Читать книгу Zaślepienie - Aga Lesiewicz - Страница 6
1
ОглавлениеTrzy tygodnie wcześniej
Jest pochmurny i nieznośnie upalny letni dzień, a utrzymująca się w powietrzu wilgoć sprawia, że wszystko, czego dotykam, wydaje się mokre. Od rana kręcimy zdjęcia w Shepperton Studios w Surrey i mam przeczucie, że posiedzimy tu aż do późnego wieczora. Pracujemy w ciasnym studiu, które kiedyś pełniło funkcję magazynu; pozbawione porządnej wentylacji pomieszczenie odpicowano i zaczęto wynajmować na potrzeby różnych niskobudżetowych produkcji. Budynek usytuowany jest w rzadko uczęszczanej części kompleksu studyjnego, na tyłach hali zdjęciowej D. W dni takie jak ten wszystko dzieje się jakby w zwolnionym tempie i wszyscy są w podłym nastroju. Tropikalna temperatura daje się we znaki nawet Milo, naszemu sprzętowi do kręcenia zdjęć w technologii motion control. W środku maszyny coś się przegrzewa i Milo zaczyna szwankować, a nikt nie ma pojęcia, gdzie dokładnie tkwi usterka. W czasie gdy pracownicy studia próbują naprawić sprzęt, większość ekipy wyrusza w poszukiwaniu klimatyzacji do kantyny. Mówiąc „ekipa”, mam na myśli Jasona – naszego reżysera, asystentkę produkcji Lucy, kilku modelarzy oraz mnie, czyli operatorkę zdjęć. Zajmuję się głównie fotografią i rzadko zdarza mi się pracować na planie filmowym; z Jasonem łączy mnie jednak stara znajomość i nigdy nie odmawiam współpracy przy jego drobnych projektach. Po kilku chwilach docieramy do kantyny i stajemy bezradnie przed zamkniętymi na cztery spusty drzwiami. Oczywiście, minęła już osiemnasta i lokal jest nieczynny. Kompleks studyjny, który normalnie tętni życiem, o tej porze wydaje się zupełnie opustoszały. Kiedy wleczemy się z powrotem do studia, rozlega się brzęczyk w moim iPhonie. Ponieważ uprzedzono nas, że naprawa Milo może trochę potrwać, zostaję w tyle za resztą grupy i sprawdzam skrzynkę e-mailową. Oprócz spamu – na który składają się między innymi oferty zakupu okularów Ray-Ban i propozycje zawarcia bliższej znajomości z „piękną Rosjanką o imieniu Irina” – znajduję tam także kilka e-maili od mojej księgowej oraz wiadomość od nieznanego nadawcy, zatytułowaną „Odsłona 1”. Mój palec na moment zawisa nad przyciskiem „Usuń”, ale zmieniam zdanie i otwieram e-maila. Nadawca dodał do niego załącznik, który najprawdopodobniej zawiera jakiegoś wirusa, ale moja ciekawość okazuje się silniejsza od ostrożności. Cóż warte jest życie bez odrobiny ryzyka, myślę i klikam w ikonkę załącznika.
To policyjne zdjęcie miejsca zbrodni, na widok którego natychmiast wracam myślami do czasów, gdy byłam początkującym fotografem i pracowałam jako wolny strzelec dla londyńskiej policji. Była to moja pierwsza poważna praca, ale szybko z niej zrezygnowałam. Zdałam sobie sprawę, że nie potrafię znieść codziennego obcowania z okrucieństwem. Zdecydowałam się spróbować swoich sił w fotografii koncertowej; spędziłam mnóstwo czasu w małych, zapyziałych klubach i wydałam fortunę na zatyczki do uszu. Spragniona świeżego powietrza i otwartych przestrzeni postanowiłam przerzucić się na fotografię plenerową. Zadłużyłam się, żeby wyposażyć mojego canona 5D w zestaw obiektywów – szerokokątnych, średnich, a także teleobiektywów, spakowałam do torby solidny statyw i wyjechałam do Ameryki. Wróciłam stamtąd z antypatią do wiewiórkowatych gryzoni i jeszcze większymi długami. No i pytaniem: jak zarobić na życie? Na samą myśl o fotografowaniu ślubów i firmowych imprez przechodziły mnie ciarki. Może więc fotografia podróżnicza? Po pełnym rozczarowań pobycie w Ameryce wiedziałam, że nie mam ochoty wstawać o trzeciej nad ranem i wspinać się na śliskie zbocze jakiejś góry, uginając się pod ciężarem tony sprzętu, tylko po to, by uwiecznić idealny wschód słońca. Któregoś dnia moja przyjaciółka Sophie, przeglądająca akurat najnowszą książkę kucharską Jamiego Olivera, wpadła na pomysł, żebym wzięła się za fotografię kulinarną. Łatwo jej było mówić. Sophie prowadzi dobrze prosperującą firmę cateringową, podczas gdy ja nie potrafiłabym odróżnić pietruszki od marchewki. Ostatecznie nie pozostało mi nic innego, jak tylko zająć się fotografią stockową oraz produktową i modlić się, by od czasu do czasu trafiło mi się jakieś zlecenie z agencji reklamowej. I właśnie tak wygląda obecnie moje życie: staram się chwytać rzadkie okazje w postaci zleceń na fotograficzne sesje reklamowe, a na co dzień głównym źródłem utrzymania są dla mnie zdjęcia produktów, które najczęściej robię w moim domowym studiu w Shoreditch. Tyle zostało z ambitnych planów pełnej zapału absolwentki akademii sztuk pięknych, która wyobrażała sobie, że będzie paradować z zawieszonym na szyi aparatem hasselblad DSLR za czterdzieści tysięcy dolarów, otoczona świtą asystentów.
Mimo to nie mogę narzekać. Spłaciłam długi. Jestem właścicielką cudownego loftu z widokiem na sex shop nieopodal Hoxton Square. Mam swojego wiernego canona 5D mark III, imponujący zestaw obiektywów, a także grono stałych klientów.
Mam też Antona. Jestem szczęśliwa.
Pogrążona w myślach wpatruję się nieobecnym wzrokiem w fotografię na ekranie telefonu. Ostatnio coraz częściej przyłapuję się na tym, że popadam w zadumę, zapominając o otaczającym mnie świecie. Jest to dość typowa przypadłość wolnych strzelców, pracujących w zaciszu własnego domu i spędzających większość czasu w odosobnieniu. Kiedy Anton wyjeżdża, co zdarza się bardzo często, mogę liczyć jedynie na towarzystwo Pixela i Voxela. Niestety koty, zwłaszcza te rude, to dość kapryśni towarzysze, dlatego zazwyczaj skazana jestem na pracę w samotności. Oczywiście za wyjątkiem dni takich jak ten, kiedy biorę udział w sesji zdjęciowej poza domem.
– Kris, zaczynamy!
Zamykam skrzynkę pocztową i szybkim krokiem ruszam w kierunku studia. Jason czeka na mnie na progu, przytrzymując ciężkie drzwi.
– Milo działa, możemy brać się do roboty. Przy odrobinie szczęścia skończymy przed północą.
Zdążyłam się już przyzwyczaić do pracy po godzinach bez dodatkowego wynagrodzenia. To nic nadzwyczajnego w dzisiejszych czasach, kiedy wszyscy walczą o dobre zlecenia i na rynku panuje zacięta konkurencja. Tym razem chętnie godzę się na nadgodziny. Lubię pracować z Jasonem – cichym mężczyzną o uśmiechu szczęśliwego dziecka i twórczej wyobraźni nastoletniego geniusza. Przygotowujemy zwiastun nowego serialu kryminalnego. Ponieważ materiał nakręcony przez twórców serialu jest na razie niedostępny, Jason wpadł na pomysł, by zaaranżować sceny zbrodni przy użyciu miniaturowych modeli.
Modelarze kończą je właśnie rozmieszczać, a podekscytowany Jason przypomina nam, co dokładnie chcemy osiągnąć.
– …ustawiamy ostrość tak, żeby wyodrębnić centralny fragment sceny, czyli otwarte drzwi i stojącą przy nich kobietę, która kryje twarz w dłoniach. Jest wyraźnie przerażona, sparaliżowana strachem. Widoczna w tle ciemna postać jest tymczasem łagodnie rozmyta. Potem stopniowo, delikatnie zmieniamy głębię ostrości…
Po chwili przestaję go słuchać i skupiam się na obrazie. Instynktownie wiem, o co mu chodzi. Zawsze rozumieliśmy się bez słów – było tak zarówno przed krótkim romansem, który łączył nas wiele lat temu, jak i po nim. Jason jest żonaty i ma trójkę wspaniałych dzieciaków; wszystkie chodzą już teraz chyba do szkoły średniej. Jest oddanym ojcem i mężem, a zdarzające mu się sporadycznie skoki w bok są, jak mawia, jedynie euforycznymi epizodami, stanowiącymi ujście dla jego wybujałej kreatywności. Może i brzmi to jak wierutna bzdura, ale chyba rozumiem, o co mu chodzi.
Zgodnie z przewidywaniami Jasona kończymy pracę dziesięć minut przed północą. Chłopaki zabierają się za pakowanie scenografii i modeli, a ja starannie chowam mój aparat oraz obiektywy do twardych futerałów. Może się wydawać, że to przesadna ostrożność, ale dzięki niej uniknęłam przez te wszystkie lata sporych wydatków. Nie ma nic gorszego niż odgłos uderzającego o podłogę niezabezpieczonego obiektywu, który kosztował dwa tysiące funtów.
Wszyscy śpieszą się do domów. Rozchodzimy się szybko, każdy w swoją stronę. Żegnam się z Jasonem i Lucy, którzy kierują się na główny parking przy recepcji. Ja zostawiłam samochód na placyku za halą zdjęciową A, po drugiej stronie kompleksu studyjnego. Czeka mnie krótki spacer, ale nie mam nic przeciwko temu. Wciąż jest bardzo ciepło, a do tego wieje przyjemny, lekki wiatr. Przemierzam puste alejki, ciągnąc za sobą walizkę ze sprzętem, i czuję, jak napięcie powoli opuszcza moje ciało. Uwielbiam to uczucie, zmęczenie pomieszane z satysfakcją, ogarniające mnie po długim, ale owocnym dniu pracy. Noc jest bezchmurna. Przystaję, by przyjrzeć się jasnej, niemal idealnie okrągłej, tarczy księżyca. To chyba pełnia. Mam szczęście, że mogę być świadkiem tej cudownej chwili, kiedy świat skąpany jest w srebrzystej poświacie i wszystko wokół wydaje się czyste i spokojne. Gdzieś w oddali rozlega się świergot ptaków – biedaczyska są zapewne zdezorientowane z powodu wyjątkowo jasnej nocy. Przed sobą widzę już plac, na którym zaparkowany jest tylko jeden samochód: mój stary, wierny kabriolet marki MG, rocznik 1996. Dobiegający z iPhone’a dźwięk informuje, że właśnie otrzymałam nowego e-maila. O tej porze może to być tylko spam albo wiadomość od Antona, który wyjechał do Buenos Aires, gdzie pracuje nad jakimś projektem. Mam nadzieję, że to właśnie on do mnie napisał – byłoby to idealne zakończenie udanego dnia. Wciskam walizkę na tylne siedzenie, po czym wsiadam do samochodu i zaczynam się zastanawiać, czy nie wyruszyć w drogę z otwartym dachem. Jest środek nocy i taki pomysł może się wydawać nieco ekscentryczny, ale powietrze jest tak ciepłe, że nie umiem oprzeć się pokusie. Odpinam zatrzaski i powoli składam dach kabrioletu. Jeżdżę tym wozem już od wielu lat; z biegiem czasu zamienił się w wysłużonego gruchota z porysowaną karoserią, jednak wciąż potrafi wprawić mnie w ekscytację nastolatki – wystarczy, że opuszczę dach i poczuję nad głową otwartą przestrzeń. Po chwili siedzę już za kierownicą pod rozgwieżdżonym niebem. Możliwość podziwiania takich idyllicznych widoków to jedna z zalet pracy na prowincji – daleko od domu, ale jednocześnie daleko od wielkomiejskiego zgiełku i zamętu. Jeśli chodzi o zgiełk i zamęt, niewiele miejsc może się równać z Shoreditch. Podróż z Surrey do domu zajmie mi parę godzin, ale to nic. Lubię nocną jazdę samochodem, zwłaszcza z otwartym dachem.
Zanim włączę silnik, sięgam po telefon, żeby sprawdzić pocztę. Zamiast e-maila od Antona otrzymałam nową wiadomość od rosyjskiej piękności Iriny, a także kilka reklam internetowego kasyna. W mojej skrzynce odbiorczej pojawił się też ponownie e-mail zatytułowany „Odsłona 1”. Nazwisko nadawcy nic mi nie mówi. Od razu klikam w ikonę załącznika. Okazuje się, że zawiera to samo zdjęcie co poprzednio: wykonaną w miejskiej scenerii fotografię, która przedstawia miejsce zbrodni noszące ślady oględzin przeprowadzonych przez ekipę kryminalistyczną. W przeszłości wykonałam setki podobnych zdjęć. To, na które teraz patrzę, różni się od nich jednym szczegółem: widać na nim postać ubraną w jasnoniebieski kombinezon z kapturem, który ciasno opina jej głowę. Niebieskie ochraniacze na butach, twarz zakryta białą maską, a dłonie, w których trzyma aparat fotograficzny, obleczone w niebieskie nitrylowe rękawiczki. Normalnie na zdjęciach przedstawiających miejsce zbrodni nie widać fotografa – z tej prostej przyczyny, że znajduje się on po drugiej stronie obiektywu. Ale w tym przypadku fotograf wydaje się najważniejszym punktem całego zdjęcia, tak jakby miejsce zdarzenia było zaledwie tłem. Rozpoznaję uwiecznioną na fotografii scenę i przechodzi mnie dreszcz.
Nocne ptasie trele ucichły, wokół panuje cisza. Temperatura spadła i chłód zaczyna dawać mi się we znaki. Wyskakuję z samochodu i zabieram się za naciąganie dachu. Kiedy rozlega się szczęknięcie zatrzasków, wsiadam do wozu, zamykam szyby i rygluję drzwi. Następnie przekręcam kluczyk w stacyjce i ruszam z miejsca tak gwałtownie, że w walizce na tylnym siedzeniu coś niepokojąco grzechoce. Przy wyjeździe z kompleksu studyjnego hamuję ostro i niecierpliwie bębnię palcami w kierownicę, obserwując, jak ramię szlabanu powoli podnosi się do góry. W końcu wyjeżdżam na wąską drogę i kieruję się w stronę prowadzącej do Londynu autostrady M3. Jadę brawurowo, przekraczając dozwoloną prędkość, a w żyłach buzuje mi adrenalina.