Читать книгу Sten pod pachą, bimber w szklance... Życie codzienne powstańczej Warszawy - Agnieszka Cubała - Страница 8
Jedzenie
ОглавлениеW dziennikach powstańców i ludności cywilnej, pisanych „na gorąco”, znajdujemy wiele ciekawych historii przynoszących odpowiedzi na pytanie, co jedzono w Warszawie w sierpniu i wrześniu 1944 roku. Wraz z upływem czasu coraz mniejsza dostępność produktów żywnościowych stała się, obok braku broni, amunicji oraz wody, największym problemem stolicy. W skrajnych przypadkach osłabienie spowodowane niedożywieniem organizmu prowadziło do śmierci. Sytuacja ta dotyczyła przede wszystkim dzieci, a zwłaszcza niemowląt, których matki, najczęściej w wyniku ogromnego stresu, traciły pokarm.
Powstanie Warszawskie w planach jego decydentów miało trwać kilka dni – w najgorszym razie tydzień. Na taki scenariusz przygotowywało się również Kwatermistrzostwo AK oraz różnego rodzaju instytucje mające zapewnić wyżywienie walczącym żołnierzom. Niestety dni mijały i nic nie wskazywało na to, by walka miała się w najbliższym czasie zakończyć – zwłaszcza zwycięstwem powstańców. Trzeba było więc pomyśleć o znalezieniu jakiegoś sposobu, który pozwoliłby, choćby w minimalnym stopniu, nakarmić mieszkańców ponad milionowego miasta. W „normalnej” sytuacji, by sprostać istniejącemu zapotrzebowaniu, należałoby dziennie wydać minimum 32 tony produktów spożywczych, i to przy założeniu racji głodowych – po 400 gramów dla żołnierza i po 200 gramów dla cywila. Byłoby to możliwe do zrealizowania tylko wtedy, gdyby każdego dnia do Warszawy dostarczano minimum 80 wozów z żywnością. Alternatywą dla transportu byłaby ewentualnie praca 1600 osób, przekraczających codziennie strzeżone przez Niemców granice miasta z wypełnionymi żywnością plecakami. Oczywiście w zaistniałej sytuacji rozwiązanie takie było niewykonalne. Jedynie część mieszkańców Żoliborza i w pewnym okresie Czerniakowa mogła liczyć na minimalne dostawy produktów spożywczych spoza miasta. Ostatecznie dzięki współpracy władz cywilnych i wojskowych, różnorodnych instytucji opiekuńczych, właścicieli sklepów i magazynów oraz samopomocy mieszkańców udało się w pewnym stopniu rozwiązać problem żywnościowy. Zdarzały się jednak i takie przypadki, gdy za całe całodzienne wyżywienie tak powstańców, jak i cywilów, musiało wystarczyć kilka kostek cukru, parę łyżek marmolady lub kilkadziesiąt pestek znalezionego gdzieś słonecznika, skrupulatnie podzielonego pomiędzy kilka osób. Z drugiej strony – istniała całkiem duża grupa osób cywilnych, która w momencie kapitulacji Powstania, po 63 dniach, posiadała jeszcze świetnie zaopatrzone piwnice – i to nie tylko w podstawowe produkty, takie jak mąka, cukier czy kasza, ale także w towary delikatesowe, między innymi kakao, migdały, figi czy rodzynki, nie wspominając o wykwintnych alkoholach.
Dokumenty Intendentury Kwatermistrzostwa Okręgu mjr. Tadeusza Dołęgi Kamieńskiego „Badacza”, źródło: Józef Piłsudski Institute of America, udostępnione dzięki życzliwości Pana Marka Stroka
Jedna z kuchni podwórkowych, spontanicznie zbudowana przez ludność cywilną. Zdjęcie ze zbiorów Zygmunta Walkowskiego, autor nieznany
Pod względem żywności każda dzielnica posiadała swoją powstańczą specyfikę i charakterystyczne produkty, związane przede wszystkim z odkrytymi lub zdobytymi w niej magazynami bądź z charakterem zabudowy miasta.
Mokotów należał pod tym względem do dzielnic niezwykle uprzywilejowanych. Liczne przydomowe ogródki i działki zapewniały, pomimo groźby stałego ostrzału, dostęp do podstawowych warzyw (kapusta, pomidory, marchew, fasola, ziemniaki) i owoców (jabłka, gruszki, morele). Jak wynika z relacji mieszkańców, prawie do połowy sierpnia dostępny był chleb – do jego wypieku wykorzystywano najpierw zapasy mąki z zajętych magazynów, a po ich wyczerpaniu – w co trudno uwierzyć w warunkach powstańczych! – zorganizowano „żniwa” na pobliskich polach.
Głównym magazynem żywnościowym dzielnicy stała się opanowana przez powstańców fabryka sztucznego miodu przy ul. Puławskiej 140. To właśnie ten produkt zyskał zresztą miano symbolu Mokotowa – tak charakterystycznego dla miejsca, że Mirosław Jezierski „Karnisz”, tworząc słowa do Sanitariuszki Małgorzatki, uwiecznił go w piosence: „Małgorzatka, słodsza niż przydziałowy miód”. Pozostałe magazyny, stanowiące źródło pożywienia mieszkańców dzielnicy, znajdowały się przy ulicach Suchej, Różanej (Magazyn „Społem”), a także Chocimskiej (Fabryka Czekolady J. Fruzińskiego).
Pomimo całkiem dobrego, jak na warunki powstańcze, zaopatrzenia, mieszkańcom dzielnicy niezwykle dawała się we znaki jednostajność posiłków. Jak napisała jedna z uczestniczek walk, Krystyna Myszkowska „Marzenka”: „Zdobyliśmy kiedyś na Mokotowie magazyn pełen przecieru pomidorowego. Mieliśmy kucharza, Jasia, który miał pseudonim »Kundys«. Żeby urozmaicić nam menu, gotował więc na zmianę: albo zupę pomidorową z makaronem, albo makaron z sosem pomidorowym”‹1›.
Czerniaków był dzielnicą niezwykle zasobną w żywność – przynajmniej przez pierwszy miesiąc Powstania. Wojsko opanowało tam m.in. Magazyny „Społem” (ul. Ludna 9, ul. Czerniakowska 196 i 204, ul. Wilanowska 11/13) z ogromnymi zapasami makaronu, koncentratu pomidorowego i cukru, dwie wytwórnie marmolady (ul. Solec 41 i ul. Czerniakowska) oraz fabrykę cukierków Borkowskiego (ul. Czerniakowska 199). Jednak Tadeusz Grigo „Kur”, kronikarz dzielnicy, jak zły sen powtarza zdanie: „Na obiad mieliśmy dziś znów rozlatujące się kluski z żytniej mąki w marmoladzie z buraków. Coś obrzydliwego”‹2›. Jak pisał dalej: „marzeniem naszym są gorące, całe ziemniaki ze skwarkami ze słoniny. Boże, co za pycha!”‹3›. Na terenie dzielnicy mieściły się także ogromne zapasy alkoholu. Wizyta na Łazienkowskiej, gdzie znajdował się jeden ze składów, wyglądała następująco:
Wpadamy do olbrzymiej hali. Wzdłuż wszystkich jej ścian szerokie, półtora-, może dwumetrowe półki, zastawione butelkami z wódką. Jedna koło drugiej. Alasz, peperment, żubrówka, sherry brandy, koniaki, likiery i wina… Nieprawdopodobne ilości. Trudno nie skosztować. Każdy chwyta jakąś butelkę, wali dłonią w spód – korek wyskakuje jak z katapulty – przytyka szyjkę do ust i zaraz niedopitą zostawia. Trzeba spróbować następnego gatunku, więc znowu łyczek…‹4›.
Kuchnia powstańcza na podwórku jednego z domów przy ul. Moniuszki – do przygotowania posiłku wykorzystywana jest tzw. koza – niezwykle popularna podczas okupacji. Posiłek dla żołnierzy ze Zgrupowania „Koszta” przygotowuje Zofia Lokajska-Domańska „Zocha” wraz z Wiktorem Boryczko „Dzierżakiem” (z lewej) i Henrykiem Jagiełą „Kwiatkiem”, fot. Eugeniusz Lokajski „Brok”, zbiory MPW
Na Powiślu największe składy żywności zlokalizowane były w piwnicach klasztoru salezjanów przy ul. ks. Siemca 2, przy Okólniku, w szkole przy ul. Drewnianej 8. Znajdowały się tam duże ilości cukru, mąki, kaszy, makaronu, grochu, fasoli, tłuszczu i marmolady. Jednak dzielnica ta zasłynęła przede wszystkim z łomu czekoladowego, irysów i karmelków pochodzących z Fabryki Czekolady F. Fuchs i S-wie (ul. Topiel 10–12) i chleba wypiekanego w Zakładzie Sióstr Urszulanek (słynne tablice informacyjne wskazujące drogę: „Do urszulanek po chleb”). Dodatkową atrakcję stanowił magazyn SS znajdujący się w pałacu Ostrogskich, wyposażony w dużą ilość wysokogatunkowych win.
Jeden z powstańców, Włodzimierz Rosłoniec „Karski”, zapisał w swoim dzienniku:
Na obiad jest zupa kartoflana, ale z bardzo niewielką ilością ziemniaków, no i – jak już od dłuższego czasu – kluski, ale okraszone. Dla mnie to wystarcza, w dalszym ciągu nie mam apetytu. Dla niektórych jednak jest to za mało i rozglądają się za dodatkowym zaprowiantowaniem. Biegają więc do klubu peżetek, tam nieraz można jeszcze dostać kanapkę lub coś słodkiego. „Felek” co raz z dołu Powiśla przyniesie to cebuli, to jabłek. […] Oczywiście mięso skończyło się i jest rarytasem‹5›.
Henryk Chojnacki przygotowuje posiłek na prowizorycznej kuchence, podwórko domu przy ul. Wilczej 16, druga połowa września 1944, fot. Wiesław Chrzanowski „Wiesław”, zbiory MPW
Jak wynika z przytoczonej relacji, powstańcy walczący w tej dzielnicy byli w pewnym stopniu uprzywilejowani. Na terenie Powiśla znajdowało się wiele gospód żołnierskich peżetek (ul. Smulikowskiego 6/8, ul. Drewniana 8, ul. Cicha 1, ul. Okólnik 1), do których wpadało się na kawę (zbożową). Czasami nawet udawało się powstańcom zjeść tam niewielki posiłek. Jak wspomina jedna z instruktorek Pomocy Żołnierzowi (PŻ), Anastazja Brodziakowa „Lina”: „można było otrzymać »podwieczorek« – używam tu cudzysłowu, ponieważ w praktyce była to bardzo skromna imitacja podwieczorku, to było […] »coś na ząbek«, a nie coś, czym można było się nasyci攋6›. Jak dalej pisze peżetka, specialité de la maison gospody ul. Smulikowskiego 6/8 były słodkie kulki – ulubiony przysmak wielu powstańców: „Dziś już mogę zdradzić tajemnicę sporządzania tego smakołyku. Robiło się to tak: przyrządzało się zasmażkę z mąki i tłuszczu, po przestudzeniu ugniatało się ją z marmoladą na jednolitą masę, z której następnie formowało się kulki, które po obtoczeniu w kakao i cukrze były gotowe do spożycia”‹7›.
Dokumenty Biura Informacji i Propagandy (BIP), zbiory MPW
Śródmieście należało do najgorzej zaopatrzonych w żywność dzielnic, co – biorąc pod uwagę fakt, że przebywało tam najwięcej osób (mieszkańcy, a także wielu uciekinierów z Ochoty, Woli, a potem także Powiśla oraz Starego Miasta) – stanowiło poważny problem. Wprawdzie znajdowało się tutaj dużo restauracji, sklepów oraz składów z żywnością, dysponowały one jednak niestety bardzo ograniczoną ilością produktów. Na szczęście w wyniku gruntownych poszukiwań na terenie Zjednoczonych Browarów Warszawskich Haberbuscha i Schielego (ul. Grzybowska 58, wejście od ul. Ceglanej 4/6) odkryto 250 ton jęczmienia i pszenicy, a także soki owocowe: malinowy i wiśniowy, czerwone wino, ocet, suszone buraki, mąkę kartoflaną oraz kawę. We wrześniu, gdy z żywnością było już naprawdę bardzo źle, miejsce to zyskało zaszczytne miano „spichlerza powstańczej Warszawy”. To zgromadzonym tutaj zapasom, stanowiącym źródło tak popularnej kaszy pluj i zupy plujki, większość warszawiaków zawdzięcza swoje przetrwanie.
W największym spichlerzu powstańczej Warszawy – zboże (jęczmień) pobierany był z magazynów Haberbuscha i Schielego przy ul. Ceglanej, druga połowa września 1944, fot. Wiesław Chrzanowski „Wiesław”, zbiory MPW
Dodatkowe źródło zaopatrzenia stanowiły mniejsze magazyny: firmy „Pluton” przy ul. Grzybowskiej 37 – Ceglanej 8 (cukier, mąka, kasza, marmolada); Związku Mleczarsko-Jajczarskiego przy ul. Hożej 49–51 (masło, cukier, sztuczny miód, sery twarde i topione, jajka, marmolada, kawa zbożowa, grzyby, mleko w proszku), firmy „Piorun” przy ul. E. Plater (masło, miód, cukier), zakładu przetwórczego żywności Strójwąsa przy ul. Hożej 57 (zupy w proszku, suszone jarzyny, przyprawy, kilka beczek grzybów solonych), niemiecki magazyn produktów delikatesowych na Poczcie Głównej (sardynki, pasztety, biszkopty, szampan, koniak, wino burgundzkie). W dzielnicy tej znajdowały się również ogromne ilości alkoholu, zmagazynowane przede wszystkim w Browarach Haberbuscha i Schielego, Fabryce Win J. Makowieckiego przy ul. Ceglanej 8, sklepie Braci Pakulskich – Skład Win i Towarów Kolonialnych przy ul. Brackiej 22, w magazynach Sternickiego (handel winami i towarami kolonialnymi) przy ul. Marszałkowskiej 72 czy też w składzie wódek w domu Wendego.
Sytuację żywnościową dzielnicy opisał ciekawie jeden z powstańców z batalionu „Golski”:
Z jadłem było mniej niż skąpo i nigdy nie było wiadomo, co i ile się otrzyma. Wprawdzie plan powstania przewidywał teoretycznie dobre, lecz krótkoterminowe zaopatrzenie, jednak już pod koniec tygodnia racje żywnościowe stanęły pod znakiem zapytania, zwłaszcza pod względem wartości kalorycznej. Najłatwiej było o dietę węglowodanową, gorzej przedstawiała się sprawa tłuszczów, najgorzej mięsa. Dlatego też mogliśmy raz otrzymać w przybliżeniu pełne wyżywienie, kiedy indziej przydziały symboliczne. Podstawą zaopatrzenia był chleb, lecz pewnego razu otrzymaliśmy tylko 12 kostek cukru na dzień. Od czasu do czasu jeden z inżynierów […], który parał się bimbrownictwem, przynosił mi „litra”. Traktowałem to jako dietę węglowodanową, mniej więcej dla każdego kieliszek. Jako dodatek, powiedzmy, do chleba, już to się liczyło‹8›.
W Śródmieściu z żywnością było tak bardzo źle, że mieszkańcy tej dzielnicy coraz częściej sięgali po bardzo nietypowe produkty – „na Chmielnej pod numerem 62 był sklep nasienny. Na początku to się jadło groch i fasolkę, a potem to już wszystkie nasiona, jakie były. Rozgotowywało się je i już. Coraz gorzej było”‹9›.
Kobiety przygotowujące posiłek na podwórku kamienicy przy ul. Kredytowej 3, dnia 13.08.1944, fot. Joachim Joachimczyk „Joachim”, zbiory MPW
Stare Miasto początkowo było dzielnicą, w której nie było większego problemu z wyżywieniem. Związane to było ze zdobyciem przez powstańców kilku wielkich magazynów niemieckich w pierwszych dniach walki. Były wśród nich: Polska Wytwórnia Papierów Wartościowych przy ul. Sanguszki 1 (susz ziemniaczany, konserwy mięsne i owocowo-warzywne, różne gatunki kasz, płatki owsiane, alkohol, tytoń i papierosy, czekolada zwykła i lotnicza – przeciwsenna, zawierająca psychedrynę – substancję pobudzającą), magazyny firmy „Bacutil” przy ul. Stawki 4–6 (beczki z marmoladą, worki z cukrem, kaszą i mąką, konserwy mięsne – m.in. pasztety, wołowina, ozorki w sosie; poza tym kompoty, gotowane warzywa, papierosy, herbatniki, suchary), magazyny Fuchsa przy ul. Miodowej 18 i składy „Szemilin” przy ul. Miodowej 25 (w sumie kilka ton cukru i 70 ton jęczmienia, suszone buraki, pierniki, łom czekoladowy, herbata, kawa, alkohol) czy Hale Mirowskie (konserwy mięsne i warzywne). Niestety wielu magazynów nie ewakuowano na czas, a sprawujący nad nimi pieczę intendenci trzymali się kurczowo przepisów przy rozdziale produktów. W związku z tym znaczna część żywności spłonęła lub dostała się ponownie w ręce niemieckie.
Warto jednak odwołać się do wspomnień bezpośrednich uczestników wydarzeń – Roman Staniewski „Stanisław Kwiatkowski” napisał:
[W połowie sierpnia] wyżywienie jeszcze dobre, ponieważ duże zapasy z magazynów na Stawkach były rozprowadzane wśród oddziałów. Wspaniale smakowały pasztety w kilogramowych puszkach, cukier w kostkach, marchewka gotowana w puszkach i konserwy wołowe. Gorzej natomiast było z chlebem i ziemniakami. Owoców nie mieliśmy wcale”‹10›.
Poważną niedogodność stanowiła, podobnie jak w innych dzielnicach, jednostajność pożywienia. Problem ten dotyczył nawet dowódcy AK – gen. Tadeusz Komorowski „Bór” wspomina: „Nieodmiennie to samo jadło się zawsze na śniadanie, obiad i kolację. Ozór wędzony i trochę wina”‹11›. Niestety z dnia na dzień sytuacja stawała się coraz gorsza. Pod koniec sierpnia dysponowano już tylko niewielką ilością suszu buraczanego, ziemniaczanego i cebulowego. Produktem, który był na Starym Mieście najszerzej dostępny, był alkohol. Związane to było z ogromną ilością lokali gastronomicznych oraz magazynów o bogato zaopatrzonych piwnicach.
Żoliborz, podobnie jak Mokotów i Sadyba, był dzielnicą uprzywilejowaną – część terenów zajmowały ogródki działkowe, dzięki czemu można było znacznie łatwiej zdobyć warzywa i owoce (zwłaszcza pomidory, jabłka, gruszki oraz ziemniaki). Dodatkowy plus peryferyjnego położenia stanowiła bliskość Bielan i Marymontu, gdzie dość często udawało się zdobyć – mniej lub bardziej legalnie – mąkę, nabiał, mięso i jarzyny. Żoliborz dysponował również kilkoma większymi składami produktów żywnościowych: magazyny Spółdzielni Spożywców (ul. Suzina 3) i RGO (ul. Czarnieckiego), w których złożone były dość duże zapasy mąki, kawy i cukru. Największy problem stanowił brak tłuszczów. Rozwiązał się on jednak dzięki zdobyciu Warszawskiej Olejarni (ul. Gdańska 33). Jak opowiada jeden z mieszkańców, jedenastoletni wówczas Jarosław Abramow-Newerly:
Ten czarny nieoczyszczony olej mocno śmierdział, ale spragnieni tłuszczu rzuciliśmy się na niego zaraz. Z działek mięliśmy trochę zielonych pomidorów, które u nas w piwnicy dojrzewały, mama kroiła je z cebulą i robiła z nich sałatkę. Tę sałatkę polewała olejem i był to mój największy przysmak. Zajadałem się nim. A jak udało mi się w nim umoczyć ruski suchar ze zrzutu, to była to już prawie uczta‹12›.
W drugiej połowie września, gdy cała Warszawa zmagała się już z widmem głodu, mieszkańcy Żoliborza otrzymali dużą ilość zrzutów radzieckich z kaszą (surową, jak i gotowaną z okrasą), grochem, cukrem, tłuszczami, konserwami mięsnymi oraz drobiem, sucharami, mlekiem w proszku. Czasami nawet trafiał się i ryż z cynamonem.
Powstanie na Woli i Ochocie trwało dość krótko (do 11 sierpnia). Spowodowane to było faktem, że Niemcy skierowali najpierw przeciw tym dwóm dzielnicom swoje główne uderzenie i dokonali tutaj najbardziej masowych zbrodni. W związku z tym trudno jest mówić o rozwoju większych form życia codziennego na tym terenie. Zarówno wojsko, jak i ludność cywilna korzystały przede wszystkim z zapasów własnych, a także z produktów zgromadzonych w zdobytych punktach. Cennym źródłem pod tym względem okazały się zdobyte przez powstańców z Ochoty: Monopol, Fabryka Nasierowskiego, magazyny firmy „Plutos”, jak również żywność przetransportowana z Antonina. Natomiast oddziały walczące na Woli przygotowywały sobie posiłki przede wszystkim w oparciu o zgromadzone zapasy kwatermistrzostwa i zdobyte produkty. We wspomnieniach niektórych żołnierzy walczących w tym rejonie pojawiło się również SS-Wein, którego wiele skrzynek znaleziono w jednym z samochodów na terenie obozu Gęsiówka. Zbudowano z nich barykadę, napój zaś stanowił cenne uzupełnienie posiłków. Żołnierze tam walczący korzystali również z produktów zdobytych w niemieckich magazynach na Stawkach – znajdujących się na granicy Woli i Starego Miasta. Jak wspomina Witold Bartnicki „Wiktor”, „Kadłubek” z Batalionu „Zośka”: „Na stołach puszki z konserwami: pasztet, ozory, kiełbasa. Jedzenie – bez ograniczenia. Próbujemy wszystkiego po trochu raczej z ciekawości niż z głodu”‹13›.
Dokumenty Kwatermistrzostwa Zgrupowania „Chrobry II”, udostępnione dzięki uprzejmości Katarzyny Utrackiej
Miejsce usytuowania poszczególnych magazynów i składów w bardzo dużym stopniu wpływało na to, co stało się „specjalnością” dzielnicy. Mokotów i Żoliborz słynęły przede wszystkim z owoców i warzyw; dodatkowo Mokotów kojarzony był ze sztucznym miodem, a Żoliborz – z olejem. Stare Miasto zapamiętane zostało z czerwonego wina od Fukiera, zagryzanego konserwami mięsnymi z magazynów na Stawkach lub pumperniklem i czekoladą lotniczą z Polskiej Wytwórni Papierów Wartościowych. Powiśle mogło pochwalić się przede wszystkim łomem czekoladowym od Fuchsa oraz chlebem z piekarni urszulanek, natomiast Czerniaków kojarzony był przede wszystkim z makaronem z marmoladą lub sosem pomidorowym oraz czarną kawą z zapasów „Społem”. Pozbawionemu sieci dużych magazynów i składów Śródmieściu pozostawała tzw. pluj-zupa z jęczmienia i pszenicy z browaru Haberbuscha oraz galaretki budyniowe.
Powstańcy ze Zgrupowania „Radosław”, których szlak bojowy obejmował wszystkie najtrudniejsze odcinki walki, mieli szansę „zakosztować” specjalności poszczególnych dzielnic. Jan Kurdwanowski „Krok” podsumował ten temat następująco: „Z kulinarnego punktu widzenia podzieliłbym powstanie na następujące okresy. Okres wolski – grochówka i papierosy, okres wczesno-staromiejski – konserwy i koniak, okres późno-staromiejski – cukier, okres śródmiejski – sago, okres czerniakowski – woda z Wisły”‹14›.
Zjawiskiem charakterystycznym dla wszystkich dzielnic było dokarmianie walczących powstańców przez okoliczną ludność cywilną. Na placówki przychodziły kobiety z kanapkami, słodyczami, owocami czy herbatą i mężczyźni – z papierosami i alkoholem. Z zebranych spontanicznie produktów przygotowywano na podwórkowych paleniskach ciepłe posiłki w wielkich kotłach – przede wszystkim pożywne zupy, by zanieść je żołnierzom. Wiesław Alfred Kaczmarek „Halicz” z żoliborskiego Zgrupowania „Żniwiarz” wspomina, że pan Marszel – jeden z dyrektorów fabryki Fuchsa – zaprosił chłopców na wystawny obiad. Na białym obrusie z kwiatów pelargonii ułożony został napis: „Witamy”. Sam posiłek składał się z zupy, gulaszu oraz dużej ilości słodyczy‹15›.
Dokumenty Kwatermistrzostwa Zgrupowania „Chrobry II”, udostępnione dzięki uprzejmości Katarzyny Utrackiej
Dla większości oddziałów jedzenie przygotowywane było w kuchniach powstańczych lub bezpośrednio na placówkach przez sanitariuszki, łączniczki, peżetki oraz kobiety z plutonów gospodarczych. Posiłki w stołówkach wydawano po okazaniu przydziałowego kuponu, a gdy nie było takiej możliwości – roznoszono kotły, baniaki lub wiaderka z jedzeniem i kawą bezpośrednio na placówki. Najczęściej przygotowywano dania jednogarnkowe – mniej lub bardziej pożywne zupy (krupnik, fasolowa, grochowa, pomidorowa, kartoflanka), kasze lub makaron – początkowo z niewielkimi ilościami mięsa, a później najczęściej z sosem pomidorowym, marmoladą, samym cukrem albo, jak mawiano, „na sucho”. Smażono także różnego rodzaju placki, racuchy i naleśniki, pieczono na blasze podpłomyki. Cenny dodatek stanowiły jarzyny konserwowe z magazynów niemieckich, kompoty, czarny chleb, lub – gdy w pobliżu były ogródki – świeże warzywa i owoce. Najczęściej pitym napojem była kawa zbożowa, herbatki ziołowe, woda z sokiem lub winem, niekiedy lemoniada, a także – alkohol, dużo bardziej dostępny podczas Powstania niż woda. W związku z tym, że we wszystkich dzielnicach dysponowano ogromną ilością cukru w różnych postaciach, wiele potraw przyrządzano w wersji na słodko – makaron, kasza, ryż z marmoladą, powidłami, cukrem lub sokiem – najczęściej wiśniowym lub malinowym, naleśniki z jabłkami czy morelami, zupy owocowe, zwłaszcza z czernic (jagód). Wartość kaloryczną posiłków uzupełniano niekiedy słodyczami wyniesionymi z magazynów czy fabryk, takimi jak: czekolada, pierniki, cukierki, owoce kandyzowane ze zdobytych cukierni. Niekiedy w sklepach kolonialnych, podczas okupacji dostępnych tylko dla Niemców, trafiały się i takie rarytasy jak portugalskie sardynki, francuskie pasztety i sery, belgijska czekolada, migdały, figi czy też prawdziwa kawa, herbata i kakao.
Niezwykłą ucztę stanowiła również przypadkowo znaleziona żywność niemiecka – jak na przykład jedzenie ze zdobycznego chlebaka: „Nie było tego wiele, za to same specjały: trzy śliczne, czerwone pomidory, dwa ogórki kwaszone, pół długiej białej bułki i owinięte w pergamin dwa marynowane śledzie”‹16›. Na żywność znalezioną u nieprzyjaciela trzeba było jednak uważać, zdarzały się bowiem przypadki zatruwania pozostawionych pokarmów cyjankiem. W wyniku ich spożycia do szpitala trafiła m.in. grupa żołnierzy ze zgrupowania „Gurt”.
W początkowym okresie powstańcy jedli trzy razy dziennie. Na śniadanie i kolację przynoszono im kawę zbożową i kanapki z mięsem z konserw lub z marmoladą, owsiankę lub zupę. Później z żywnością było już coraz gorzej – wydawano tylko dwa posiłki: o 12.00 (śniadanie) i o 18.00 (obiadokolacja). Zdarzały się także przypadki, że cała grupa powstańców musiała się posilić kilkoma starymi sucharami i cukrem.
Dokumenty Kwatermistrzostwa Zgrupowania „Chrobry II”, udostępnione dzięki uprzejmości Katarzyny Utrackiej
Co ciekawe, większość żołnierzy nie potrafi odpowiedzieć na pytanie, co jedli podczas Powstania. Dramatyczne przeżycia przyćmiły wspomnienia tak prozaicznych czynności. Stanisław Likiernik „Stach” z „Kolegium A”, włączonego do batalionu „Zośka”, napisał: „Nie mam pojęcia, co i gdzie jadłem – ale na pewno to robiłem, bo nie umarłem z głodu”‹17›. Bolesław Biega „Pałąk” z batalionu „Kiliński” miał podobne odczucia: „Było coś do jedzenia, to się jadło”‹18›.
Dopiero konkretne pytanie o najbardziej niezwykły posiłek przynosi niesamowicie ciekawe przykłady powstańczego menu, a także kilka innych historii związanych z jedzeniem. Janusz Zawodny „Miś” napisał:
Co jedliśmy wówczas, nie pamiętam dokładnie. Wiem, że piliśmy dużo kawy, która była ciepła i słodka, oczywiście czarna, bo mleka nie było. Kiedy była słaba, chłopcy, bez dziewcząt w pobliżu, nazywali tę kawę „siki św. Weroniki”. Jedliśmy kaszę z konserwami mięsnymi, pochodzącymi z magazynów zdobytych na Stawkach, albo fasolę. W Śródmieściu gotowało się tzw. zupę pluj z jęczmienia, po który kolumny organizacyjne chodziły do browaru Haberbuscha. Żywnością zajmowały się dziewczęta, a ilość i jakość różniła się […] zależnie od zaopatrzenia piwnicy, jaką dana jednostka odkryła na swoim stanowisku, i pomocy ludności cywilnej. Wiem, że w niektórych plutonach pod koniec Powstania żołnierze łowili psy i koty, jednak do nas te luksusy nie dotarły. Marzyliśmy o pomidorach. Przeciętna strata wagi ludzi w plutonie: 5–10 kg w ciągu 63 dni‹19›.
Krystyna Szweda-Musiatowicz z batalionu „Zośka” wspomina:
Zupełnie nie pamiętam, cośmy jedli – z dwoma wyjątkami: Andrzej Morro częstował wszystkich swoich żołnierzy cukierkami ze zdobytej fabryki Społem na Czerniakowie. Wyjątek drugi: „proszony obiad” u dowódcy plutonu „Felek” – „Słonia” [Jerzego Gawina]. Towarzysząc swojemu dowódcy, jadłam tam pyszną potrawkę.
– Co, smakuje wam? – z uśmiechem pytał „Słoń”.
– No pewnie! Taaaki obiad!!
– A wiecie, czym się wszyscy zachwycamy? To gotowana „psina”. – Obok naszej kwatery bomba zabiła psa. Szkoda, żeby się marnowało tyle mięska!‹20›.
Najbardziej charakterystycznym dla Powstania posiłkiem, który pojawiał się we wszystkich dzielnicach, była tzw. zupa-pluj, znana także jako plujka, pluja czy też pluj-kasza, przygotowywana z nieoczyszczonych mielonych ziaren pszenicy, owsa lub jęczmienia. Zboże pochodziło najczęściej ze zdobytych magazynów, głównie z browaru Haberbuscha i Schielego, ale także np. ze szkoły przy ul. Woronicza, magazynów RGO czy też ze zrzutów radzieckich. Plujkę jedzono na słodko: z cukrem, sokami owocowymi lub marmoladą, a także na słono: z dodatkiem mięsa ze zdobytych konserw, koniny czy też z gulaszem lub potrawką z konia, psa lub kota. Józefa Radzymińska „Mieczysława” z batalionu „Iwo” tak określiła to danie: „Jest to zupa ze zbożowego ziarna, jedząc je, trzeba ustawicznie wypluwać plewy czy łuski. Wkrótce przestajemy wypluwać, połykamy plewy i łuski, byle więcej, byle oszukać puste żołądki”‹21›. Włodzimierz Markowski z batalionu „Kiliński” stwierdził, że choć plujka była podła, dało się ją jakoś zjeść, tyle że „nie można było się wolno do tego zabierać, bo jak się wolno jadło, to już nie dało rady”‹22›. Ciekawe ujęcie tematu przedstawił również Lech Hałko „Cyganiewicz”, który opisał, jak z ostrymi elementami zupy poradzili sobie niektórzy powstańcy – wymyślili specjalną zabawę: trafianie (plucie) łuską do celu‹23›.
Warto wspomnieć także o innych nietypowych, a nawet wręcz szokujących potrawach, komponowanych z tego, co akurat znaleziono, zdobyto lub „upolowano”. Jak stwierdził Jan Kalkowski:
Powstańcze menu – to prawdziwy szczyt pomysłowości. Nie byłem wówczas jeszcze tak bardzo zainteresowany gotowaniem, by notować przepisy do książki kucharskiej pod tytułem „100 potraw z niczego”. Były takie różne zupki albo kluski, których rozbiór na czynniki pierwsze mógł oszołomić pomysłowością, choć czasem też odebrać apetyt‹24›.
Do dań tego typu można zaliczyć np. zupę z rozgotowanej kaszy z dużą ilości drobnych, pływających w niej gąsieniczek, kotlety mielone z kota, rosół z gołębia, gulasz i zupę z koziej głowy, psią wątrobę, kluski z dyni, suszone skórki chleba z cebulą, owomaltinę[4] z miodem i sokiem pomarańczowym, kakao ssane z cukrem, kaszę pęczak z konfiturami używanymi do dekoracji tortów u Gajewskiego (pomarańcze lub ananasy smażone w cukrze)… Niezwykłą potrawę stanowił także „mel”: „mąkę rzucało się na wodę – cudownie jak mogła być gorąca – do tego trochę powideł, a wyjątkowo jakichś konserw i już był »mel« – nasza stała potrawa”‹25›. Pomysłowość konieczną przy przygotowywaniu posiłków w czasie Powstania idealnie podsumowała jedna z harcerek, Danuta Cichocka „Anielka”: „Gotuję z niczego, co się da”‹26›.
Niekiedy, zwłaszcza mniej doświadczonym kulinarnie powstańcom, przydarzały się i przykre niespodzianki – znaleziona mąka nie chciała się lepić, ponieważ okazywała się bielidłem lub pudrem kosmetycznym; zdarzało się, że cały pluton zachorował po zjedzeniu placków usmażonych na parafinie lub esencji perfum, którą wzięto za olej.
Posiłek w jednej ze stołówek powstańczych, autor fotografii nieznany – zdjęcie ze zbiorów Roberta Bieleckiego
Niezwykle ciekawe są także wspomnienia dotyczące najbardziej drażliwego tematu, czyli mięsa. Wprawdzie powstańcom udawało się zdobyć w magazynach kilka świń, krów i kur, jednak najczęściej pochodzenie tego cennego, odżywczego składnika diety, było… mniej typowe. Napisała o tym m.in. łączniczka batalionu „Iwo”, Józefa Radzymińska „Mieczysława”:
Bo czegóż to się nie jadło! Zjełczałe resztki tłuszczu, spleśniałą kaszę, otręby. Co prawda parę dni temu poczęstowano mnie pieczenią; było to najwspanialsze mięso, jakie kiedykolwiek jadłam, szkoda tylko, że kapral Czarny przyznał się, że pieczeń pochodziła z pewnego bezdomnego pieska. Już łatwiej strawiłabym mięso kota, ale zbyt wielką sympatią darzę psy, bym je miała jeść, nawet wśród najgorszego głodu; od tej psiej pieczeni zaczęła się moja choroba‹27›.
Jak wspomina Bolesław Biega „Pałąk” z batalionu „Kiliński”, gdy trafiło się jakieś mięso, to wiadomo było, że najprawdopodobniej pochodzi z konia, psa lub kota. Jednak podkreślił: „Myśmy się nie pytali, z czego to jest. Nie chcieliśmy się pytać. To było mięso”‹28›.
Kwestię zdobywania jedzenia podsumował dość dosadnie Andrzej Ligęza „Cowboj”:
W poszukiwaniu urozmaicenia jadłospisu rozpoczęły się polowania. Z braku grubej zwierzyny ofiarą padły wszystkie okoliczne psy i koty. Utalentowanym rzeźnikiem okazał się „Frycek”. Pamiętam wspaniały smak potrawki z kota z kaszą pluj. Do dziś chlubię się tym, że nie poniżyłem się jeszcze jedzeniem szczurów‹29›.
Niektóre „przygody kulinarne” znajdowały swój nieoczekiwany finał dopiero po latach, na spotkaniach towarzyskich, podczas których wspominano wątki powstańcze.
Leżałam w szpitalu przy ulicy Pięknej 24 […]. Kolega mój, Tadzio, przyniósł mi fantastyczny obiad od dr. Kessla z ulicy Wilczej: kotlecik mielony, makaron domowej roboty i dwa pomidory zdobyte przez chłopców na ulicy Książęcej. Cóż lepszego można sobie wymarzyć w okresie, kiedy zaczęły się już „jedzeniowe” trudności i niedostatki. Obiad bardzo mi smakował. Co prawda Tadzio poinformował mnie – po fakcie – że był to kotlecik z ratlerka z ulicy Wilczej, czym wcale jednak nie popsuł mi apetytu. Kotlecik smakował jak cielęcina. Finał tego wydarzenia nastąpił wiele lat po Powstaniu. Na początku ubiegłego roku byłam u znajomych. Nie wiem już, dlaczego rozmowa zeszła na powstańcze wspominki. Opowiedziałam im, jak mi smakował kotlecik w szpitalu na Pięknej. Obecna tam pani Zosia z wyrzutem powiedziała: To pani jadła ukochanego pieska mojej mamy, który właśnie w tym okresie nam zaginął. A mieszkały te panie właśnie na Wilczej 60‹30›.
Warto także przyjrzeć się temu, jak w tych trudnych czasach radziła sobie ludność cywilna. W dzienniku Marii Katarzyny Gieysztor, starszej kobiety mieszkającej wówczas w Śródmieściu Południowym, odnaleźć można zapiski na temat tego, co jadła prawie każdego dnia. Wśród wymienionych potraw znajdują się: „kartoflanka bardzo cienka, za to na kolację kluski z prażuchy”; „kasza gryczana na niby to smaku grzybowym”; „racuszki z płatków owsianych smażone na oleju”; „niby pomidorowa z jaglaną kaszą”‹31›. Pisarz Karol Irzykowski wspomniał o przypiekanych ziemniakach z kapustą i słoniną, a Maria Rodziewiczówna – o boczku, fasolce, kapuście i żywności ze zrzutów radzieckich‹32›. Maria Dąbrowska cierpiała natomiast najbardziej z powodu braku papierosów.
Jedna z kuchni dla żołnierzy na podwórku kamienicy przy ul. Kredytowej 3, zdjęcie z 13.08.1944, fot. Joachim Joachimczyk „Joachim”, zbiory MPW
Zygmunt Zaremba, przebywający podczas Powstania w Śródmieściu, w swoich wspomnieniach napisał o jednej z warszawianek, dzięki której zapobiegliwości i gościnności udało się przetrwać wielu osobom:
Pani Ziuta zagarnęła nas wszystkich pod swą opiekę. Rano dawała kubek kawy z bułką lub placuszkami domowego wyrobu. Po południu wzywała na talerz zupy, a czasem i kawałek konserwy, zafasowanej „przy wojsku”. Wieczorem znów zupa lub kawa. Dla mnie, z przywileju redaktorskiego, była jeszcze kawa ekstra późnym wieczorem, gdy pisałem, po ułożeniu się lokatorów po kątach. Wszystko szło tak prosto, tak naturalnie, jak gdybyśmy żyli ze sobą lata pod wspólnym dachem. Tylko porcje z biegiem dni stawały się coraz skąpsze. Mimo to zachodziłem w głowę, skąd pani Ziuta – a tysiące kobiet gospodarowało wówczas podobnie w Warszawie – czerpie wciąż zapasy żywnościowe i potrafi obdzielić całe bractwo, liczące nieraz ponad dziesięć głów. Poprosiłem, by zdradziła tajemnicę iście galilejskiego pomnażania chleba. Zaprowadziła mnie do szafy i pokazała wielkie torby.
– Tu, widzicie, jest mąka przydziałowa. Kto by ją jadł przedtem? Ale szczęśliwie składałam i teraz się przydaje. W tamtych torbach – suchary z chleba kartkowego. Puddingi, które tak wam smakują, to właśnie z tego….
Istotnie cudowna przemiana. A może głód najlepszym kucharzem… Dość, że placuszki i puddingi, powstałe z tego materiału, pogardzanego przed Powstaniem, były naprawdę znakomite. Chyba jednak talent gospodyni i jej serdeczność dla nas dodawały najwięcej uroku i smaku. I chociaż żyło się wśród nieustającego huku pocisków i wstrząsającego łoskotu bombowców latających nad samymi prawie dachami, nie odbierało to ani humoru, ani apetytu‹33›.
W miarę jak sytuacja z żywnością stawała się coraz gorsza, zaczęto sięgać do zapasów spichlerza powstańczej Warszawy – zboża złożonego w Browarze Haberbuscha i Schielego. Wówczas narodziło się kolejne, niezwykle charakterystyczne dla tego czasu zjawisko – kolumny transportowe (nazywane wówczas także kolumnami słoni lub wielbłądami). Grupy tragarzy-ochotników przekradały się do magazynów różnymi drogami, przeważnie nocą, pod ostrzałem, często przypłacając swą pracę życiem. Zazwyczaj każda z osób dźwigała dwa plecaki, jeden z przodu, drugi z tyłu. W późniejszym okresie stosowano już mniej wygodne do noszenia worki. Część „ładunku” przekazywano do kuchni powstańczych, jednak od 10 do 50% dostarczonego produktu otrzymywał ochotnik niosący zboże. „Tragarze” rekrutowali się przede wszystkim z ludności cywilnej, organizowanej w tzw. drużyny pracy. Jednak, gdy w kuchniach wojskowych skończyły się zapasy, w kolumnach pojawiło się coraz więcej powstańców. O wycieczkach do Haberbuscha i Schielego wspominali w swoich relacjach m.in. pianista Jan Ekier, literat, spiker radiowy i reżyser Jeremi Przybora czy też pisarka i poetka Józefa Radzymińska. Ta ostatnia tak wspomina swoją wyprawę po zboże:
Z początku kolumny transportowe składały się z mężczyzn, lecz teraz, gdy cywilni nie kwapią się zbytnio do tej pracy, a chłopcy muszą trwać na placówkach, transportem muszą zająć się kobiety. Dostałam polecenie zorganizowania kolumny dziewcząt i następnej nocy udałyśmy się wraz z przewodnikiem w daleką drogę. Była to rzeczywiście cała wyprawa, pełna niebezpieczeństw czyhających już za Alejami, po przejściu tunelu-reduty. Gdzieś w pobliżu musiały być placówki nieprzyjacielskie; gdy tylko wychyliłyśmy się z zasp, czerwone kulki zaczęły bzykać nam tuż przy twarzy. Przypadłyśmy do ziemi. Czołgając się, przebrnęłyśmy drogę do następnej zaspy […].
Po paru godzinach drogi weszliśmy wreszcie na twardą jezdnię i niezniszczone trotuary. Za wysokim murem były już te magazyny, odbite z rąk niemieckich, jedyna baza żywnościowa, jedyna nadzieja. Tuż przy murze siedzieli rzędem milczący ludzie w oczekiwaniu na swoją kolej pobrania pszenicy. Gdy przechodziłam blisko nich, daleki blask ognia oświetlił im twarze. Ich nieruchomość przeraziła mnie i odruchowo stanęłam. Byli martwi […].
Grupa powstańców transportujących zboże z browarów magazynów Haberbuscha i Schielego przy ul. Ceglanej. Takie grupy były wówczas nazywane wielbłądami lub kolumnami słoni. Zdjęcie z drugiej połowy września 1944 roku, fot. Wiesław Chrzanowski „Wiesław”, zbiory MPW
Zaczęłyśmy szybko wspinać się po drabinach i wkrótce byłyśmy po drugiej stronie muru w olbrzymiej hali, wypełnionej ziarnem pszenicy. Głodne dziewczęta nabierały w dłonie ziarno i jadły je śpiesznie i łapczywie. Jakiś stary człowiek kazał ustawić się nam z workami i napełniał nam je złotym, suchym ziarnem. W tej spokojnej hali, pachnącej pszenicą, zapomniałam o słowach przewodnika i o strzałach padających z ciemności.
Dopiero przy przechodzeniu muru, gdy świsnęła pierwsza kula, strach i groza odżyły na nowo. Trzeba było myśleć o ocaleniu. Postanowiłam, że będziemy przerzucać worki przez mur, rzucając je z drabiny, aby nie zatrzymywać się na szczycie, i przeskakiwać szybko, uciekając strzałom.
– Przerzucać worki? – zaoponowała jakaś dziewczyna. – Szkoda pszenicy. Rozsypie się i cała droga na nic.
To prawda. Nie miałyśmy nawet sznurka do zawiązywania worków, pszenica mogła się rozsypać. Ale w tej wielce rozsądnej uwadze dziewczyny było i coś innego, co uderzyło mnie mimo woli: oto życie ludzkie sprowadzało się teraz do worka pszenicy, było od niego mniej cenne. Dziewczyna zdawała się to rozumieć, a nie chciała przerzucać worków. Oszczędzała pszenicę.
– Macie przerzucać worki! – powiedziałam ze złością, buntując się przeciw narzuconej cenie życia, i stanęłam na drabinie, aby w tym pomagać.
Zsuwałyśmy je ostrożnie, tak, że niewiele nawet się rozsypało. Potem szybko, błyskawicznie, w pewnych odstępach czasu, przeskakiwałyśmy wysoki szczebel drabiny, zsuwając się po murze. Strzały nie wyrządziły nam żadnej szkody. Dwa z nich drasnęły worek, jeden zerwał furażerkę jakiejś dziewczynie, to wszystko.
Przebrnęłyśmy szczęśliwie i zaczęła się droga powrotna. Była naprawdę koszmarna. Worki z pszenicą stawały się coraz cięższe, brakło nam sił, byłyśmy wycieńczone i zdenerwowane. Ale żadnej z nas nie przyszło nawet na myśl, żeby nieco tej pszenicy usypać. To, co niosłyśmy, wydawało się nam cenniejsze od złota‹34›.
Na zakończenie warto jeszcze przytoczyć dość drastyczne wspomnienie dotyczące losu robinsonów warszawskich – ludzi, którzy pozostali na terenie zajętym przez Niemców i ukrywali się, najczęściej do późnej jesieni. Autorem relacji jest wybitny pianista Władysław Szpilman. Pod datą 17.08.1944 zanotował:
W pięć dni od chwili, kiedy ostatni raz jadłem, znów ruszyłem na poszukiwanie żywności i wody. W gmachu nie było wodociągu, ale stały beczki przeciwpożarowe, napełnione wodą pokrytą opalizującym kożuchem, pełną zdechłych much, komarów i pająków. Mimo to zaczerpnąłem jej i zacząłem łapczywie pić. Musiałem jednak przestać, gdyż cuchnęła i trudno było unikać łykania wraz z wodą martwych owadów. W warsztacie stolarskim znalazłem skórki chleba; były spleśniałe, pokryte kurzem i mysimi odchodami, lecz dla mnie były skarbem. Jakiś bezzębny stolarz nigdy się o tym nie dowie, iż odkrawając je, uratował mi życie‹35›.
Swoistym fenomenem życia codziennego w powstańczej Warszawie był fakt istnienia różnego rodzaju kuchni i punktów dożywiania, dzięki którym w dużej mierze można było nakarmić tak powstańców, jak i ludność cywilną stolicy, a zwłaszcza pogorzelców, bezdomnych i uciekinierów z terenów opanowanych przez Niemców, pozbawionych często jakichkolwiek środków do życia.
W literaturze przedmiotu wymienia się wiele rodzajów kuchni społecznych, kantyn żołnierskich, stołówek powstańczych, jadłodajni, gospód koleżeńskich i żołnierskich… Niektóre z nich były charakterystyczne tylko dla jednej dzielnicy, związane z jej specyfiką funkcjonowania i organizacji życia (pod tym względem wyjątkowy okazał się Żoliborz). Los innych zależał od wsparcia instytucji, w ramach których rozwinięto różnorodne formy pomocy i opieki społecznej. Warto wśród nich wymienić między innymi Delegaturę Rządu na Kraj (głównie Wydział Opieki Społecznej), Radę Główną Opiekuńczą (RGO), Samorząd Mieszkańców Dzielnicy Żoliborskiej, Wydział Pomocy i Opieki nad Ludnością przy komendzie Milicji PPS, Komitet Opieki nad Uchodźcami, Pogotowie Harcerek czy wreszcie Kościół.
Liczba placówek zajmujących się dożywianiem mieszkańców Warszawy była ogromna – w samym Śródmieściu Południowym znajdowało się w sumie około 178 kuchni społecznych. Niektóre z nich istniały jedynie przez kilka dni – powodem zaprzestania działalności najczęściej było albo wyczerpanie zapasów, albo zniszczenie placówki w wyniku działań wojennych.
Podczas Powstania działały następujące rodzaje kuchni:
1. żołnierskie/polowe – prowadzone dla konkretnych oddziałów przede wszystkim przez Wojskową Służbę Kobiet (WSK), Pomoc Żołnierzowi (PŻ), kobiety z plutonów gospodarczych;
2. prywatne (organizowane przez osoby dysponujące większą ilością zapasów) – przeznaczone dla ludności cywilnej, powstańców, pogorzelców;
3. domowe (organizowane przez komitety domowe) – przeznaczone przede wszystkim dla mieszkańców danego domu i przebywających w nim uciekinierów, pogorzelców, bezdomnych;
4. prywatno-domowe – głównie dla ludności cywilnej;
5. blokowe (organizowane przez komitety blokowe) – dla mieszkańców danego bloku;
6. organizowane lub wspierane przez RGO;
7. Delegatury Rządu na Kraj – dla ludności cywilnej;
8. prywatne – wspomagane przez różne instytucje, głównie RGO, Delegaturę, PPS;
9. kolonijne (Żoliborz) – dla mieszkańców danej kolonii;
10. osiedlowe (Żoliborz) – dla mieszkańców danego osiedla;
11. klatkowe (Żoliborz) – dla mieszkańców, organizowane według klatek schodowych;
12. ośrodków samopomocy społecznej – organizowane w poszczególnych placówkach zapewniających pomoc ludności cywilnej – np. punkt żywnościowo-mieszkalny przy ul. Hożej 28;
13. organizowane przez Kościół – prowadzone przez siostry i zakonników, wykorzystujące przede wszystkim zapasy własne, czasami wspierane przez RGO lub AK; wśród nich wymienić trzeba o.o. Palotynów (ul. Długa), o.o. Kapucynów (ul. Miodowa), Siostry Zgromadzenia Miłosierdzia św. Wincentego à Paulo (ul. Tamka 35 i Dobra 58), Zgromadzenie Sióstr Urszulanek Szarych – Szary Dom (to samo miejsce funkcjonujące pod trzema adresami: ul. Gęsta 1, ul. Dobra 59, ul. ks. Siemca 2), Zgromadzenie Sióstr Franciszkanek od Cierpiących (ul. Wilcza 7), Klasztor sióstr Sakramentek na Rynku Nowego Miasta;
14. komitetu Opieki nad Uchodźcami (Mokotów) – dla ludności cywilnej;
15. dla dzieci (ulice: Zgoda, Chmielna, Złota) – dla dzieci od 3 do 14 lat, organizowane najczęściej przez Pogotowie Harcerek lub Wojskowej Służby Społeczno-Informacyjnej. Poza wyżywieniem zapewniano tam także opiekę, zwłaszcza dzieciom bezdomnym, jak i tym, które odłączyły się od swoich rodzin;
16. mleczne – organizowane przez harcerki z Pogotowania Harcerskiego lub Wojskowej Służby Społeczno-Informacyjnej, przy współudziale lekarzy. Ich praca polegała na zebraniu zapasów mleka w proszku i skondensowanego, z którego przygotowywano specjalne mieszanki, przekazywane następnie matkom pozbawionym pokarmu;
17. Wydziału Pomocy i Opieki nad Ludnością przy komendzie Milicji PPS (Stare Miasto) – dla ludności cywilnej, organizowane przez pracowników Milicji PPS (np. ul. Długa17, ul. Freta 39, ul. Podwale 29 i 46);
18. pracownicze (np. Żurawia 17) – dla mieszkańców domów przyzakładowych;
19. przetokowe – dla ludności cywilnej, pozbawionej domów i dobytku, najczęściej mieściły się w tzw. punktach przetokowych lub schroniskach przetokowych – ul. Wspólna 7, ul. Nowogrodzka 21.
W jednym z artykułów prasy powstańczej opisano, jak tworzyły się tego typu placówki:
Punkt odżywczy powstał 1 sierpnia. Pierwszy posiłek podałyśmy o 17. Kilka pań, odciętych od swych posterunków, zorganizowało tę placówkę w prywatnym mieszkaniu. Obecnie pracuje nas 8, a ponadto z 7 dalszych domów przynoszą gotowe jedzenie. Produkty dostarczył nam PCK, oddziały AK, od których otrzymaliśmy niedawno ćwierć krowy. Lecz przede wszystkim zapasy ofiarowali mieszkańcy tego domu i sąsiednich kamienic. Ofiarowują ochotnie wszystko, od pęczaku począwszy, a na winie skończywszy. Z dużą pomocą pospieszyły firmy okoliczne. […] Ilość obiadów wydawanych dziennie wynosi przeciętnie około 400. Rekordowy dzień był ósmy, kiedy przez punkt przesunęli się uchodźcy z Woli, czekający na przejście Alejami [Jerozolimskimi]. Nakarmiono wtedy 880 ludzi‹36›.
Najwięcej posiłków dziennie wydawała tzw. kuchnia centralna Delegatury Rządu na Kraj, znajdująca się przy ul. Złotej 50. Spójrzmy na przykładowe dane: 10 sierpnia 1944 roku – 300 porcji zupy, 11 sierpnia – 1500, 12 sierpnia – 3000, 13 sierpnia – 3500, 14 sierpnia – 6000.
Niezwykle ciekawe jest również spojrzenie na zjawisko kuchni powstańczych (wojskowych) poprzez losy konkretnego uczestnika Powstania – Zbigniewa Rylskiego „Brzozy”, żołnierza batalionu „Parasol”. Wspominając miejsca, w których jadł posiłki w sierpniu i wrześniu 1944 roku, wymienił następujące punkty: dom prywatny przy ul. Młynarskiej róg Karolkowej (Wola), kuchnia w pałacu Krasińskich (Stare Miasto), piwnica domu przy ul. Ludnej 7a (Czerniaków), Okrąg 2 (Czerniaków). W początkowym okresie walk jego oddział otrzymywał przede wszystkim kanapki, zupy owocowe i kaszę. Natomiast jako najbardziej nietypowy posiłek, który zjadł podczas Powstania, przywołał rosół z konia z wkładką, rosół z kota i suchary ze zrzutów radzieckich‹37›.
Omawiając zagadnienie żywności w powstańczej Warszawie, należy zwrócić uwagę na jeszcze jedną kwestię, a mianowicie na handel produktami spożywczymi. Jest to temat tym bardziej ciekawy i kontrowersyjny, że wielu uczestników walk kategorycznie zaprzecza istnieniu takiego zjawiska. Jednak pod koniec września w Śródmieściu, przy ul. Kruczej 21 i ul. Wilczej 41, powstały nawet specjalne targowiska, nazywane „bazarami wymiany”, które były oficjalnie czynne w godzinach 8.00–17.00. Handel produktami spożywczymi, na większą lub mniejszą skalę, był obecny w różnych dzielnicach przez cały czas trwania walk powstańczych. Na Mokotowie przez dość długi czas można było normalnie kupować pieczywo – za pieniądze. Na Żoliborzu handlem, przybierającym często formę spekulacji, trudnili się przede wszystkim tak zwani barakowcy[5], zdobywający żywność dzięki niebezpiecznym wyprawom na ogródki działkowe, na Marymont oraz kradzieżom. Jak napisała również łączniczka KG AK ze Śródmieścia, Krystyna Cała „Ewa”:
Przez cały okres Powstania działał handel i na ulicy, bądź w piwnicy, można było nabyć wszelkie dobra – własne, kradzione, szabrowane. Oczywiście najbardziej poszukiwana była żywność. Początkowo płaciło się pieniądzem Gen. Guberni, później tylko dolarami. Niekiedy był to handel wymienny, dotyczyło to odzieży. Podobno złoto i biżuteria sprzedawana [i kupowana] była na odrębnych rynkach‹38›.
Juliusz Kulesza „Julek” zapamiętał, że tuż przed upadkiem Starówki, odwiedzając swych rodziców w schronie przy ul. Świętojerskiej, był świadkiem, jak jedna kobieta dała matce z płaczącym małym dzieckiem kubek herbaty (było już wtedy bardzo trudno o wodę) za pierścionek czy obrączkę‹39›. Niestety, jak się okazuje, tego typu przypadki nie były wcale odosobnione. Janusz Waldemar Wilczyński „Bocian” z Grupy „Krybar” podaje, że za złoty pierścionek lub obrączkę można było kupić kilogram mąki. Mirosław Pastwa „Mirek” także wspominał o handlu wymiennym – za złoto, dolary i biżuterię można było dostać konserwy, mąkę, bimber, wino, suchary‹40›.
Ciekawe jest również wspomnienie Haliny Wiśniewskiej. Właścicielki perfumerii, u których mieszkała, podczas Powstania zbiły prawdziwy majątek, sprzedając spirytus, na bazie którego wyrabiano wcześniej perfumy. Za każdą butelkę dostawały biżuterię. Jak się okazało, „ludzie za alkohol byli jednak w stanie oddać wszystko. Uznali, że kosztowności są im do niczego niepotrzebne, skoro w każdej chwili mogą zginąć. A wódka dawała choć chwilę zapomnienia”‹41›.
Rozdawanie posiłku na jednej z placówek powstańczych, autor zdjęcia nieznany – fotografia ze zbiorów Zygmunta Walkowskiego
Jak wynika z wielu relacji i dokumentów, brak wystarczającej ilości pożywienia, zwłaszcza w ostatnim okresie Powstania Warszawskiego, stanowił dla wielu powstańców i ludności cywilnej miasta ogromny problem. Jednak dzięki samopomocy społecznej warszawiaków, jak również działalności różnego rodzaju instytucji o charakterze opiekuńczym (omówionych w części poświęconej opiece społecznej), udało się wyżywić przez 63 dni to ponadmilionowe miasto. Niestety niezaprzeczalny pozostaje również fakt, że zdarzały się też przypadki śmierci głodowej, które dotyczyły przede wszystkim osób starszych i schorowanych oraz najmłodszych dzieci i noworodków.
1. „Rzeczpospolita Polska” nr 29 z dnia 18.08.1944
2. „Biuletyn Informacyjny” nr 69 z dnia 1.09.1944
Przypisy
‹1› A. Herbich, Dziewczyny z Powstania, Znak Horyzont, Kraków 2014, s. 190–191.
‹2› T. Grigo, Na górnym Czerniakowie, Wydawnictwo Ministerstwa Obrony Narodowej, Warszawa 1979, s. 80.
‹3› Ibidem, s. 91.
‹4› Ibidem, s. 101.
‹5› W. Rosłoniec, Lato 1944, Znak, Kraków 1989, s. 84.
‹6› A. Brodziakowa, Peżetki (maszynopis).
‹7› Ibidem.
‹8› E. Bruliński, 3 Batalion Pancerny AK Golski, Warszawa 1996, s. 120–121.
‹9› P. Bukalska, Sierpniowe dziewczęta ’44, Wydawnictwo Trio, Warszawa 2013, s. 57.
‹10› L. Niżyński, Batalion „Miotła”, Instytut Wydawniczy PAX, Warszawa 1992, s. 192.
‹11› T. Bór-Komorowski, Armia podziemna, Bellona, Warszawa 1994, s. 354.
‹12› J. Abramow-Newerly, Lwy mojego podwórka, Rosner & Wspólnicy, Warszawa 2002, s. 272.
‹13› Pamiętniki żołnierzy z baonu „Zośka”. Powstanie Warszawskie, Nasza Księgarnia, Warszawa 1981, s. 17, s. 41–42.
‹14› J. Kurdwanowski, Mrówka na szachownicy, dostępne w Internecie: www.kurdwanowski.pl
‹15› W.A. Kaczmarek, relacja ustna, odpowiedź na ankietę przygotowaną przez autorkę.
‹16› S. Komornicki, Na barykadach Warszawy, Oficyna Wydawnicza Rytm, Warszawa 2003, s. 114.
‹17› Stanisław Likiernik, odpowiedź na ankietę przygotowaną przez autorkę.
‹18› B. Biega, odpowiedź na ankietę przygotowaną przez autorkę.
‹19› J.K. Zawodny, Raport dowódcy plutonu..., op. cit., s. 181.
‹20› K. Szweda-Musiatowicz, odpowiedź na ankietę przygotowaną przez autorkę.
‹21› J. Radzymińska, Dwa razy popiół, Wydawnictwo Literackie, Kraków 1970, s. 189.
‹22› W. Markowski, nagranie dla Archiwum Historii Mówionej Muzeum Powstania Warszawskiego.
‹23› L. Hałko, Kotwica herbem wybranym, Askon, Warszawa 1999, s. 153–154.
‹24› J. Kalkowski, O konfiturach z piaskiem i chianti w manierce. Co jedliśmy w czasie Powstania, „Przekrój” 1988, nr 2257, s. 11.
‹25› U. Góralewicz-Siemiątkowska, [w:] Wojskowa Służba Społeczna AK, s. 23.
‹26› D. Cichocka, W Powstaniu, [w:] Pełnić służbę. Z pamiętników i wspomnień harcerek Warszawy 1939–1945, Państwowy Instytut Wydawniczy, Warszawa 1983, s. 212.
‹27› J. Radzymińska, Dwa razy..., op. cit., s. 184.
‹28› B. Biega, relacja ustna, odpowiedź na ankietę przygotowaną przez autorkę.
‹29› R. Bielecki, „Gustaw” – „Harnaś”. Dwa powstańcze bataliony, Państwowy Instytut Wydawniczy, Warszawa 1989, s. 435.
‹30› Uśmiech na barykadzie. Wybór anegdot powstańczych w opracowaniu Haliny Cieszkowskiej ps. „Alika” – łączniczki AK, Polska Fundacja Kościuszkowska, Warszawa 2005, s. 65.
‹31› M.K. Gieysztor, Fragmenty dziennika w: Ludność cywilna w powstaniu warszawskim, Państwowy Instytut Wydawniczy, Warszawa 1974, t. 1, s. 330–40.
‹32› Dzienniki z Powstania Warszawskiego, Wydawnictwo LTW, Warszawa 2004, s.?.
‹33› Z. Zaremba, Wojna i okupacja, [w:] Socjaliści w Powstaniu Warszawskim 1944 r., Oficyna Graficzno-Wydawnicza Typografika, Warszawa 2004, s. 29–30.
‹34› J. Radzymińska, Dwa razy popiół…, op. cit., s. 189–193.
‹35› W. Szpilman, Śmierć miasta. Pamiętniki Władysława Szpilmana 1939–1945, Spółdzielnia Wydawnicza, Warszawa 1946, s. 174–175.
‹36› „Z Pierwszej Linii Frontu” – 14 VIII 1944.
‹37› Z. Rylski, odpowiedź na ankietę przygotowaną przez autorkę.
‹38› K. Cała, odpowiedź na ankietę przygotowaną przez autorkę.
‹39› J. Kulesza, odpowiedź na ankietę przygotowaną przez autorkę.
‹40› Dzienniki z Powstania…, op. cit., s. 34.
‹41› A. Herbich, Dziewczyny z Powstania, op. cit., s. 50–51.
4 Owomaltina (właśc. Ovomaltine) – napój czekoladowy o wysokich wartościach energetycznych i zdrowotnych.
5 Barakowcami nazywano mieszkańców drewnianych pawilonów, znajdujących się w okolicach Dworca Gdańskiego. Mieszkali tam przede wszystkim ludzie z marginesu społecznego. Po podpaleniu przez Niemców baraków 7 sierpnia 1944 roku grupa ta przeniosła się do Parku Żeromskiego, zajmując Fort Sokolnickiego.