Читать книгу Marzenka M. - Agnieszka Jeż - Страница 4

ROZDZIAŁ I

Оглавление

– Cholera jasna, czy ci ludzie muszą zawsze nawalać?! Jacek, jak długo jeszcze będziesz się pitolił z tą okładką? Ile razy mam wam wszystkim powtarzać, że zsyłka do drukarni to rzecz święta, a termin nieprzekraczalny to termin nie-prze-kra-czal-ny?! Co za naród, co za ludzie!...

Szefowa produkcji „Być Kobietą” miała sakramencki temperament. Neurotyczna czterdziestka plus, szorstka w obejściu i żwawa w ruchach, sprawiała wrażenie wiecznie podenerwowanej. Niczego nie komunikowała spokojnie, w każdym zdaniu dobywającym się z jej wąskich ust pobrzmiewała dyskretna – a czasem zupełnie jawna – nutka pretensji.

Miała ku temu powody. Zespół „Być Kobietą” składał się z osiemnastu wysoce niefrasobliwych pracowników etatowych (prawie wyłącznie kobiet) i całej masy trudnych do upilnowania współpracowników dorywczych. Choć przed srogą naczelną każdy deklarował, że duszę i ciało oddałby ze tę robotę, w praktyce różnie to bywało. Nie wiedzieć czemu, redaktorki jedna w drugą uważały się za istoty stworzone do wyższych celów niż pilnowanie terminów. Do ostatnich chwil dopieszczały rubryki, za które były odpowiedzialne, a co już było absolutnie najbardziej irytujące – na ostatniej prostej do zamknięcia każdego numeru zwyczajowo wpadały na „genialne pomysły”. Marlena aż zgrzytała zębami na te rzekome wybuchy geniuszu. Gdyby redaktorki się w porę brały do montowania swoich działów, to i na objawienia wpadałyby, kiedy jeszcze był na to czas – a nie tuż przed zamykaniem numeru stawiały na baczność Jacka, fotoedytorkę Marzenę i oczywiście ją, Marlenę. Artystki od siedmiu boleści. Zdaniem Marleny były zwyczajnymi wyrobniczkami. A raczej niewyrobniczkami – bo się przecież z niczym nie wyrabiały.

Do tego jeszcze król życia, Jacques. Żaaakkk… – dyrektor artystyczny tego cyrku na kółkach; frankofil aż do granic śmieszności. Nowo poznanym Jacek przedstawiał się jako Jacques, bez żadnej logicznej przyczyny mówił z francuskim przydechem. Na jego biurku i tablicy magnetycznej tłoczyły się statuetki wieży Eiffla, miniaturowe buteleczki Bordeaux, suszki lawendy. Na zamontowanej nad biurkiem półce pyszniła się własnoręcznie przezeń wykonana z papier mâché makieta Centre Georges Pompidou. Ubierał się (choć w jego przypadku trafniej byłoby powiedzieć, że się stroił) najchętniej u Tommy’ego Hilfigera – a to przez często obecne w kreacjach projektanta barwy, tożsame z kolorami flagi francuskiej. Biały, czerwony, niebieski – Liberté, Égalité, Fraternité. Jacques skłonny byłby jeszcze poważać styl Lagerfelda, ale zbyt dużą przykrość sprawiał Jacques’owi Lagerfeld tym, że był Niemcem.

– Kochana, znasz mój perfekcjonizm. Przecież wiesz, że gdyby Elwira nie strzeliła focha, że tamta modelka źle wyraża koncepcję jej artykułu, tobym już dawno oddał ci komplecik. Ale nie bój – nie bój! – dziś Marzenka wyszukała z banku twarzy dwanaście innych lalek, siedem nie nadawało się do niczego, sześć było okej, ale znasz moje zdanie: ludzie nie mogą mieć za szerokiego wyboru, bo tracą głowę. Obrobiłem więc trzy buźki, wysłałem zarządowi i Elwirze i czekam na le feedback.

Marlena przewróciła oczami.

– Człowieku, czekanie to zdecydowanie zbyt bierna postawa! Za godzinę muszę mieć materiał w drukarni! Obdzwoń ich, obejdź, zmuś do decyzji, zbierz podpisy, nie siedź!!!

– Nie mam czasu, słońce. Jestem umówiony z pewnym obiecującym młodym grafikiem, który chciałby dla nas pracować. Przesłał mi swoje dossier, powiadam ci, coś z tego może być!... Ludwik pewnie już czeka na mnie w konferencyjnej. Fantassstyczne imię, prawda? Jak ci zależy, to leć sama na obchód. Paa!

Marlena zacisnęła usta, by nic już nie powiedzieć. Czy tu wszyscy muszą być tak niepoważni? Powiodła wzrokiem po tym kącie redakcyjnego open space’a, który zajmował jej dział, jakby sprawdzając, czy ta wołająca o pomstę z nieba postawa lekkoducha Jacka miała jakiegoś świadka.

Miała. Złowiła spojrzenie Marzeny.

– Ja polecę po te podpisy – zaoferowała się złowiona. Lubiła od czasu do czasu odejść od komputera i wykonać parę ruchów po realnym świecie. A przy okazji skoczy sobie na papieroska.

Marzena pracowała w „Być Kobietą” od czterech lat. Najpierw krótko była składaczem w DTP, teraz piastowała stanowisko fotoedytora. Z pozoru było to bardzo przyjemne zajęcie. Polegało na wybieraniu i obrabianiu fotografii do każdego numeru miesięcznika – od działu urody, podróży, kulinariów, metamorfoz i innych aż do specjalnego tematu numeru. Do dyspozycji miała szereg internetowych banków zdjęć oraz paru fotografów, gotowych na bieżąco zrobić potrzebne ujęcie, jeśli akurat nigdzie nie można było znaleźć takiego, które zadowoliłoby wszystkich redakcyjnych guru. Do tego długie biurko, dużą tablicę korkową, na której przypinała niekończące się listy zapotrzebowań, oraz komputer z ogromnym, bardzo dobrze skalibrowanym monitorem. Gdy jednak doliczyć do tej z gruntu fajnej pracy specyficznego szefa i wiecznie niezadowolone redaktorki, trzeba by uczciwie określić robotę jako raczej żmudną.

Z tym szefowaniem zresztą sprawa też nie była prosta. Na początku Marzena podlegała szefowej produkcji – Marlenie. Potem, gdy została przesunięta do fotoedycji, zagarnął ją pod swe skrzydła Jacques. Marlena jednak konsekwentnie zdawała się tego nie zauważać.

Mówią: „Pokorne cielę dwie matki ssie”. Tyle że Marzena nie była specjalnie pokorna. Była za to bezproblemowa. Miała trzeźwe podejście do życia i pracy oraz umiała się dopasować do warunków bez strat własnych – to jest bez zbędnej spinki, nerwów i wydziwiania. Problemy należało rozwiązywać, zamiast nad nimi deliberować. W redakcyjnych konfliktach nie brać udziału – pozostawać ponad podziałami, neutralna jak Szwajcaria. Przez osiem godzin etatu z grubsza robić swoje. O siedemnastej wyłączać komputer i wychodzić do domu.

Nie potrafiła jednoznacznie powiedzieć, czy lubi tę pracę, czy nie. Chyba nie postrzegała jej w kategorii lubienia. Pracę trzeba mieć, żeby żyć, ot cała filozofia. Zwłaszcza jeśli ma się męża artystę…

Mąż, właśnie. Musi zadzwonić do Marka, żeby mu przypomnieć o dokumentacji do wystawy. Uwijała się więc z zadaniem wybrania projektu na okładkę (po zebraniu opinii prezia, naczelnej i Elwiry – dwa jeden dla pierwszego projektu. Jacques też na pewno jest za pierwszym, zawsze przedstawia swoje projekty w kolejności własnych upodobań. Czyli trzy jeden. Czyli – sprawa zamknięta. Marlena mogła odetchnąć).

Marzena wzięła z wieszaka przy sekretariacie płaszcz i nacisnęła przycisk odblokowujący szklane drzwi. Odruchowo sprawdziła, czy ma kartę magnetyczną, by móc je otworzyć, gdy będzie wracała. To głupi odruch, bo ma ją zawsze na długiej smyczy na szyi, niczym jakiś wisior. Jest przecież praktyczna. I nie lubi się prosić, by ktoś był łaskaw ją wpuścić.

Minąwszy drzwi, skierowała się do windy. Zjechała, przeszła obszerny hall Titanica, kiwnęła uprzejmie głową do recepcjonistów i portiera. Wyszła na zewnątrz i wyjęła z kieszeni paczkę cieniutkich papierosów. Nie paliła dużo – pozwalała sobie jednak na tę słabostkę: kilka przerw w pracy na dymki. Plus jeden na koniec, już po wyjściu.

Po dwóch machach wstępowała w ulubiony stan: było jeszcze w sam raz do końca przyjemności, a jednocześnie do głowy docierał miły zamęt. Pora na telefon do Mareczka. Marzena wybrała numer i czekała na połączenie.

Trzeci mach, czwarty sygnał. Poczta. Mareczek tradycyjnie nie kwapił się do odbierania – może tworzył? Nie lubił odrywać się od dzieła. Marzena wystukała więc SMS:

Pamiętaj o papierach na wystawę.

Zgasiła papierosa w wysokiej popielniczce i wróciła do pracy.

* * *

Dwie po piątej, kiedy wszystkie pożary zostały już ugaszone, okładka trafiła bezpiecznie do drukarni, a porcja zdjęć do dodatku specjalnego została wstępnie zaaprobowana przez Jacques’a, Marzena po­nownie wyszła z Titanica. Budynek u zbiegu Grenadierów i alei Stanów Zjednoczonych rzeczywiście wyłaniał się spośród okolicznych zabudowań niczym wielki statek. Szklanoniebieski, strzelisty i zwrócony „dziobem” dokładnie w róg tych dwóch ulic, jakby płynął wprost na środek zakorkowanego o tej porze skrzyżowania. Aż się prosiło, by go tak ochrzcić. Pracownicy licznych czasopism, których redakcje mieściły się w budynku, wpadli na to, by tak go nazywać, niemal w tym samym czasie.

Marzena zaciągała się nieprzesadnie głęboko – ot tylko tak, by znajomy zapach dymu na koniec dnia pracy okadził, oddzielił sprawy służbowe od prywatnych. Zaciągnęła się po raz drugi, trzeci – i już nie myślała o dzisiejszej nerwówce w redakcji, tylko układała plan na popołudnie. Zakupy. Obiad. Zmyć lakier z paznokci, bo zdrapał się już brzydko. Sprawdzić, czy Marek wysłał papiery. Nie byłoby źle, gdyby udało mu się zorganizować tę wystawę. Może wreszcie coś by sprzedał? Ile to już czasu minęło, odkąd poszedł ostatni obraz?

Marzena odkłoniła się wychodzącym z budynku, znanym z widzenia ludziom, znów zgasiła peta w wysokiej metalowej popielniczce i poszła do samochodu. Otworzyła bagażnik, wyjęła z niego dwie płócienne torby i skierowała się na pobliski ryneczek. Stuk, stuk, stuk – jej obcasy znacząco udowadniały brukowi, że oto idzie kobieta – ecce donna. Sądząc po krokach, raczej szczupła i energiczna.

Jesienne stragany są jak obietnice rychłych rozkoszy podniebienia. Marzena nie była egzaltowana, romantyczna, nie widziała potrzeby opisywania i komentowania wszystkiego wokół, szukania najtrafniejszych nazw. W tym celowali koledzy z redakcji, gotowi całkiem serio kłócić się o każdy epitet. Marzenie wystarczało stwierdzić, że stragany są wprost piękne. Szczytem środków stylistycznych, na które mogłaby się zdobyć, było określenie, że „cieszą oko”.

Bo faktycznie cieszyły. Marzena lubiła napawać się widokiem obfitości, barw, różnorodności. Zawsze przy tym odruchowo wracała pamięcią do lat dzieciństwa. Dlaczego peerelowskim handlarzom z ryneczku na Woli nawet nie powstały w wyobraźni efektowne ekspozycje ze spiętrzonych skrzynek? Zapraszające do nachylenia ich frontem do klienta? Nie mówiąc już o wyglancowaniu jabłek czy umyciu marchewki.

Teraz jest inaczej. Jest dobrze jak w jej ułożonym życiu. Można sobie wybierać, szukać dobrych ofert. Lubiła mieć wybór. Mieszkanka aglomeracji, świadoma i nowoczesna, dostarczająca swej rodzinie sezonowych witamin. Zmotoryzowana. Pracująca. No i, jak już się rzekło, posiadająca rodzinę. Kto wie, który z tych atutów w dzisiejszych czasach jest najbardziej godny podziwu?

Między dorodnymi jesiennymi straganami Marzena przechadzała się z gracją i znawstwem. Jej szczupłe biodra zręcznie lawirowały między skrzynkami wszelkich dóbr. Oczy wprawnie wypatrywały produktów z listy zawczasu ułożonej w głowie. Wiedziała, który sprzedawca miał prawdziwe słodkie kosztele, a który obrzydle szachrował. Które szare renety, z wierzchu brzydkie i nieforemne, rozpłyną się w sobotę w najlepszą szarlotkę. Z piętnastu skrzynek śliwek – dużych i małych, jasnych i ciemnych, bezbłędnie wybrała prawdziwe węgierki. Małe, niewyględne i pomarszczone – ale po nacięciu ich zielony miąższ niezawodnie odejdzie od pestki i po paru godzinach aromatycznego bulgotania, niemal bez dosypywania cukru przeistoczy się w wysmażoną konfiturę. Albo czekośliwkę – jeśli Marzena wspaniałomyślnie dosypie do dziesięciolitrowego gara z masą węgierkową trochę kakao. Nika niby taka pannica, a na naleśniki z twarogiem i czekośliwką reaguje niczym mały dzieciuch – łasuch! Umie pochłonąć takich choćby i pięć, nie zająknąwszy się nawet o trzymaniu linii, jak to bywa przy innych daniach.

Właśnie, Nika.

Marzena odruchowo westchnęła. Z ostatniej klasowej domówki jej szesnastolatka wróciła, chyba zalatując piwem. Chyba, właśnie „chyba”… Marzena nie lubiła się oszukiwać, nie chciała więc sobie wmawiać, że to inni pili, a Nika nasiąknęła wonią chmielu, tak jak się człowiek okadza po przebywaniu z palaczami. Nie sądziła też, że ktoś niefortunnie rozlał browara na kusą kurteczkę córki. Raczej to pierwsze próby zabawy w dorosłość. Trzeba z nią pogadać.

Zawsze przecież rozmawiały… To ich wieczorny rytuał. Tyle że… U córki ostatnio wciąż przesiadywały psiapsiółki. Po ich wyjściu zwykle się okazywało, że zostały jeszcze prace domowe, no i oczywiście rytualne łazienkowe fiokowanie się. Nika tyle czasu poświęcała przeczesywaniom, skubaniom brwi, nakładaniu odżywek na rzęsy, że zmęczona Marzena zalegała tymczasem w łóżku z książką, już umyta, mia­rowo się osuwając na poduszkę i zapadając w sen. Tak oto ich cenny obyczaj wieczornych pogaduch matka–córka niepostrzeżenie zaczął zanikać. A to niedobrze. Mała wkracza w trudny wiek. Do tego wszystkie te presje społeczne, by wyglądać, mieć, być kimś ekstra. Musi wesprzeć małolatę. Pozostać na ustępującej pozycji w jej świecie na tyle, na ile to możliwe.

Marzena zapłaciła za cukinię i paprykę, ostatnie pozycje z jej listy (Mareczkowi wyznaczy na jutro zadanie obiadowe: leczo!), wpakowała zdobycze do dużej ekotorby i poszła do samochodu. Przekręciła kluczyk, „zażyła” gumę do żucia – zwyczaj wpisujący się w wieloletni łańcuszek: wyjście z pracy – papieros – guma – dom.

He, he. To mama tak wszystko „zażywa”. „Zażyj proszek z krzyżykiem”. „Zażyj syropu”. „Zażyj sobie mentosa”. Marzena uśmiechnęła się i podłączyła telefon do zestawu głośnomówiącego. Dzwonienie do mamy z samochodu to kolejny rytuał. Może nie codzienny, ale częsty. Trzeba się cieszyć, póki się ma mamę.

– Cześć, mamo. Co słychać?

Mama miała sześćdziesiąt pięć lat. Trzymała się dobrze, pozytywnie. Rozmowy z nią były miłe, niezobowiązujące. Na nic nie utyskiwała, nie była gderliwa, nie zalewała Marzeny słowotokiem.

– A co może być, córciu? Smażę powidła, robię krzyżówkę, słucham radia. W południe umówiłam się z Wiesią z parteru, poszłyśmy się przejść z kijami. A co u was, u Dominiki?

– W porządku. Wysłałam ci mailem parę zdjęć, Marek jej zrobił ostatnio, jak się wystroiła na imprezę. Widziałaś? Kiedy ona tak wyrosła?

– Jeszcze nie zaglądałam. Zobaczę.

– Może wpadniemy do ciebie w sobotę?

– Wpadnijcie. Zrobię placek ze śliwkami.

– Nie, nie, placek zrobię ja, szarlotkę albo ze śliwkami. Albo pół na pół. Ty może byś zrobiła knedle? Nika tak lubi…

– Czemu nie, mogą być i knedle. O której bę­dziecie?

– Dam znać. To buziaczki!

– Pa. Jedź ostrożnie.

Marzena uśmiecha się. Wszędzie te śliwki! Jesień to słodki czas. Jesień życia, jak dowodzi przykład mamy, też całkiem okej.

Marzenka M.

Подняться наверх