Читать книгу Zaślepienie - Aga Lesiewicz - Страница 7
2
ОглавлениеFotografowanie zwłok. Kiedy jeszcze parałam się tym zajęciem, pakowałam swój sprzęt do białego nieoznakowanego peugeota experta, po czym jechałam na wyznaczony komisariat i tam czekałam na wezwanie. Czasem przez cały dyżur nie byłam potrzebna ani razu. Londyn miał wtedy dobry dzień. Innymi razy wezwania przychodziły jedno za drugim, zwłaszcza gdy w całym mieście dyżurowało, łącznie ze mną, tylko dwoje fotografów policyjnych. Gdy zaczynałam tę pracę, wzywano nas nie tylko do naprawdę poważnych przestępstw, ale także do zwykłych napaści – nasze zadanie polegało między innymi na robieniu zdjęć ofiarom pobić. Potem zawężono zakres naszych obowiązków i od tamtej pory zajmowaliśmy się już tylko najpoważniejszymi przestępstwami. Gdyby ktoś przejrzał moje zdjęcia z tamtego okresu, zobaczyłby niemal wyłącznie martwe ciała, miejsca krwawych porachunków oraz zimne stoły sekcyjne.
W tamtym czasie nałogowo paliłam papierosy; zaciągałam się głęboko i wypuszczałam dym nosem, żeby zabić zapach tej roboty. Ale on i tak stale mi towarzyszył; czułam go we włosach, na skórze i w ustach – słodkawy, przyprawiający o mdłości smród rozkładającej się krwi. Nawet dziś, kiedy wchodzę do sklepu mięsnego i czuję zapach surowego mięsa, zbiera mi się na wymioty. Paradoks polegał na tym, że gdy tylko gasiłam papierosa, od razu dopadał mnie głód i zaczynałam rozglądać się za czymś do jedzenia. Najlepiej słonawym i tłustym. Zupełnie jakby obcowanie ze śmiercią rozbudzało we mnie apetyt na życie.
Zatrzymuję się na czynnej całą dobę stacji benzynowej, żeby kupić paczkę marlboro i zapałki. Potem wracam do samochodu i zapalam papierosa, patrząc na tabliczkę z napisem „Zakaz palenia” na budynku stacji. Podświadomie oczekuję fajerwerków, eksplozji, która zmiecie mnie z powierzchni ziemi, ale nic takiego się nie wydarza. Dym, który wypełnia usta i płuca ma nieprzyjemny smak, ale po chwili nikotyna dociera do mózgu i zaczyna mi się kręcić w głowie. Zawroty szybko jednak ustępują i ogarnia mnie błogi spokój. Właśnie tego było mi trzeba. W końcu mogę spokojnie pomyśleć.
„Odsłona 1”. Pamiętam tamtą sprawę. Była zimna i wilgotna noc. W taką pogodę zawsze zakładałam służbowy papierowy kombinezon; nosiłam go nawet jeśli nie było to konieczne, ponieważ zapewniał dodatkową ochronę przed chłodem. Tamtej nocy wezwano mnie do betonowych pasaży pod londyńskim kompleksem kulturalnym Southbank Centre. Miejsce było zupełnie opustoszałe; koncerty dawno się skończyły, a widzowie i szalejący w ciągu dnia po pasażach skejterzy rozeszli się do domów. Dowodzący akcją policjant zaoferował się, że poniesie mój statyw, a następnie poprowadził mnie przez rozbrzmiewający echem betonowy labirynt, którego ściany pokrywały graffiti i rysunki wykonane za pomocą szablonów. Pokonaliśmy drugi pierścień policyjnych taśm i podeszliśmy do jasno oświetlonego, otoczonego nylonowymi parawanami miejsca zbrodni. W powietrzu wisiało niemal namacalne napięcie. Zrozumiałam dlaczego, gdy tylko zobaczyłam zwłoki. Pozbawione głowy i ramion ciało, upchnięte do białego futerału na kontrabas.
Było to trzecie morderstwo popełnione przez zabójcę, którego dziennikarze nazwali „Skrzypkiem”. Ten sensacyjnie brzmiący pseudonim był mylący. Ludzkie ciało, nawet zdekapitowane i mocno okaleczone, nie zmieściłoby się w żadnym futerale na skrzypce. Morderca umieszczał ciała swoich ofiar w futerałach na kontrabasy – za pierwszym razem użył miękkiego pokrowca, potem przerzucił się na futerały wykonane ze sztywnego tworzywa. Dziennikarze doszli jednak zapewne do wniosku, że pseudonim „Kontrabasista” brzmi gorzej niż „Skrzypek”. Osobliwy sposób pozbywania się zwłok wzbudził oczywiście żywe zainteresowanie mediów i wywołał falę spekulacji. Futerały na kontrabasy nie są łatwo dostępne i z pewnością nie należą do tanich. Mimo to policja okazała się bezradna: śledczym nie udało się ustalić, skąd pochodziły futerały ani kim były zamordowane osoby. Chociaż Londyn opleciony jest orwellowską siecią miejskiego monitoringu, ani jedna kamera nie uchwyciła Skrzypka transportującego swój upiorny ładunek. Przeglądający taśmy policjanci nie natrafili na żaden ślad mordercy; ani razu nie mignęła im przygarbiona sylwetka człowieka taszczącego ciężki futerał. Mogłoby się wydawać, że to niemożliwe, nie w Londynie – jednym z najbardziej naszpikowanych kamerami miast na świecie, którego przeciętny mieszkaniec filmowany jest ponad trzysta razy dziennie – a jednak, ku frustracji funkcjonariuszy policji, tak właśnie było. Tamtej nocy stałam i patrzyłam na trzecią ofiarę nieuchwytnego mordercy, który tym razem zapakował zwłoki w lśniący biały futerał z włókna szklanego.
Podskakuję przestraszona, słysząc pukanie w szybę. Kasjer z nocnej zmiany wskazuje wymownie na tabliczkę z napisem „Zakaz palenia”. Przepraszam na migi i odjeżdżam. Na pierwszych czerwonych światłach otwieram okno i wyrzucam papierosa. Niesmak po paleniu utrzymuje się jednak w ustach i czuję go nawet wtedy, gdy wchodzę do loftu, witana przez Pixela i Voxela. Kocury miauczą głośno i krążą wokół moich nóg, a ich ogony drżą niespokojnie.
– Przepraszam, chłopaki. Wiem, jest późno.
Idę prosto do lodówki i nakładam im podwójne porcje ulubionej karmy, Lily’s Kitchen z ekologiczną jagnięciną. Moi chłopcy zasługują na to, co najlepsze. Pixel i Voxel rzucają się do misek i momentalnie przestają zwracać na mnie uwagę. Kocie uprzejmości zakończone.
Loft, w którym mieszkam, niemal w całości stanowi jedną, otwartą przestrzeń; jej część wykorzystałam na biuro, w którym znajdowały się stół ze szklanym blatem, monitor eizo oraz podłączony do niego komputer mac pro z sześciordzeniowym procesorem i dwiema kartami graficznymi. Pozostałą powierzchnię zajmuje studio fotograficzne, część sypialna – czyli duże łóżko oraz parę schowków na ubrania – a także kuchnia i łazienka, będąca jedynym wydzielonym pomieszczeniem w całym mieszkaniu. W sumie 145 metrów kwadratowych, które agent nieruchomości opisałby jako „przestrzeń mieszkalną w układzie otwartym, idealną do odpoczynku i rozrywki, z sięgającymi od podłogi do sufitu oknami zapewniającymi mnóstwo naturalnego światła”. Sama nigdy nie mogłabym pozwolić sobie na kupno takiego mieszkania – odziedziczyłam je po mojej ciotce Stelli. Stella miała duszę pioniera i zupełnie nie przypominała pod tym względem swojej starszej siostry, a mojej matki; różniły się od siebie tak bardzo, że czasami zastanawiałam się, czy jedna z nich nie została adoptowana. Stella przeprowadziła się do Hoxton na długo przed tym, jak Peter Ind otworzył tam swój klub jazzowy Bass Clef, a Jay Jopling urządził w dawnej fabryce fortepianów galerię sztuki White Cube. Dzielnica Hoxton była w przeszłości ważnym ośrodkiem handlu meblami i ciotka Stella postanowiła kultywować te tradycje. Kupiła górne piętro opuszczonego budynku, w którym wcześniej mieścił się magazyn, a jeszcze wcześniej warsztat stolarski, następnie otworzyła tam pracownię meblarską. Zajmowała się głównie wyrobem krzeseł, czerpiąc inspiracje z dokonań Jacobsena i Wegnera, pierwszych skandynawskich mistrzów wzornictwa; jej projekty łączyły modernistyczne kształty z typowym dla lat pięćdziesiątych eklektyzmem. Do dziś mam zrobione przez nią krzesło z drucianej siatki – prawdopodobnie pierwszy taki mebel, jaki pojawił się w Londynie. Uwielbiałam Stellę, zresztą z wzajemnością. Nigdy nie dogadywałam się zbyt dobrze z rodzicami i gdy tylko mogłam samodzielnie o sobie decydować, wyprowadziłam się z rodzinnego domu w Southgate i przeniosłam do ciotki. Wywołałam w ten sposób rodzinny skandal, ponieważ Stella mieszkała ze swoją kochanką Veronicą. Ku przerażeniu i oburzeniu mojej matki ciotka Vero i ja szybko się zaprzyjaźniłyśmy. To właśnie ona zachęcała mnie do podjęcia studiów w akademii sztuk pięknych, a także okazywała wsparcie w moich twórczych i emocjonalnych dolach i niedolach. Po śmierci Stelli Vero nie chciała dłużej mieszkać w Londynie. Przepisała na mnie swoją część mieszkania i przeprowadziła się do Whitstable. Teraz, będąc już na emeryturze, zajmuje się swoim ulem i wyrabia własny miód; działa też aktywnie w lokalnym klubie dzwonników. Odwiedzam ją, gdy tylko mogę, a ona za każdym razem zaprasza mnie na lunch do Wheelers Oyster Bar, którego specjalnością są ostrygi. Zdaniem ciotki Vero ostrygi mają dobroczynny wpływ na ciało i duszę. Być może coś w tym jest.
Przechodzę do biurowej części loftu i otwieram dużą czarną szafkę na dokumenty. Przez chwilę szperam w teczkach i segregatorach, aż w końcu znajduję to, czego szukałam: mój notes z czasów, gdy pracowałam dla policji. Zawsze nosiłam go przy sobie i sporządzałam skrupulatne notatki z każdej sprawy – począwszy od treści wezwania z centrum operacyjnego, zawierającego szczegóły czekającego mnie zadania, poprzez precyzyjny opis miejsca zdarzenia, aż po końcowe uwagi do albumu fotograficznego, który przygotowywałam na tyłach mojego vana, obok duplikatora kart pamięci. Notes jest sfatygowany i spłowiały, ale wciąż pełen istotnych informacji. Przerzucam kartki w poszukiwaniu notatek dotyczących sprawy Skrzypka. Okazuje się, że fotografowałam tylko dwa miejsca zdarzeń związane z tą sprawą: wejście do jednego z wieżowców na terenie osiedla Barbican Estate, przy którym znaleziono zapakowane do sztywnego czarnego futerału ciało drugiej ofiary, i pasaż w Southbank Centre, gdzie Skrzypek pozostawił trzecie zwłoki.
Siadam na podłodze obok szafki i zabieram się za czytanie sporządzonych przed laty zapisków. Zawierają zwykłe, suche opisy miejsca i zbrodni, a także dokładny wykaz wszystkich wykonanych przeze mnie zdjęć. Nie znajduję w nich niczego, co sprawiłoby, że zerwałabym się na równe nogi i wykrzyknęła „Eureka!”. Ale jedno nie ulega wątpliwości: w obu przypadkach byłam jedynym fotografem na miejscu zbrodni i nikt poza mną nie robił wówczas żadnych zdjęć. O co tu do cholery chodzi?…
Odkładam notatnik i zaglądam do komputera. Wśród wielu nieprzeczytanych e-maili dostrzegam zatytułowany „Odsłona 1”. Są już trzy identyczne e-maile o takim tytule. Klikam w zdjęcie z załącznika; idealnie klarowny obraz wypełnia cały ekran komputera. Pierwsze, co rzuca mi się w oczy, to fakt, że zdjęcie nie jest ziarniste, tak jak można by się tego spodziewać po fotografii wykonanej nocą. Miejsce zbrodni było oczywiście dobrze oświetlone, ale mimo to… Zdjęcie wykonano prawdopodobnie w formacie RAW, który umożliwia zapis nieskompresowanych danych z matrycy aparatu i zapewnia najlepszą jakość; fotograf posłużył się też zapewne statywem, by uniknąć rozmazania obrazu, dość częstego w przypadku dłuższego czasu otwarcia migawki. Wygląda na to, że nie jest to robota dyletanta. W tle widoczny jest miły dla oka akcent w postaci rozszczepionego światła lamp, które przypominają gwiazdy; taki efekt osiąga się zazwyczaj poprzez zawężenie przesłony, co pozwala także uzyskać większą głębię ostrości. Nie ulega wątpliwości, że zdjęcie zrobił zawodowiec. Byłam jedynym fotografem policyjnym obecnym wówczas na miejscu zdarzenia – kim zatem był autor tego zdjęcia? Czyżby paparazzo? Jestem prawie pewna, że tamtej nocy nie było w okolicy żadnych fotoreporterów. Mój wewnętrzny radar wykrywa ich z odległości kilometra. A może to dzieło przechodzącego tamtędy przypadkiem fotoamatora? Nie, zdjęcie jest zbyt starannie zaplanowane i wykonane. A więc kto je zrobił? I dlaczego pojawiło się na ekranie mojego komputera właśnie teraz, po tylu latach od tamtej nocy? Co to oznacza? I co najważniejsze, dlaczego na jego widok ogarnia mnie panika? Przecież to tylko zwykła fotografia.
Wstaję z podłogi, podchodzę do kuchennego blatu i sięgam po otwartą butelkę wina. Nalewam sobie kieliszek. Staję przy oknie i upijam niewielki łyk. Rozświetlone wieżowce wokół biurowca nazywanego potocznie Korniszonem tworzą niemal ornamentalną kompozycję na tle fioletowoczarnego nieba. Dawno minęły już czasy, gdy na terenie londyńskiego City obowiązywał zakaz wznoszenia budynków wyższych od długości strażackiej drabiny. Najnowsze elementy architektury Londynu mają osobliwe, kulinarne konotacje – pomiędzy Korniszonem a drapaczem chmur zwanym Tarką do Sera powstaje właśnie wieżowiec, któremu londyńczycy zdążyli już nadać przydomek Puszka Szynki. Ale ja uwielbiam ten widok, elegancki bezlik świateł, który sprawia, że miasto wydaje się niewinne i przyjazne. W takim świecie nic złego nie może się wydarzyć.
Mój wzrok pada na budynek stojący naprzeciwko. Jest podobny do tego, w którym mieszkam; to dawna wiktoriańska manufaktura, którą deweloper przerobił na „unikalne i niebanalne miejsce do życia i pracy”. Wszystkie duże okna są ciemne za wyjątkiem jednego, na najwyższym piętrze, niemal dokładnie na wysokości moich własnych okien. Za szybą widać duże, oszczędnie umeblowane mieszkanie z wysokim sufitem, odsłoniętymi ceglanymi ścianami i podłogą z surowego drewna. Przy oknie, na tle przytłumionego światła, stoi nieruchomo mężczyzna. Patrzy na mnie.
Instynktownie cofam się w głąb mieszkania, kryjąc się w cieniu. Nigdy dotąd nie zauważyłam mężczyzny z naprzeciwka. Czy naprawdę mi się przyglądał? Ponownie zbliżam się do okna i znowu go widzę. Stoi dokładnie tam, gdzie poprzednio, jego twarz spowija półmrok, a sylwetka wydaje się niemal dwuwymiarowa. Wiedziona nagłym impulsem opuszczam roletę, która zakrywa całe okno. Już po wszystkim. Nieznajomy zniknął.
Po raz kolejny napełniam kieliszek i kładę się do łóżka. Dziwnie się czuję, jestem zmęczona, ale nie senna; mam nadzieję, że wino pomoże mi zasnąć. Sprawdzam telefon. Wciąż żadnych wieści od Antona. Wysyłam mu SMS-a:
Gdzie jesteś? Chcę, żebyś już wrócił.
i odkładam komórkę. Niemal natychmiast rozlega się sygnał informujący o nadejściu nowej wiadomości. Sięgam po telefon, spodziewając się paru słów od Antona. Ale to nie on jest nadawcą SMS-a.
Świetnie było znowu cię zobaczyć. Musimy się wkrótce spotkać. Xx
To wiadomość od Jasona. Od Jasona? Wiem, że mieliśmy ciężki dzień, ale co to za pomysł, żeby SMS-ować do mnie o trzeciej w nocy? Kasuję wiadomość, składając jej sentymentalny ton na karb łagodnej formy kryzysu wieku średniego.