Читать книгу Zostaje w rodzinie - Adela Jurowska - Страница 6
ROZDZIAŁ PIERWSZY
KWIECIEŃ Koreccy
ОглавлениеDuży palec u lewej stopy spuchł i rwał. Ewie przypomniała się przeczytana gdzieś informacja, że właśnie od bólów palucha zaczynają się objawy podagry, choroby atakującej głównie mężczyzn w średnim i starszym wieku. U niej kłopoty z palcem miały bardziej prozaiczną przyczynę. Wieczorem porządkowała sprzęt pozostawiony w nieładzie przez klientów Hantli. Jak zwykle nie było chętnych do tej pracy – ani dyżurna trenerka, ani sprzątaczka… Ewa, zmęczona po całym dniu, trochę zestresowana, chciała jak najszybciej zasiąść już w domu do kolacji – no i wypadł jej z dłoni pięciokilogramowy talerz. Na szczęście zdążyła cofnąć nogę i uniknęła kontuzji śródstopia. Brzeg spadającego na podłogę talerza trafił ją jednak w duży palec.
Po kolacji zaczęło porządnie boleć. Poczuła się jak mała dziewczynka, która zawsze w takich sytuacjach biegła do taty, płacząc i wołając, żeby „bola” rozmasował albo rozgłaskał. I zwykle pomagało. Ale teraz ojca przy niej nie było. Nie widziała go już od kilku miesięcy. Pierwszy raz od dawna nie chciał się ruszyć z domu, z Kałużna, nawet przy okazji niedawno minionych świąt wielkanocnych, i przyjechać do rodziny do Warszawy. Domyślała się, że może to mieć jakiś związek z pogłębiającą się bliskością między ojcem i jego sąsiadką o imieniu Anna. Mówił o niej coraz częściej i Ewa doszła do wniosku, że pewnie chcieli w spokoju spędzić święta ze sobą. Ale czy rzeczywiście o to chodziło?
Skoro nie było w pobliżu ojca, zatroskana pokazała swoje obrażenia Karolowi. Miała przy tym okazję zweryfikować zaczerpnięty z jakiegoś innego internetowego źródła kolejny fragment swojej wiedzy o mężczyznach: że – tym razem bez względu na wiek – większość z nich to fetyszyści damskich stóp. Istotnie, oględziny Karola nie pomogły bolącemu paluchowi, ale wpłynęły korzystnie na temperaturę relacji małżeńskich.
Ale zanim to nastąpiło, siedzieli wieczorem w kuchni przy kolacji z Karolem i Olkiem. Jedli sałatę i grzanki z żółtym serem i suszonymi pomidorami. Czwarty talerz stał pusty. Ewa próbowała sobie przypomnieć, kiedy Lucy ostatnio siadła z nimi do stołu. Chyba przed tygodniem. Oczywiście, przeciskając się za krzesłem brata na swoje miejsce w kącie, w niewyrafinowany sposób sprowokowała wtedy awanturę.
– Wsuń się, pustaku! – rzuciła do Olka i dla wzmocnienia przekazu palnęła go otwartą dłonią w głowę.
– Ała, ty, no weź! – wrzasnął.
Bujne włosy Olka zamortyzowały uderzenie, ale i tak chłopak całą mocą swojego piętnastoipółletniego serca nienawidził w tym momencie starszej o dwa lata siostry.
Bez Lucy w kuchni Koreckich było mniej elektrycznie. Ewa postanowiła zastąpić córkę w roli darmowego źródła zasilania.
– Cholery dostanę z tą Aldoną! Robi się całkiem nieznośna. Dzisiaj znowu wybiegła zaraz po wyjściu ostatniego klienta. Mówię jej, że trzeba uporządkować sprzęt, a ta mi: „Ojej, sorki, nie mogę, Maciuś się na mnie wścieknie, jak się spóźnię. Niech ci Oksana pomoże”. I łup drzwiami.
Karol spokojnie pokiwał głową, przeżuwając metodycznie. Ewa widziała wyraźnie, że mąż wciąż jeszcze analizuje jakąś szachową kombinacją i tęskni do chwili, kiedy wreszcie będzie już można wstać od stołu i wziąć do ręki tablet z biało-czarną kratką na ekranie. Najstarsze dziecko w rodzinie… Olek z kolei spojrzał na matkę z ironią w oczach. „Phi, ty to masz durne problemy!” – mówiło jego spojrzenie. W Ewie narastało poczucie, że nie tylko w pracy nikt jej nie rozumie.
Przez chwilę chrupali w milczeniu grzanki i liście sałaty.
Wreszcie Karol zlitował się nad żoną.
– A nie możesz tej Aldony jakoś postraszyć? Porozmawiać, zdyscyplinować…?
– Postraszyć? Prędzej ona mnie. Niełatwo znaleźć trenera do takiego klubu jak Hantla. Cholerne sieciówki wysysają wszystko, co się rusza. Więcej kasy, lepszy sprzęt, dodatkowe usługi, bogatsza klientela. A Blachnicki w swoją siłownię nie chce inwestować.
– Nie chce? Mówiłaś, że nie może.
– Na jedno wychodzi. Ta trójka trenerów, którą mamy, to minimum, żeby obsadzić wszystkie dyżury. Jeśli kogoś zwolni, to prędzej mnie niż Aldonę. Bez menedżerki sobie ostatecznie poradzi, bez trenerów ludzie pouciekają z siłowni.
Olek z obojętną miną przysłuchiwał się rozmowie rodziców. W pewnej chwili w kieszeni jego bluzy coś paskudnie zagulgotało – jakby skrzyżowanie gruźliczego charkotu z bulgotaniem w przytkanych rurach. Ewa podskoczyła na krześle.
– Olek, tyle razy ci mówiłam! Zmień ten koszmarny dzwonek! Zwariować można.
Syn spojrzał na nią i uśmiechnął się drwiąco. Odczekał, aż gulgot rozlegnie się ponownie, po czym wstał od stołu, wymamrotał coś, co spragniona sukcesów wychowawczych Ewa postanowiła wziąć za „dziękuję”, i wstawił swój talerz do zmywarki.
– Idę do siebie – oznajmił i wyszedł z kuchni.
Karol spojrzał na żonę ze współczuciem. Wiedział przecież, że zaraz jego talerz wyląduje w zmywarce po sąsiedzku z talerzem Olka…
Tak też się stało.
– Pójdę posiedzieć chwilę w salonie.
Ewa patrzyła, jak jej mąż przez chwilę kołysze się niepewnie, stojąc w drzwiach kuchni, jakby czekał na… pozwolenie? Rozgrzeszenie? Buziaka na drogę?
– Obejrzysz następny odcinek Marcelli? – podjęła jeszcze desperacką próbę.
– Wiesz, chętnie, ale dziś do północy mam deadline na wysłanie ruchu. Gram dość ważną partię… Muszę jeszcze chwilę pogłówkować.
– Szkoda, że nie pamiętasz o deadlinach w urzędzie skarbowym – rzuciła kwaśno.
Tyle jej zostało.
Po krótkiej, bezgłośnej szamotaninie w progu kuchni nieśmiały chłopiec tkwiący w Karolu musiał uznać wyższość słodkiego brutala.
– Od tego mam ciebie – rzucił Ewie, puścił do niej oko i zdecydowanym krokiem udał się do salonu.
No, to już wiem, do czego się tak spieszyłam – pomyślała z goryczą.
Poszła za mężem do pokoju zwanego u nich salonem i zdjęła z dolnej półki regału niebieski skoroszyt podpisany na grzbiecie literami SK-IK. Karol siedział już na kanapie z tabletem w dłoni, pogrążony w analizie sytuacji na szachownicy. Rzuciła okiem na stojącego na półce małego czekoladowego zajączka, pozostałość po Wielkanocy. Jakimś cudem przetrwał, chyba dlatego, że wszyscy wciąż jeszcze dojadali resztki domowych ciast, które przysłał im z Kałużna dziadek Stanisław. Może miała to być rekompensata za jego nieobecność… W każdym razie przygotował wyjątkowo wielką paczkę z mazurkami i innymi wielkanocnymi pysznościami, którą przekazał przez jadącego do Warszawy sąsiada.
Ewa postanowiła zlitować się nad zajączkiem. Wzięła go ze sobą do kuchni razem z niebieskim skoroszytem. Wróciła na miejsce przy kuchennym stole, które chwilę wcześniej opuściła. SK-IK. „Sprzęt Kuchenny – Instalacja i Konserwacja”. Firma Karola. Prezes gra w szachy, czteroosobowa załoga relaksuje się po domach, tylko pani Ewa Korecka, zatrudniona w SK-IK-u jako ćwierć księgowej, poczuwa się do pełnoetatowej odpowiedzialności za terminowe rozliczanie podatku dochodowego, VAT-u i ZUS-u. Włączyła kalkulator w komórce, obok położyła pustą kartkę i długopis, po czym otworzyła skoroszyt i zaczęła przeglądać faktury z poprzedniego miesiąca.
Przy tej czynności zastała ją Lucy, która wróciła do domu przed północą. Była wyraźnie rozczarowana, że matka wciąż siedzi przy kuchennym stole, przez co dostęp do lodówki oraz do wody mineralnej musi być okupiony poddaniem się jakiejś formie rodzicielskiej kontroli.
– O, córeczko, dobrze, że już jesteś. Zaczynałam się denerwować. Dasz buzi?
– Co, znowu chcesz mnie obwąchać? – odwarknęła zaczepnym tonem Lucy. – Wypiłam piwo. I śmierdzę papierosami, bo u Hanki wszyscy palili.
– Siedzieliście cały wieczór u niej?
– A myślisz, że niby gdzie byliśmy?
– Nic nie myślę, nie mam powodu cokolwiek myśleć na ten temat. Pytam. Próbuję z tobą zamienić dwa normalne zdania. Nie widziałam cię cały dzień. Myślałam, że raz na dobę taka forma relacji rodzinnych jak uścisk plus trzy minuty rozmowy wchodzi w grę nawet między matką a dorastającą córką. Widzę, że jednak u nas nie wchodzi.
– O, ho ho. No jasne, niby uściski, a tak naprawdę pretensje i szpile! Dziękuję za takie relacje rodzinne.
Lucy gniewnie odkręciła butelkę z wodą. Ewa nie była pewna, czy syk, który słyszy, pochodzi od uciekającego z cieczy dwutlenku węgla, czy od wydostających się z organizmu córki hormonów buntu. Dziewczyna napełniła wodą szklankę i pełnym godności ruchem odstawiła butelkę na okienny parapet. Rzuciła matce nasycone sarkazmem „dobranoc”, odwróciła się na pięcie i obie – Lucy i szklanka – zniknęły w ciemności kuchennego korytarza, zostawiając po sobie zmieszane wonie piwa, papierosów i nastoletniej rewolty.
Ewa zamknęła oczy, pokręciła głową i skupiła się na tym, żeby opanować drżenie rąk. Po chwili udało jej się odzyskać równowagę w stopniu umożliwiającym powrót do papierów firmy Karola.
Kiedy ucichła wieczorna suita odgłosów dobiegających z łazienki i można było domniemywać, że wszyscy domownicy zaspokoili już swoje toaletowe potrzeby, zamknęła skoroszyt ze SK-IK-owymi dokumentami, zgasiła światło w kuchni i przejęła wyłączną kontrolę nad sanitariatami.
A potem poszła poskarżyć się leżącemu już w małżeńskim łóżku Karolowi, że boli ją duży palec u lewej stopy. Odniosła pierwszy tego wieczoru sukces: doprowadziła do tego, że mąż odłożył tablet. Ewa spojrzała na cyfry zegara wmontowanego w radio stojące obok łóżka. Dochodziła pierwsza.
No tak, pewnie już wysłał swój ruch – pomyślała, i to wtedy właśnie oddała się badaniom nad męskimi fetyszami.