijskie[19].

Zimą 1969 roku, gdy dekada chyliła się ku końcowi, minister wezwał Briuchanowa do Moskwy i zaproponował mu nowe zadanie. Był to niezwykle prestiżowy projekt. Chodziło nie tylko o pierwszą elektrownię atomową na Ukrainie, ale też pierwszą elektrownię atomową wybudowaną od zera przez Ministerstwo Energetyki i Elektryfikacji. Do tej pory każdy reaktor w ZSRR budowany był przez Ministerstwo Budowy Maszyn Średnich – tajną organizację w ramach sowieckiego programu broni jądrowych, tak tajną, że, by nie wzbudzać podejrzeń, nawet jej nazwa została zawoalowana[20]. Niezrażony wielkością wyzwania, oddany partii Briuchanow z chęcią przyjął propozycję dzierżenia sztandaru Czerwonego Atomu.

Siedząc sam na hotelowym łóżku, młody inżynier analizował swoje zadanie zrealizowania w szczerym polu projektu, który miał kosztować czterysta milionów rubli[21]. Wyciągnął listę materiałów i za pomocą suwaka liczył ich koszty. Następnie zaniósł swoje wyniki do banku w Kijowie. Niemal codziennie podróżował do miasta autobusem, a gdy ten nie przyjeżdżał, łapał stopa. Jako że projekt nie przewidywał księgowego, nie było listy płac, a on nie otrzymywał żadnej pensji[22].

Przed rozpoczęciem budowy elektrowni Briuchanow musiał stworzyć zaplecze i sprowadzić materiały na plac budowy: pociągnąć bocznicę kolejową od pobliskiego Janowa i zbudować nową przystań na rzece, by móc zaopatrywać się w żwir i żelbet[23]. Zatrudnił robotników i wkrótce armia mężczyzn i kobiet za sterami koparek i masywnych wywrotek BelAZ zaczęła przecierać szlaki w zarośniętej, lesistej i mrocznej okolicy. By mieć gdzie zakwaterować siebie, nowo zatrudnionego księgowego i garstkę robotników, Briuchanow zlecił wybudowanie tymczasowej wioski w pobliskim lesie. Robotnicy postawili kilka drewnianych chatek na kółkach, każdą wyposażoną w kuchnię i piec. Mieszkańcy nazwali osadę po prostu Leśna. Gdy zrobiło się cieplej, Briuchanow kazał wybudować szkołę, która uczyła dzieci w klasach od pierwszej do czwartej. W sierpniu 1970 roku dołączyła do niego jego rodzina: żona Walentina, sześcioletnia córka Lilia i mały synek Oleg.

Walentina i Wiktor Briuchanowowie spędzili pierwszą dekadę wspólnego życia, aktywnie wspierając sen o socjalistycznej elektryfikacji. Czarnobyl był trzecią elektrownią, którą pomogli postawić w ciągu sześciu lat. Poznali się jako młodzi specjaliści, pracujący przy projekcie hydroelektrowni Angren, sto kilometrów od stolicy Uzbekistanu, Taszkientu. Walentyna była asystentką inżyniera turbiny, a Wiktor, świeżo po studiach, odbywał staż. Planował wrócić na uczelnię, żeby obronić pracę, ale kierownik działu zachęcał go, by został.

– Poczekaj – mówiał – spotkasz tutaj swoją przyszłą żonę.

Wiktor poznał Walentinę przez ich wspólnych przyjaciół zimą 1959 roku.

– Wpadniesz jej w oko – zapewniali.

Chodzili ze sobą zaledwie przez rok, a w grudniu 1960 roku pobrali się w Taszkiencie. Lilia urodziła się w 1964 roku.

Rodzina mieszkała w lesie przez dwa lata. Dla Walentiny Leśna była miejscem jak z bajki. Niecały tuzin rodzin zamieszkiwał prowizoryczne chatki. Nocą, gdy cichł ryk buldożerów i koparek, polanę skrywała aksamitna cisza, a w rozjaśnianym przez samotną lampę mroku niosły się pohukiwania sów. Co jakiś czas, by motywować robotników do realizacji celów, Moskwa przysyłała radzieckie sławy, w tym cygańską gwiazdę Nikołaja Sliczenko wraz z trupą[24]. Brygady przodowników wykopały dół pod pierwszy reaktor i wyżłobiły wielki rezerwuar – sztuczne jezioro o długości jedenastu kilometrów i szerokości dwóch i pół kilometra, w którym mogły zmieścić się miliony metrów sześciennych wody potrzebnej do chłodzenia czterech wielkich reaktorów[25].

Tymczasem Wiktor nadzorował budowę nowego osiedla – tak zwanego atomowego miasta, atomgradu – nad rzeką. Nazwano je Prypeć. Miało ono pomieścić tysiące pracowników elektrowni i ich rodziny. Kilka budynków mieszkalnych postawiono już w 1972 roku. Miasto rozrastało się tak szybko, że początkowo nie było w nim utwardzonych dróg ani ciepłowni, ale jego mieszkańcy byli młodzi i pełni entuzjazmu. Pierwsza grupa specjalistów przybyłych[26] na miejsce była idealistami i pionierami nuklearnej przyszłości, zapalonymi do wprowadzania nowych technologii. Takie problemy były dla nich błahostkami – w zimne noce spali w płaszczach.

Walentina i Wiktor byli jednymi z pierwszych, którzy się tu wprowadzili. Zimą 1972 roku zajęli mieszkanie z trzema sypialniami przy prospekcie Lenina 6, tuż przy wjeździe do miasta. Zanim ukończono pierwszą szkołę, ich córka jeździła autostopem do Leśnej, gdzie uczęszczała do szkoły.

Zgodnie z wytycznymi radzieckich planistów[27] Prypeć od elektrowni miała oddzielać strefa bezpieczeństwa, w której wprowadzono zakaz budowy. Dzięki temu mieszkańcy mieli uniknąć promieniowania jonizującego o niskim natężeniu. Ale z Prypeci do elektrowni można było dotrzeć samochodem w mniej niż dziesięć minut – odległość wynosiła trzy kilometry w linii prostej. A gdy miasto się rozrosło, mieszkańcy zaczęli budować w strefie bezpieczeństwa letnie dacze[28] z małymi ogródkami warzywnymi, nic nie robiąc sobie z zakazu.

Pierwotne instrukcje, jakie otrzymał Wiktor Briuchanow[29], zakładały budowę dwóch reaktorów. Był to nowy model znany pod akronimem RBMK – Reaktor Bolszoj Moszcznosti Kanalnyj, czyli Reaktor Kanałowy Wielkiej Mocy. Zgodnie z radziecką słabością do gigantomanii RBMK był większy i o większej mocy niż jakikolwiek reaktor zbudowany na Zachodzie. W teorii każdy z reaktorów mógł wytworzyć tysiąc megawatów energii elektrycznej, co wystarczało do obsługi co najmniej miliona nowoczesnych gospodarstw[30]. Terminy wyznaczone przez Moskwę i Kijów sprawiły, że Briuchanow musiał pracować w nieludzkim tempie. Według dziewiątego planu pięcioletniego pierwszy reaktor miał zostać oddany do użytku w grudniu 1975, a drugi przed końcem 1979 roku. Wiktor szybko uzmysłowił sobie, że taki plan jest niemożliwy do wykonania[31].

Zanim młody kierownik rozpoczął w 1970 roku pracę w Czarnobylu, socjalistyczny eksperyment ekonomiczny wyhamował. ZSRR uginał się pod ciężarem dekad centralnego planowania, przerośniętej biurokracji, ogromnych wydatków na zbrojenia i przeżerającej wszystko korupcji. Wchodził w erę stagnacji. Braki i cięcia, kradzieże i defraudacje nękały niemal każdą gałąź przemysłu. Inżynieria jądrowa nie była wyjątkiem[32]. Briuchanow od początku borykał się z niedostatkiem sprzętu budowlanego[33]. Kluczowe części i materiały pojawiały się z opóźnieniem – o ile w ogóle – i często były defektywne. Brakowało stali i cyrkonu potrzebnych do budowy kilometrów rur i kanałów paliwowych, które miały dotrzeć do serca reaktora. System rur i żelbet często okazywały się tak marnej jakości, że trzeba było je wyrzucać[34]. Jakość radzieckich wyrobów na każdym poziomie była tak niska, że budowniczy elektrowni musieli wprowadzić dodatkowy „przegląd przedmontażowy”, co oznaczało, że po dostarczeniu każdego elementu wyposażenia – transformatora, turbiny, rozdzielnicy – trzeba było je rozebrać do ostatniej śrubki w poszukiwaniu usterek, naprawić i złożyć na nowo zgodnie z pierwotnymi specyfikacjami. Dopiero wtedy można je było bezpiecznie zainstalować. Taka duplikacja pracy oznaczała miesiące opóźnień i miliony wyrzuconych rubli przy każdym projekcie budowlanym[35].

Na przełomie 1971 i 1972 roku[36] Briuchanow zmagał się z niesubordynacją pracowników fizycznych, wewnętrznymi przepychankami kierowników i ciągłymi reprymendami ze strony przełożonych w Kijowie. Robotnicy narzekali na braki żywieniowe i kolejki w stołówce. Młodemu kierownikowi nie udało się przedstawić szacunkowych kosztów i dokumentacji projektu. Nie dopełnił terminów i przekroczył miesięczne kwoty narzucone przez Moskwę. A kłopoty się piętrzyły: nowi mieszkańcy Prypeci domagali się piekarni, szpitala, pałacu kultury, centrum handlowego. Setki mieszkań czekały na wybudowanie[37].

W końcu w lipcu 1972 roku wyczerpany i pozbawiony złudzeń Wiktor Briuchanow udał się do Kijowa na spotkanie z przełożonym z Ministerstwa Energetyki i Elektryfikacji. Od niecałych trzech lat był dyrektorem elektrowni atomowej w Czarnobylu, która nawet jeszcze nie powstała. Planował złożyć dymisję[38].

Za wszystkimi katastrofalnymi niepowodzeniami ZSRR w czasie ery stagnacji – za kleptokratyczną nieudolnością, nepotyzmem, gburowatą niekompetencją i marnotrawstwem związanym z gospodarką planową – stała monolityczna władza Komunistycznej Partii. Partia zrodziła się[39] jako jedna z frakcji ubiegających się o władzę w Rosji po rewolucji z 1917 roku. W zamierzeniu miała reprezentować robotników, ale szybko ukształtowała rządy jednopartyjne z ambicją poprowadzenia proletariatu w stronę „prawdziwego komunizmu”.

W odróżnieniu od zwykłego socjalizmu „prawdziwy komunizm” był marksistowską utopią, „bezklasowym społeczeństwem dającym nieograniczone możliwości ludzkiego rozwoju”[40], egalitarystycznym marzeniem rządów ludu. Rewolucję jednak zastąpiły polityczne represje, a realizacja merytokratycznej krainy Shangri-La została odłożona na potem. Partia jednak wciąż starała się wprowadzać założenia marksizmu-leninizmu, przeobrażając się w skostniały aparat ideologiczny z etatowymi przedstawicielami, teoretycznie niezwiązany z rządem, ale w rzeczywistości kontrolujący podejmowanie decyzji na każdym szczeblu społecznym.

Na przestrzeni dekad partia ustanowiła surową hierarchię personalnych zależności i posiadała władzę obsadzania wszystkich wpływowych stanowisk kolektywnie zwanych nomenklaturą[41]. Istnieli też partyjni kierownicy – tak zwani aparatczycy – którzy nadzorowali każdy zakład, czy to cywilny, czy wojskowy, każde przedsięwzięcie i ministerstwo, tworząc w całym radzieckim imperium biurokrację pozostającą w cieniu funkcjonariuszy. Oficjalnie każdą z piętnastu republik ZSRR rządziła lokalna rada ministerialna z premierem na czele, ale w rzeczywistości władzę sprawował I sekretarz lokalnego wydziału Partii Komunistycznej. Natomiast im wszystkim polecenia z Moskwy wydawał Leonid Breżniew, sekretarz generalny Komunistycznej Partii Związku Radzieckiego, przewodniczący Biura Politycznego i władający krajem liczącym 242 miliony osób. Taka struktura okazała się niewydajna i zaburzała funkcjonowanie nowoczesnego państwa, ale do partii zawsze należało ostatnie słowo[42].

Nie każdy mógł zostać członkiem partii. Wymagane było przejście drobiazgowego procesu rekrutacji, poparcie członków i regularne płacenie składek. Do 1970 roku mniej niż jeden na piętnastu obywateli Związku Radzieckiego był członkiem partii. Ale członkostwo niosło korzyści dostępne tylko dla elity, w tym możliwość zakupu reglamentowanych produktów, zagranicznej prasy, możliwość korzystania z oddzielnej opieki medycznej i podróżowania za granicę. Ale przede wszystkim bez legitymacji partyjnej trudno było zdobyć jakiekolwiek kierownicze stanowisko. Wyjątki zdarzały się rzadko[43]. Gdy Wiktor Briuchanow wstąpił do partii w 1966 roku była ona już wszechobecna. W zakładzie pracy odpowiadał przed dwoma podmiotami: bezpośrednim przełożonym i komitetem lokalnej Partii Komunistycznej. Nie zmieniło się to, gdy został dyrektorem elektrowni jądrowej. Otrzymywał dyrektywy z Ministerstwa Energetyki w Moskwie i był nękany wymogami stawianymi przez komitet partyjny w Kijowie[44].

Chociaż na początku lat siedemdziesiątych wielu członków partii wciąż wierzyło w założenia marksizmu-leninizmu, pod złowrogim spojrzeniem Breżniewa i jego geriatrycznych popleczników ideologia ta stała się zaledwie fasadą. Zakończyły się wprawdzie masowe pogromy i egzekucje trzech dekad rządów Stalina, ale w całym ZSRR liderzy partyjni i kierownicy dużych zakładów – kołchozów, fabryk czołgów, elektrowni, szpitali – rządzili, stosując zastraszanie i tyranię. Byli to twardogłowi biurokraci, którzy zgodnie ze słowami pisarza i historyka Piersa Paula Reada „mieli twarze kierowców ciężarówek, a dłonie pianistów”[45]. We wszystkich biurach na terenie całego kraju codziennie słychać było poniżające[46], naszpikowane przekleństwami reprymendy udzielane podniesionym głosem. W ten sposób zrodziła się kultura potakiwaczy, którzy nauczyli się antycypować kaprysy swoich przełożonych i zgadzać się z ich każdym słowem, jednocześnie przenosząc te zachowania na swoich podwładnych. Kiedy kierownik wysuwał wniosek pod głosowanie, mógł się spodziewać, że za każdym razem zostanie przyjęty jednogłośnie. Tryumf brutalnej siły nad zdrowym rozsądkiem.

Awansu na stanowiskach politycznych, ekonomicznych i naukowych mogli oczekiwać tylko ci, którzy trzymali język za zębami, unikali konfliktów i wykazywali bezwarunkowe posłuszeństwo wobec przełożonych. Do połowy lat siedemdziesiątych ten ślepy konformizm zdusił umiejętność podejmowania decyzji na wszelkich szczeblach partyjnej maszyny, infekując nie tylko biurokrację, lecz także dyscypliny techniczne i ekonomiczne. Kłamstwa i oszustwa rozpleniły się po całym systemie, biegnąc w obydwie strony łańcucha zarządzania. Ci na niższych szczeblach przedstawiali przełożonym raporty naszpikowane zafałszowanymi danymi i wyolbrzymionymi szacunkami, ogłaszając tryumfalne osiągnięcie nieosiągalnych celów i wyrobienie niewyrobionych norm. Celem zachowania własnej pozycji kierownik każdego szczebla przekazywał te kłamstwa wyżej, czasem jeszcze je wyolbrzymiając.

Na szczycie tej chwiejącej się piramidy kłamstw, analizując rzędy liczb, które nie miały żadnego poparcia w rzeczywistości, znajdowały się tęgie głowy z Państwowego Komitetu Planowania – Gospłanu – w Moskwie. Gospłan – mózg gospodarki planowej – zarządzać miał scentralizowaną dystrybucją zasobów w całym ZSRR, od szczoteczek do zębów po traktory, od żelbetu po buty na koturnach. Moskiewscy ekonomiści nie mieli jednak wiarygodnych źródeł na temat tego, co dzieje się w wielkim imperium, którym rzekomo zarządzali. Kreatywna księgowość była tak wielka, że w pewnym momencie KGB skierowało kamery satelitów szpiegowskich na radziecki Uzbekistan celem zebrania wiarygodnych informacji dotyczących zbiorów bawełny[47].

Niedobory i pozornie niewytłumaczalne nadwyżki towarów i materiałów były częścią ponurej prozy życia, a możliwość zrobienia zakupów stała się wielką niewiadomą[48]. Ludzie chodzili z awoszką – siatkową torbą na sprawunki – pod pachą na wszelki wypadek, gdyby właśnie rzucili jakiś przydatny towar – czy to cukier, papier toaletowy czy czechosłowackie ratatouille w puszce. Kłopoty z zaopatrzeniem stały się w końcu tak wielkim problemem centralnie planowanej gospodarki, że żniwa gniły na polach, a radzieccy rybacy patrzyli, jak złowione ryby zdychają w ich sieciach, podczas gdy półki sklepowe pozostawały puste[49].

Pewny siebie, ale łagodny Wiktor Briuchanow różnił się od większości radzieckich dyrektorów. Miał dobre maniery, a jego podwładni go lubili. Swoim przełożonym imponował niezwykłą pamięcią i przenikliwym zmysłem finansowym, a także znajomością wielu technicznych aspektów swojej pracy, w tym chemii i fizyki. Początkowo był tak pewny swoich opinii, że mógł wchodzić z nimi w otwarte polemiki. Kiedy więc presja gigantycznego przedsięwzięcia, jakiego podjął się w Czarnobylu, przerosła go – postanowił odejść[50].

Gdy jednak tego lipcowego dnia 1972 roku Briuchanow dotarł do Kijowa, wyznaczony przez partię przełożony z Ministerstwa Energetyki wziął jego podanie, podarł na jego oczach i kazał wracać do pracy. Młody dyrektor zdał sobie sprawę, że nie ma odwrotu. Jego najważniejszym zadaniem było spełniać zachcianki partii i wywiązywać się z planu za wszelką cenę. Miesiąc później budowniczy wylali pierwszy metr sześcienny betonu pod fundamenty elektrowni[51].

Trzynaście lat później, 7 listopada 1985 roku, Briuchanow stał w ciszy na podeście przed nowym pałacem kultury w Prypeci, z którego okien zwisały ręcznie namalowane portrety przywódców partii i kraju. Pracownicy elektrowni i budowniczowie paradowali po placu, niosąc transparenty i afisze[52]. W przemówieniach z okazji rocznicy Wielkiej Rewolucji Październikowej wychwalano wspaniałe osiągnięcia dyrektora: wypełnienie planów partii oraz łaskawe zarządzanie miastem i elektrownią[53].

Briuchanow poświęcił najlepsze lata swojego życia na stworzenie imperium z białego żelbetu, na które składało się miasto liczące niemal pięćdziesiąt tysięcy mieszkańców i cztery gigantyczne tysiącwatowe reaktory. Rozpoczęto prace nad budową kolejnych dwóch reaktorów, które miały stanąć w ciągu dwóch lat[54]. Gdyby w 1988 roku oddano do użytku blok piąty i szósty w elektrowni w Czarnobylu, Briuchanow zarządzałby największą elektrownią jądrową na świecie.

Pod jego rządami elektrownia w Czarnobylu – teraz oficjalnie imienia W.I. Lenina – stała się wzorem dla wszystkich radzieckich specjalistów od energii jądrowej. Wielu z nich przybywało tu wprost z Moskiewskiego Instytutu Politechniczno-Fizycznego, radzieckiego odpowiednika Massachusetts Institute of Technology[55]. ZSRR, który był daleko w tyle, jeśli chodzi o komputeryzację, nie posiadał symulatorów, na których mógłby szkolić inżynierów, więc dla wielu z nich praca w Czarnobylu była pierwszym zetknięciem się z reaktorem jądrowym w praktyce.

Celem rozsławienia cudownego miasta Prypeć miejscowy ispołkom przygotował album wypełniony barwnymi zdjęciami bawiących się mieszkańców[56]. Średnia wieku wynosiła dwadzieścia sześć lat, a ponad jedna trzecia była dziećmi. Młode rodziny miały dostęp do pięciu szkół, trzech basenów, trzydziestu pięciu placów zabaw i plaż na piaszczystych brzegach rzeki. Planiści zadbali o zachowanie leśnego krajobrazu i każdy blok mieszkalny otoczony był drzewami. Budynki i przestrzenie publiczne przyozdobione były rzeźbami i spektakularnymi mozaikami celebrującymi naukę i technologię. Nowoczesne i wyrafinowane miasto znajdowało się w środku leśnej głuszy, umożliwiając bliski kontakt z naturą[57]. Pewnego letniego dnia żona Briuchanowa, Walentina, dostrzegła parę łosi wynurzających się z Prypeci i snujących się po plaży, które następnie zniknęły w lesie, nie zważając na zainteresowanie plażowiczów opalających się na piasku[58].

Miasto, wraz z całym jego dobrodziejstwem – w tym szpitalem i piętnastoma przedszkolami – traktowane było jako przedłużenie elektrowni i finansowane bezpośrednio z Moskwy przez Ministerstwo Energetyki. Funkcjonowało w ekonomicznej bańce niczym oaza dostatku na pustyni niedoborów i deprawacji. Sklepy z żywnością zaopatrywano lepiej niż te w Kijowie, można w nich było dostać wieprzowinę, cielęcinę, świeże ogórki i pomidory, a także ponad pięć rodzajów kiełbas. W domu towarowym Raduga – czyli Tęcza – dostępna była nawet austriacka zastawa i francuskie perfumy – i to bez konieczności zapisywania się na listę[59]. W atomgradzie funkcjonowało kino, szkoła muzyczna, salon piękności i klub jachtowy.

Prypeć była mała. Niewiele budynków miało więcej niż dziesięć pięter, a całe miasto można było przejść w dwadzieścia minut. Każdy znał każdego, a milicja i lokalny szef KGB, którego biuro mieściło się na piątym piętrze ispołkomu, nie mieli dużo do roboty[60]. Zgłaszano głównie drobne przejawy wandalizmu i pijaństwo w miejscach publicznych[61]. Każdej wiosny ukazywała się ponura strona miasta – gdy śnieg topniał, pojawiały się ciała pijaków, którzy zimą wpadli pod lód i utonęli[62].

Ktoś wychowany na Zachodzie dostrzegłby niedostatki Prypeci: pożółkłą trawę przebijającą między betonowymi płytami czy nijaką jednostajność wielopiętrowych budynków. Ale dla mężczyzn i kobiet urodzonych w radzieckich miastach przemysłowych, wychowanych na spieczonych kazachskich stepach lub w koloniach karnych na Syberii nowy atomgrad był prawdziwym robotniczym rajem. Amatorskie filmy i zdjęcia ukazują mieszkańców Prypeci nie jako stłamszone ofiary socjalistycznego eksperymentu, ale jako beztroskich młodych ludzi pływających kajakami, żaglówkami, tańczących lub pozujących w nowych kreacjach. Ich dzieci bawią się na wielkim stalowym słoniu lub jaskrawo pomalowanej ciężarówce. Radośni optymiści w mieście przyszłości.

Pod koniec grudnia 1985 roku Wiktor i Walentina Briuchanowowie mogli uznać kończący się rok za czas tryumfów i przełomów w życiu rodzinnym oraz w pracy. W sierpniu ich córka wyszła za mąż i wraz z mężem wróciła na studia w instytucie medycznym w Kijowie. Wkrótce potem zaszła w ciążę. W grudniu para świętowała pięćdziesiąte urodziny Wiktora, a zarazem swoje srebrne gody, urządzając przyjęcie w wielkim narożnym mieszkaniu z widokiem na główny plac Prypeci[63].

Wiktora spotkał zaszczyt zaproszenia do Moskwy na zbliżający się, dwudziesty siódmy zjazd Komunistycznej Partii Związku Radzieckiego, co było ważnym gestem aprobaty jego przełożonych. Zjazd był istotny dla całego ZSRR, gdyż po raz pierwszy poprowadzić go miał nowy sekretarz generalny imperium, Michaił Gorbaczow.

Gorbaczow doszedł do władzy w marcu 1985 roku, przerywając długi łańcuch geriatrycznych aparatczyków, których problemy zdrowotne, pijaństwo i demencja starcza musiały być ukrywane przez coraz bardziej zdesperowaną ochronę. Pięćdziesięcioczteroletni Gorbaczow był dynamiczny i budził entuzjazm na Zachodzie. Politycznie ukształtowany w latach sześćdziesiątych jako pierwszy z pełniących tę funkcję wykorzystywał potęgę telewizji. Mówił dziarsko ze swoim południowym akcentem i chętnie wchodził w tłum – niby spontanicznie, lecz w rzeczywistości był to gest drobiazgowo wyreżyserowany przez KGB. Często pojawiał się we flagowym programie informacyjnym publicznej telewizji, Wriemia, oglądanym co wieczór przez niemal dwieście milionów osób. Ogłosił plan ekonomicznych przekształceń – pierestrojki – a w punkcie kulminacyjnym partyjnego zjazdu w marcu 1986 roku mówił o potrzebie głasnosti, czyli jawności rządów[64]. Jako oddany socjalista Gorbaczow uważał, że ZSRR zboczył z kursu, ale powracając do fundamentów położonych przez Lenina, nadal ma szansę osiągnąć stan komunistycznej utopii[65]. Jednak do tego celu prowadziła długa droga. Gospodarka chwiała się pod ciężarem zimnej wojny. Radzieccy żołnierze ugrzęźli w Afganistanie, a w 1983 roku amerykański prezydent Ronald Reagan przeniósł wyścig zbrojeń w kosmos, inicjując program obrony strategicznej „Gwiezdne wojny”. Nuklearna zagłada wydawała się bliższa niż kiedykolwiek. Tymczasem w ZSRR było po staremu – kraj wciąż dusił się z powodu biurokracji i korupcji ery stagnacji.

Szesnaście lat budowy czterech reaktorów i całego miasta na odludnych moczarach było dla Wiktora Briuchanowa praktyczną lekcją realiów systemu. Utwardzony na kowadle partii, sprężysty za sprawą przywilejów, dobrze poinformowany i posiadający własną opinię młody specjalista przeobraził się w posłuszne narzędzie nomenklatury. Osiągnął cele i zrealizował plan, wykazał wartość swoją i swoich ludzi, dostał też premię za sprostanie terminom i wyrobienie norm[66]. Podobnie jak inni radzieccy dyrektorzy, nauczył się też, jak działać doraźnie i naginać zasoby, żeby sprostać nierealnym celom. Musiał oszczędzać, być kreatywnym w księgowości i omijać przepisy.

Gdy okazało się, że materiały wymienione przez architektów elektrowni w Czarnobylu są niedostępne, Briuchanow musiał improwizować. Plany zakładały wykorzystanie ognioodpornych kabli, ale te były trudno dostępne, więc budowniczowie musieli sobie poradzić inaczej.

Ministerstwo Energetyki w Moskwie, dowiedziawszy się, że dach hali turbin został pokryty łatwopalnym bituminem, nakazało go wymienić. Ale ognioodporny materiał, którym trzeba było pokryć powierzchnię o szerokości pięćdziesięciu metrów i długości niemal kilometra, nie był nawet produkowany w Związku Radzieckim[67], więc ministerstwo zrobiło wyjątek i bitumin pozostał. Gdy lokalny sekretarz partii nakazał Briuchanowowi wybudować w Prypeci olimpijski basen, ten zaoponował: takie obiekty znajdowały się jedynie w radzieckich miastach liczących więcej niż milion mieszkańców. Sekretarz nalegał: „Macie go zbudować”[68]. Briuchanow więc go posłuchał. Fundusze pozyskał, manipulując przy budżecie miasta i oszukując bank[69].

Zbliżał się termin oddania czwartego i najbardziej zaawansowanego reaktora elektrowni w Czarnobylu, a wciąż nie wykonano czasochłonnego testu bezpieczeństwa turbin. Briuchanow po cichu przełożył go na kiedy indziej, żeby sprostać wyznaczonemu przez Moskwę terminowi na ostatni dzień 1983 roku[70].

Niczym kapryśna kochanka Ministerstwo Energetyki i Elektryfikacji znów nie było zadowolone. Na początku lat osiemdziesiątych[71] wyśrubowany plan konstrukcji jądrowych został jeszcze bardziej dokręcony i wprowadzono oszałamiające plany budowy coraz większych elektrowni na zachodzie ZSRR. Moskwa miała plan, by pod koniec wieku Czarnobyl stał się częścią gęstej sieci[72] megakompleksów, z których każdy mógł pomieścić nawet tuzin reaktorów. W 1984 roku plan ukończenia piątego reaktora został przesunięty o rok[73]. Ekipę nękały problemy z siłą roboczą i zasobami: beton był wadliwy, a robotnikom brakowało narzędzi[74]. Agenci KGB i ich informatorzy w elektrowni wciąż donosili o alarmujących wadach konstrukcyjnych[75].

W 1985 roku Briuchanow otrzymał instrukcję budowy Czarnobyla 2, osobnej elektrowni z kolejnymi czterema reaktorami RBMK z wykorzystaniem jeszcze potężniejszego modelu, który świeżo wyjechał z deski kreślarskiej. Elektrownia miała stanąć kilkaset metrów od istniejącej, na drugim brzegu kanału, a towarzyszyć jej miało nowe osiedle dla pracowników w obrębie Prypeci[76]. Trzeba było także wybudować most i dziesięciopiętrowy budynek administracyjny, na szczycie którego znajdowałoby się biuro dyrektora, skąd mógłby on podziwiać swoje nuklearne królestwo[77].

Briuchanow pracował na okrągło[78]. Niemal o każdej porze dnia i nocy można go było zastać gdzieś w elektrowni. Jeśli pojawiła się jakaś awaria[79] – co zdarzało się często – dyrektor nie miał czasu nawet zjeść i przez całą dobę funkcjonował wyłącznie na kawie i papierosach. Podczas zebrań często milczał, nigdy też nie wypowiadał dwóch słów, jeśli wystarczyło jedno. Samotny i wyczerpany, miał niewielu przyjaciół, a z kłopotów nie zwierzał się nawet własnej żonie[80].

Zmieniła się też załoga Briuchanowa. Pełna zapału drużyna młodych specjalistów, która zasiedliła nieocieplane leśne kwatery i pomogła uruchomić pierwszy reaktor, dawno stąd wyjechała, a na jej miejsce spłynęły tysiące nowych pracowników. Wiktorowi trudno było utrzymać dyscyplinę. Chociaż był utalentowany technicznie, brakowało mu zmysłu interpersonalnego wymaganego przy zarządzaniu na sowiecką skalę[81]. Przełożony budowniczych elektrowni, despotyczny i mający dobre znajomości w partii, który autorytetem rywalizował z dyrektorem, przezywał go „ślamazarą”[82].

Era stagnacji wywołała moralny rozkład w radzieckich zakładach pracy, potęgując brak odpowiedzialności osobistej, nawet w elektrowniach jądrowych[83]. Radziecki utopizm ekonomiczny nie uznawał bezrobocia, chronicznymi problemami były więc przerost zatrudnienia i absencje[84]. Na Briuchanowie, jako dyrektorze elektrowni i przylegającego do niej miasta, ciążyła odpowiedzialność zapewnienia każdemu mieszkańcowi Prypeci zatrudnienia. Praca na budowie dawała zajęcie dwudziestu pięciu tysiącom osób. Wiktor planował też wybudowanie fabryki elektroniki Jupiter, która umożliwiłaby pracę większej liczbie kobiet[85]. Ale to nie wystarczyło. Na każdą zmianę do elektrowni w Czarnobylu przyjeżdżały autobusem z Prypeci setki mężczyzn i kobiet, a w godzinach pracy większość z nich siedziała, nic nie robiąc. Niektórzy byli inżynierami na stażu, którzy planowali dostać się do wysoko wykwalifikowanej elity zwanej atomistami; póki co jednak przyglądali się ekspertom przy pracy[86]. Byli też mechanicy i elektrycy z innych obszarów przemysłu energetycznego – tak zwani energetycy[87] – szczerze wierzący w nieszkodliwość elektrowni jądrowych. Wmawiano im, że promieniowanie jest tak nieszkodliwe, że „można nim smarować chleb”, a reaktor jest „jak samowar[88] […] prostszy od elektrowni cieplnej”[89]. W domach niektórzy z nich pili ze szklanek[90] w opalizujące wzory, które, jeśli wierzyć ich przechwałkom, powstały po zanurzeniu w radioaktywnej wodzie służącej do chłodzenia reaktora. Inni spędzali swoje zmiany na czytaniu książek lub graniu w karty[91]. Ci, którzy rzeczywiście mieli coś ważnego do zrobienia, nazywani byli – z biurokratyczną szczerością niepozbawioną kpiny – Grupą Efektywnego Zarządzania[92]. Ciężar zbędnej siły roboczej dawał się we znaki nawet tym, którzy mieli pilne obowiązki, i infekował środowisko elektrowni niekompetencją i niebezpiecznym poczuciem inercji.

Doświadczona ekipa niezależnych inżynierów jądrowych, którzy nadzorowali uruchomienie pierwszych czterech reaktorów, opuściła elektrownię, brakowało starszych specjalistów[93]. Głównym inżynierem – zastępcą Briuchanowa odpowiedzialnym za funkcjonowanie elektrowni – był Nikołaj Fomin, były sekretarz partii i arogancki, chełpliwy aparatczyk starej szkoły. Łysiejący, o beczkowatym torsie, onieśmielającym uśmiechu i pewnym siebie barytonowym głosie, którego ton gwałtownie wzrastał, gdy górę brały w nim emocje, Fomin miał w sobie tę sowiecką apodyktyczną charyzmę, której brakowało Briuchanowowi[94]. Był inżynierem elektrykiem i dostał to stanowisko dzięki wsparciu partii w Moskwie, mimo tego, że Ministerstwo Energetyki było temu przeciwne[95]. Nie miał żadnego doświadczenia z energią jądrową, a wiedzę z zakresu fizyki jądrowej zdobył podczas kursu korespondencyjnego[96]. Ale ideologicznie był bez zarzutu.

Wiosną 1986 roku Czarnobyl był oficjalnie jedną z najlepszych elektrowni jądrowych w Związku Radzieckim i mówiło się, że lojalność Briuchanowa wobec partii miała zostać wkrótce nagrodzona. Na podstawie wyników ostatniego planu pięcioletniego elektrownia miała otrzymać najwyższe wyróżnienie – Order Lenina. Załoga dostałaby premię finansową, a Briuchanow zostałby odznaczony gwiazdą Bohatera Pracy Socjalistycznej. Ministerstwo Energetyki podpisało już decyzję awansu Briuchanowa do Moskwy, a Fomin miał przejąć obowiązki dyrektora elektrowni[97]. Planowano ogłosić to w święto 1 Maja dekretem Prezydium Rady Najwyższej ZSRR[98].

Briuchanow stworzył piękne i kochane przez mieszkańców miasto Prypeć od podstaw. Pomimo utworzenia rady miasta każda decyzja dotycząca atomgradu – nieważne jak trywialna – musiała zostać przez niego osobiście zatwierdzona. Architekci od początku nalegali, by sadzić w mieście jak najwięcej różnych drzew i krzewów – brzóz, wiązów, kasztanowców, jaśminu, bzu i berberysów[99]. Ale Briuchanow uwielbiał kwiaty i nakazał sadzić właśnie je. Na posiedzeniu ispołkomu w 1985 roku wykazał się wielkim gestem. Na jego życzenie na ulicach miało zakwitnąć pięćdziesiąt tysięcy róż: po jednej dla każdego mężczyzny, kobiety i dziecka w mieście. Nie obeszło się bez wątpliwości. Skąd zdobyć tyle kwiatów? A jednak następnej wiosny za ogromną sumę zakupiono na Litwie i Łotwie trzydzieści tysięcy róż bałtyckich i zasadzono pod topolami wzdłuż długiego prospektu Lenina i wokół centralnego placu[100].

Na podwyższonym placu przy ulicy Kurczatowa, na końcu malowniczej promenady wiodącej do miasta, planowano postawić pomnik Lenina, na dobrą sprawę obowiązkowy w każdym dużym radzieckim mieście. Pomnika jednak dotąd nie było. Rada miasta ogłosiła ukończenie projektu, a na cokole, na którym miał stanąć, znalazła się trójkątna drewniana skrzynia z portretem, sierpem i młotem oraz sloganem: „Imię i cel Lenina będą żyły wiecznie!”.

Tymczasem Wiktor Briuchanow dał swoje błogosławieństwo kolejnemu pomnikowi antycznych bogów – gigantycznej, realistycznej statule wysokości sześciu metrów i odlanej z brązu, postawionej przed kinem. Przedstawiała ona tytana, nagiego pod połami powłóczystej szaty, wznoszącego ku górze języki płomieni. Był to Prometeusz, który zstąpił z Olimpu. Niósł dar ognia, ofiarując ludzkości światło, ciepło i zalążek cywilizacji – podobnie jak przodownicy z Czerwonego Atomu rozświetlili domostwa w całym ZSRR[101].

Ale grecki mit miał też mroczną stronę: rozwścieczony kradzieżą największego sekretu bogów Zeus przykuł Prometeusza do skały, gdzie gigantyczny orzeł codziennie przez całą wieczność miał wydziobywać mu odrastającą wątrobę.

Człowiek też nie uniknął zemsty za przyjęcie daru Prometeusza. Zeus zesłał na ziemię pierwszą kobietę, Pandorę. Niosła ona puszkę, po której otwarciu rozprzestrzenić się miało niemożliwe do opanowania zło.

O północy w Czarnobylu

Подняться наверх