Читать книгу Zostaje w rodzinie - Adela Jurowska - Страница 7

Karol

Оглавление

Rumun wciąż się zastanawiał. Karol, jeszcze leżąc w łóżku, przyjrzał się sytuacji i po raz nie wiadomo który starał się upewnić, czy jego wczorajszy ruch nie będzie miał jakichś niespodziewanych a niekorzystnych następstw. Nadal nie widział żadnej pułapki, w którą mógłby go wciągnąć przeciwnik z Bukaresztu. Dopiero potem przez chwilę pogapił się z uznaniem na wysportowaną sylwetkę śpiącej obok Ewy, która jak zwykle skopała z siebie kołdrę. Zaraz się obudzi i będzie się trzęsła z zimna – pomyślał z czułością i okrył żonę, starając się nie zakłócić jej snu. Liczył na swoje tradycyjne pół godziny w łazience. Bez niczyjego stukania w drzwi, bez awanturujących się dzieci, bez Ewy piszczącej w przedpokoju: „Karool, muszęę!”.

Lubił te łazienkowe wczesne poranki. Dawały mu też możliwość pogapienia się przez parę minut w tablet. Było to akurat o tyle cenne, że musiał z kolei obmyślić posunięcie w partii z Portorykańczykiem – a tu jego sytuacja wyglądała zdecydowanie gorzej niż w pojedynku polsko-rumuńskim.

Wiedział, że powinien się bardziej koncentrować na sprawach firmy. Ewa suszyła mu o to głowę co najmniej od roku. O tym, że miała rację, przekonywał choćby stan firmowego konta. Ale Karol tak bardzo wciągnął się w te internetowe turnieje…

SK-IK zajmował się instalowaniem profesjonalnego sprzętu kuchennego w placówkach gastronomicznych. Karol założył firmę z dwójką przyjaciół w 2004 roku. Wszyscy mieszkali na Ursynowie. Dzięki ówczesnemu boomowi w usługach gastronomicznych SK-IK dość szybko zdołał stanąć na nogi i okopać się na rynku. W tamtych latach można było naprawdę uwierzyć, że na Ursynowie, Natolinie i Kabatach nowe restauracje, bary, pizzerie, kawiarnie i firmy cateringowe wyrastają jak grzyby w ciągu jednej nocy – niezależnie od tego, czy deszcz pada, czy nie. Każde z tych przedsięwzięć potrzebowało szaf chłodniczych, kuchni, pieców, zmywarek, podgrzewaczy, krajalnic, mikserów, szatkownic i ciągów wydawczych. A także wiedzy o przepisach, wymogach, prawidłowym planowaniu obiegu produktów czy wody. Trójka młodych, energicznych i sympatycznych wspólników dostarczała to wszystko. Janka – tak jak i Karol po technologii żywności i żywienia na SGGW; Bartek – po Politechnice, no i on sam… Pracowali ciężko, nawiązywali kontakty, szukali rzetelnych dostawców, dobierali współpracowników, czytali i uczyli się… Klienci pchali się drzwiami i oknami. Oprócz instalowania nowego sprzętu ich firma zajmowała się też konserwacją i naprawami. Starali się nawiązywać osobiste związki z klientami, dawać im kompleksową odpowiedź na ich rozmaite potrzeby, tworzyć w relacjach biznesowych rodzinną atmosferę. Opowieść o Jance, która kiedyś pilnowała klientowi dzieci podczas instalacji sprzętu w uruchamianej przez niego pizzerii, stała się jedną z legend okresu założycielskiego. Facet miał kłopoty z żoną, która go właśnie dzień wcześniej zostawiła, nie wiedział, co zrobić z dziećmi, a dostawa sprzętu i monterzy byli już umówieni… Więc Janka zaproponowała, że posiedzi przez te dwie czy trzy godziny z przychówkiem przyszłego króla pizzy u niego w domu.

Woleli mniej zarobić, ale zobaczyć uśmiechniętego klienta, związać go ze sobą na przyszłość. I ta taktyka przynosiła dobre rezultaty. Po pewnym czasie mieli tyle zamówień, że zaczęli wybrzydzać. Dostawcy sprzętu walczyli o kontrakty ze SK-IK-iem, klienci wiązali się z firmą na długo, czasami na dłużej, niż udało się przetrwać na rynku zakładanym przez nich barom czy kawiarniom.

Niby niedawno, a tak jakby całe wieki temu… Któregoś lata Janka poznała na wakacjach jakiegoś Kanadyjczyka i pół roku później zawiadomiła wspólników, że przenosi się do Vancouver. Do spółki z Bartkiem odkupili jej udziały w firmie, przy czym Karol – tak zdecydowało losowanie – stał się właścicielem jednego udziału większościowego. Kiedy zostali we dwóch, wszystko zaczęło się psuć. Bez tonizującego wpływu Janki wspólnicy skakali sobie do oczu, kłócili się zarówno w sprawach drobnych, bieżących, jak i przy ustalaniu strategii na przyszłość. Mniej więcej po roku zrobiło się całkiem nieznośnie, aż w końcu latem 2010 roku…

Karol z niepokojem odnotował odgłos czyichś kroków w korytarzu i w kuchni. Zaraz się zacznie – pomyślał i spróbował skoncentrować się bardziej intensywnie na sytuacji na szachownicy. Grający czarnymi Portorykańczyk wybrał wariant Swiesznikowa obrony sycylijskiej. Teraz partia wchodziła już w fazę gry środkowej. Karol miał wrażenie, że sprawy nie układają się po jego myśli, i obawiał się, że radzący sobie dobrze z grą kombinacyjną przeciwnik wolno, ale systematycznie buduje przewagę.

Znów kroki na korytarzu. No tak. Olek i Lucy zaczynali się kłócić w kuchni. Na razie cicho i dyskretnie. Można było uwierzyć, że są dobrze wychowani i przejmują się pozostałymi domownikami. Za chwilę przestaną się przejmować, a w dodatku dołączy do nich Ewa, która wiedziona troską o dobrostan rodziny przyczłapie z misją pokojową, żeby ich godzić. I wtedy dopiero w domu rozszaleje się pełnoobjawowy cyklon, a Karol będzie się jak zawsze zastanawiał, czy złapać Lucy i Olka za kudły i pozderzać ich parę razy głowami, czy skupić się na usuwaniu noży, tasaka i tłuczka do mięsa z zasięgu ręki żony, czy też może ewakuować się na sygnale ze strefy zagrożenia. Na razie wyłączył tablet, odłożył go na stojącą w pobliżu sedesu łazienkową szafkę i po paru czynnościach porządkowych przeniósł się do kabiny prysznicowej. Z trzydziestu minut intymności wykorzystał już co najmniej połowę.

Wtedy, w 2010 roku, mieli z Bartkiem świadomość, że zużyli już cały czas przysługujący im na ratowanie spółki. I że dłużej się tak nie da. Zresztą Bartek zaczął obmyślać całkiem inny biznes – w firmie teścia produkującej plastikowe różności. Umówili się we dwóch na piwo u jednego ze starych ursynowskich klientów. Przy lekkim brzęczeniu nieco już rozklekotanej witryny chłodniczej (którą sami instalowali kilka lat wcześniej) wypili po cztery piwa i omówili zasady wykupu udziałów Bartka w SK-IK-u.

Trwało to ponad dwa lata, ale w końcu – pod koniec 2012 roku – Karol stał się jedynym udziałowcem firmy, która wciąż jeszcze dobrze funkcjonowała. Miał do pomocy czwórkę zdolnych i zaufanych ludzi, którzy ze SK-IK-iem związani byli od kilku lat, a główny spec od instalacji i spraw technologicznych – wręcz od początku. Kiedy księgowa odchodziła na emeryturę, Karol zaproponował Ewie przejęcie jej obowiązków. Skończyła kiedyś kurs księgowości i miała odpowiednie papiery. Zgodziła się… „Na jakiś czas”. „Aż kogoś znajdziesz”. Czas przysługujący Karolowi na szukanie księgowej dawno minął, a Ewa od paru już lat przestała być w SK-IK-u tylko księgową: stała się dla męża firmowym głosem sumienia, wieloczynnościowym robotem od przypominania, mobilizowania, organizowania, opieprzania i marudzenia.

Przysługujący czas… Termin na przekazanie posunięcia w grze z Portorykańczykiem upływał wieczorem. Niby jeszcze sporo czasu, ale czy zdoła porządnie się skupić przez godzinę–dwie nad partią? Czy Ewa nie zagna go do jakichś spraw firmowych?

Ciągle krucho z czasem. Wewnętrzny zegar mówił mu, że tkwi już w łazience prawie pół godziny… Stojąc w strumieniach ciepłej wody dudniącej o ścianki i podłogę kabiny prysznicowej, Karol nie słyszał strumienia odgłosów napływających z głębi mieszkania. Na razie nikt jeszcze nie stał pod drzwiami i nie stukał, nie krzyczał, nie piszczał. Ale wiedział, że tamto rojowisko dopiero się rozkręca, że nie zamarło, że w przestrzeni życiowej Koreckich – na tych osiemdziesięciu paru metrach kwadratowych plus balkon – robi się już gęsto od wezbranych namiętności, wzajemnych pretensji, sprzecznych potrzeb i rozbieżnych oczekiwań. Do mózgu każdego z domowników płyną intensywne sygnały od zakończeń nerwów czuciowych i od innych narządów zmysłów. W centralach pełne obłożenie procesorów. Wiedział, że ta gęstwa niebawem eksploduje, ta strzelba za chwilę wypali, te torpedy zaraz wystartują… Zacisnął zęby, wyłączył wodę w prysznicu i otworzył drzwi kabiny. Wyszedł z niej krokiem rewolwerowca idącego główną ulicą miasteczka na spotkanie z hersztem bandytów. Tyle że zamiast poprawiać colty w przytroczonych do pasa kaburach, wycierał sobie to i owo ręcznikiem.

Pierwsza była Ewa. Zapukała delikatnie i szepnęła cicho przez drzwi:

– Karol, muszę sikuu!

Wiedział, że pół godziny definitywnie minęło. Skończył się wycierać, starł po sobie podłogę, pozbierał rzeczy, owinął się ręcznikiem i wyszedł z łazienki, gotów stawić czoła żywiołowi.

Zostaje w rodzinie

Подняться наверх