Читать книгу Zostaje w rodzinie - Adela Jurowska - Страница 8
Lucy
ОглавлениеNa krótkim odcinku między drzwiami wagonu a rzędem siedzeń w kącie udało jej się wyprzedzić korpolaskę w granatowym mundurku. Chociaż tamta miała minimalną przewagę na wejściu, Lucy dopadła jedynego wolnego miejsca razem z nią, a ostateczne zwycięstwo zawdzięczała temu, że jeszcze w trakcie ostatniego kroku cisnęła na siedzenie plecak gestem oznaczającym: „Moje! Nie rusz!”. Tamta nie mogła zachować się podobnie, bo pewnie bała się zaryzykować rzut laptopem. Lucy zasiadła na zdobytym miejscu i obrzuciła przegraną lekko drwiącym spojrzeniem. „Co, pierwszy target niezrobiony?” – mówił jej wzrok. Oczywiście cała ta krótka, ale zażarta gonitwa odbyła się z zachowaniem przez obie strony pozornej powściągliwości i obojętności, nie tak jak w przypadku szarżujących jawnie moherów albo starszych panów o oszalałym spojrzeniu. Z kimś takim Lucy by się nie ścigała, ale z trzydziestoparoletnią babką – cała przyjemność po mojej stronie. Spodnie w kancik, odprasowany żakiet, czarne czółenka na niskim słupku, czarny, skórzany plecaczek, czarna torba na laptop, proste blond włosy… Banał, chociaż może i niezła laska w sumie. I fajne ma perfumy, takie żwawe i świeże. Jeśli to jej tak dają, ale chyba tak. Pewnie zachrzania do Mordoru, na Wilanowskiej będzie się przesiadać w autobus. A w takim razie Lucy bardziej się należy miejsce siedzące, bo jedzie aż do Świętokrzyskiej. Stamtąd drugą linią na bliską Wolę. Do szkoły.
Stopniowo wyciszała się po chwilowych emocjach wyścigu. Na następnej stacji władowali się nowi pasażerowie i Lucy straciła z pola widzenia niedawną rywalkę. Za to znów stanęła jej przed oczami zapłakana twarz Hani.
Wczorajszy wieczór spędziły – wbrew temu, co opowiedziała matce – same, popijając piwo i paląc papierosy w pokoju Hanki, której ojciec gdzieś wyjechał. A matka nie czepiała się takich głupot jak parę browarów czy fajki. Hania właściwie przez cały wieczór opowiadała o Marcinie, którego niedawno poznała. Zaczęło się od chłopaka, który podszedł do niej niedawno na ściance wspinaczkowej na Warszawiance. Skończyła mu się magnezja do rąk, poprosił ją, żeby mu dała trochę swojej… Potem zaczęli ze sobą więcej gadać przy okazji kolejnych spotkań, aż za którymś razem zaprosił ją po wspinaczce na piwo. A na piwie spotkali jego kolesia… I to był właśnie Marcin… Beznadziejna historia.
Pełnoetatowe picie piwa przerywane paleniem skrętów było chyba najmniejszym z problemów Marcina. Nie stronił od mocniejszych rozrywek, włóczył się po dziwnych klubach, melinach, w których mieszkali jacyś degeneraci, nieustannie imprezował. Podobno próbował pisać jakieś teksty dla zaprzyjaźnionych bandów. Definitywnie wyleciał już z obiegu szkolnego, choć sprzyjająca mu wychowawczyni bardzo chciała dociągnąć go do matury. Nie dał jej szans. Wolał ze straceńczym spojrzeniem i cynicznym uśmiechem odwiedzać tych wszystkich dziwnych ludzi w dziwnych miejscach. I zaczął wszędzie ciągnąć ze sobą Hanię – do niedawna panienkę z dobrego domu. Oczywiście nie zainteresowała się bliżej tamtym sympatycznym chłopakiem od magnezji (chyba nawet w rozmowach z Lucy nigdy nie wymieniła jego imienia), tylko wszystkie uczucia i tęsknoty skupiła na Marcinie. Poleciała za nim jak ćma w ogień.
Na wszystkie uwagi Lucy, próbującej uświadomić przyjaciółce, że facet jest dla niej totalnym niebezpieczeństwem, Hania miała jedną odpowiedź: cielęce oczy lśniące wilgocią i „zrozum, ja go kocham”.
Kiedy Lucy opowiadała przyjaciółce różne zasłyszane historie, świadczące o tym, że nowy chłopak nie jest wobec niej uczciwy, że obgaduje ją za plecami i utrzymuje wokół siebie wianuszek innych lasek, z którymi wciąż flirtuje, ta protestowała zacietrzewiona. Twierdziła, że to wszystko są kłamstwa rozpuszczane przez Kamila, chłopaka z ich szkoły, z równoległej klasy, przez którego przemawia zwykła zazdrość.
Ludzi w metrze przybywało. Dzięki temu wokół siedzącej w kącie Lucy zrobiło się tak ciasno, że nie widać było żadnych staruszek czy ciężarnych, które w innych częściach wagonu mogły bezradnie rozglądać się za miejscem do siedzenia. A wokół niej tłoczyli się akurat ludzie, którym nie musiała ustępować. Po jakimś czasie zawisło nad nią dwoje szczyli, chyba niespełna szesnastoletnich. Wyglądali na parę, czulili się trochę do siebie. W pewnej chwili jemu zadzwonił w kieszeni telefon. Wyjął go, spojrzał na ekran, skrzywił się, wcisnął zieloną słuchawkę i z cierpiętniczą miną przyłożył komórkę do ucha.
Treść dostępna w pełnej wersji eBooka.