Читать книгу Marzenka M. - Agnieszka Jeż - Страница 6

ROZDZIAŁ III

Оглавление

– Tidu-didu-didu-didu-daaaaaaaa… – Domofon w blo­ku mamy histerycznie wypikał Dla Elizy. Marzena poszukała wzroku Niki, a Nika tradycyjnie wzniosła oczy ku niebu, udając, że szuka tam pomsty za sprowadzenie Beethovena do postaci elektronicznej gwizdałki. Absurdalność melodyjki od lat niezawodnie je śmieszyła.

Mama otworzyła im drzwi, nie troszcząc się o pytanie, kto to. Jak zawsze wyszła po nie na schody i z przyjemnością patrzyła przez przesmyk, gdy się do niej zbliżały, sprawnie wspinając się na trzecie piętro. Jeśli chodzi o córkę i wnuczkę, bywała niecierpliwa jak mała dziewczynka. Cieszyły ją każde ich odwiedziny, wspólny wypad, spacer, telefon. Za zięciem nigdy nie przepadała. Znacznie szybciej niż córka zdiagnozowała w nim lenia i trutnia, co kolejne lata małżeństwa Marzeny niestety tylko potwierdzały. Pod maską artysty i czarusia Mareczek był lekkoduchem i niedojdą. W dodatku ostatnio brzydko tył. Nic zresztą dziwnego: jak miałby utrzymać formę, robiąc nic?

Oto dlaczego „Mareczek”. Nie z sympatii, a stąd, że Jadwiga nie traktowała go poważnie.

Wraz z Jadwigą na klatkę schodową z mieszkania wydobył się zapach obiadu. Mamine obiady nigdy nie były wykwintne. W domu bywało różnie, ale zwykle każdą złotówkę przed wydaniem oglądało się dwa razy. Jednak przez wszystkie lata, odkąd Marzena sięgała pamięcią, jedno pozostawało niezmienne: jedzenie było pyszne. Nawet najprostsze leniwe Jadwiga wyjmowała z wody w idealnym momencie, a potem suto krasiła bułeczką na maśle i jakby tego było mało, cynamonem z cukrem. Żeberka pływały w zawiesistym sosie, kartofle były porządnie ugniecione, kapusta doprawiona. Doprawdy, jakim cudem Marzena chowana na takiej kuchni utrzymała swą słynną figurę – Bóg raczy wiedzieć.

– Cześć, babciu! – Dominika pierwsza wpadła w babcine objęcia. – Fajne korale!

– Cześć, laleczko! A co to za fryzura? – Jadwiga ujęła w dłoń kosmyk długich włosów wnuczki. Jakieś pięć centymetrów przed końcem ich łagodny miodowy połysk przechodził gwałtownie w chłodny błękit.

– Kolorowe końcówki to ostatni krzyk mody. Też powinnaś spróbować, babciu!

– Myślisz?

– Pewnie! Tylko że tobie byłoby dobrze w czerwonych. Pasowałyby ci do korali. A Wiesia z dołu posikałaby się z zazdrości!

– Nie posikałaby się, pyszczku. Wiesia wzięła się za siebie i nosi kulki Kegla. Tak się zaparła, że nawet jak idziemy na kije, to je wkłada. Tylko raz, jak jej powiedziałam coś śmiesznego, to była draka, bo jej się wysunęły i nie miała jak poprawić, akurat w parku było pełno ludzi. No, wchodźcie! – Jadwiga wychyliła się zza głowy Niki, by przyjąć całusa od Marzeny, po czym zagarnęła je obie do środka.

Knedle były wspaniałe. Jadwiga zawsze wybierała kleiste żółte ziemniaki, ciasto z nich było zwarte i dobrze trzymało słodką zawartość. Dopiero przy nakłuciu widelcem sok ze śliwki wypływał na talerz i apetycznie mieszał się z resztą dania – śmietaną oraz cynamonem. „Skojarzenia to przekleństwo” – Dominika odpędziła idiotyczną myśl o kulkach gejszy i spałaszowała pierwszą okrąglutką kluskę. A potem jeszcze siedem. Ponad kuchennym stołem posłała babci promienny uśmiech. Bardzo lubiła tutaj być.

– Czego się napijecie? – zagadnęła Jadwiga.

– Ja zielonej herbaty – zgłosiła Marzena.

– A ja sobie na razie pójdę poleżeć, co? – Dominika przeciągnęła się i poklepała po płaskim brzuchu.

To była część tradycji. Podczas wizyt u babci Nika uwielbiała na jakiś czas zalegać przed telewizorem. Kładła się wtedy na kanapie w niezdrowej pozycji, za nic mając dbanie o kręgosłup, i oglądała bzdety. Brutalne bajki na Nickelodeonie, durne sitcomy na Polsacie, stare ramoty na Plusie. Nikt (czytaj: tata) nie komentował jej wyborów ani skakania pilotem po programach, ani nie wczuwał się w bohaterów Trudnych spraw, ani nie wsadzał w usta postaci z kreskówek własnych, potwornie dowcipnych tekstów. Totalny luz.

Marzena zebrała naczynia i wstawiła do zlewu. W tym czasie mama zalała wrzątkiem herbatę i otworzyła pojemnik z ciastem.

– Mmm! – Przysunęła nos do samej kruszonki. – Drożdżowe! A wiesz, Bosacka mówiła, że nie powinno się przechowywać jedzenia w plastikach.

– Nie przechowuję. Ale musiałam je w czymś do ciebie przywieźć, nie?

– Najlepiej w czymś szklanym i otwartym, z dostępem powietrza. Folia i aluminium też niewskazane, bo przenikają do produktów. Wędlina w lodówce tylko na talerzykach. – Mama zawsze czuła misję dzielenia się odkryciami. Marzena bardzo w niej to lubiła. Co nie znaczyło, że przepuści okazję, by się podroczyć.

– Jasne! Cała lodówka zaraz by śmierdziała kiełbasą.

– To nie kupuj kiełbasy! Kto w dzisiejszych czasach je kiełbasę?! Wiadomo, co tam dodają? Piecz mięso sama, przynajmniej będziesz wiedziała, co w nim jest. Łopatka w Stokrotce jest prawie cały czas w promocji.

– Mięso też naszpikowane.

– No, ale nie dajmy się zwariować. Na co można mieć wpływ, to można, świniaka sobie w domu nie uhodujesz.

Z pokoju dobiegł beztroski rechot Dominiki. Twarz Jadwigi pojaśniała. Lubiła mieć je przy sobie. Obie. Jej dziewczyny.

– Ślicznie jej w tych włosach. W szkole się nie czepiają? Ty jej farbowałaś?

– Nie. Tak.

– Trzeba było i sobie maznąć, to by cię ożywiło. – Jadwiga puściła oko.

– Wiem, wiem, powinnam je podciąć, ufarbować i jakoś lepiej ułożyć, ale ciągle nie mam czasu. – Marzena przeczesała włosy palcami. Rozsypały się niesfornymi kosmykami, nieco zbyt bujnymi. U nasady, na mniej więcej dwucentymetrowym odcinku, brakowało koloru.

– Łap czas, bo wymówki ci się kończą! Dziecko już odchowane, mąż już się nie da wychować…

– Małe dzieci, mały kłopot, duże dzieci… – Marzena przemilczała prztyczek do Marka, a może wcale go nie zauważyła. – Wiesz, ostatnio trochę się martwię o Dominikę. Ciało kobiety, móżdżek dziecka, a hormony szaleją. Oceny zjechały, co weekend impreza, z jej wpisów na fejsie coraz mniej rozumiem…

– I co w tym dziwnego?

– Niby nic. Ale to moja mała Nikusia... A w zeszłym tygodniu po imprezie śmierdziało od niej piwem.

– Ty nam raz po imieninach taty spiłaś ajerkoniak z kieliszków gości. Miałaś osiem lat.

– No mamo, tylko jedno to jest stara rodzinna anegdota, a drugie to drapieżne czasy, niebezpieczne dla dziewcząt.

Jadwiga z lubością przełknęła kęs ciasta.

– Czasy dla dziewcząt są zawsze tak samo niebezpieczne. I tak samo ekscytujące. Bądź przy niej, rozmawiaj z nią, bądź mamą przyjaciółką, a nie matką tyranem. Idźcie czasem na zakupy, do kina, na spacer… Idąc, dobrze się gada. Zresztą przecież zawsze miałyście świetny kontakt. Jestem o was spokojna. To mądre dziecko. I przynajmniej jednego rodzica ma odpowiedzialnego.

– Powiedz mi tylko, jak ten odpowiedzialny rodzic ma na wszystko znaleźć cierpliwość i czas? Na robotę, kino, spacer, na chałtury, na dom, na sen, na fryzjera? Poradź, wyrocznio!

Jadwiga uniosła brew jakby w niedowierzaniu, że Marzena może pytać o coś tak oczywistego.

– No jakże to? Przestać niańczyć Mareczka.

***

Dominika stanęła na brzegu basenu, wyprężyła się jak struna, a potem nagłym ruchem schyliła i wśliz­nęła pod wodę. Jej zielony kostium migotał to tu, to tam, reflektory odbijały się w wodzie, wszystko kołysało się i falowało. Woda nieustannie wlewająca się do niecki szumiała i bulgotała, pokrzykiwania dzieci w brodziku zwielokrotniało basenowe echo – pogłos niosący się przez wodę.

Nika wynurzyła się po drugiej stronie toru i pomachała do Marzeny.

Patrzyła na nią z mieszaniną pozytywnych uczuć. Był tam podziw, duma, miłość. Jej córeczka. Bardziej jej niż Marka. To ona nosiła ją całymi dniami, kiedy mała miała kolkę. Biegała za rowerem, gdy Dominika uczyła się jeździć. Czytała jej do snu, a kiedy Nika nauczyła się sama czytać, jej wieczorne przysiadywania na łóżku córki zmieniły się w rozmowy o wszystkim – podsumowanie dnia, poroztrząsanie różnych kwestii, trudne pytania. Mądra, śliczna, zgrabna – i taka podobna do niej samej!

Nie minęła minuta, a żółty czepek Dominiki wychynął z wody tuż przed Marzeną.

– Na co czekasz? Wskakuj! – Nika złapała ją za nogę.

– Zaczekaj, muszę się przyzwyczaić do zimnej wody!

– Wcale nie jest zimna!

– Łatwo ci mówić. Młoda krew…

– Babcia Jadzia już dawno by wskoczyła.

– Babcia Jadzia nie pływa.

– Ale gdyby pływała, toby już dawno wskoczyła. Zresztą co za różnica, niech będzie że babcia Sabina, ona chodzi na basen. No jazda, mamo, przecież nie będziesz tu tak stała całą godzinę!

Oczyma wyobraźni Marzena zobaczyła teściową – apodyktyczna osóbka w czarnych koronkowych stringach brała rozpęd i wskakiwała w najgłębsze miejsce ze sporym rozbryzgiem. Mimowolnie parsknęła śmiechem.

– Z czego się śmiejesz?

– Z niczego, później ci powiem – zbyła ją Marzena i z gracją zeszła po drabince do metra czterdziestu. Co za bzdura zresztą, z tą teściową. Przecież na basenie nie można skakać!

Po przepłynięciu piętnastu długości Marzena zaproponowała saunę – dla zdrowotności i wygrzania się. Oraz żeby trochę odsapnąć.

Jakimś cudem w niedzielne popołudnie fińska sauna aż do ich przyjścia ostała się pusta – przywitała ich suchym, rozpalonym powietrzem, przytulną ciemnością i ciszą. Dominika ułożyła swe smukłe ciało na najwyższej ławce. Marzena usiadła niżej, opierając głowę o jej kolana – jeszcze przez moment będą chłodne i mokre.

Chwila była chyba wreszcie właściwa.

– Mała, czy ty popijasz na tych waszych imprezach?

– Troszeczkę – odezwała się ostrożnie Nika.

– Uhm. A nie obawiasz się, że stracisz nad sobą kontrolę? Przestaniesz wiedzieć, co się dookoła ciebie dzieje? Zdarzy się coś nieodwracalnego?

– Nie, bo to naprawdę troszeczkę. Małe piwo na spółkę z Paulą. Jeśli więcej, to tylko zero procent. I wiem o tabletkach, które ktoś może wrzucić w lokalu do drinka. I nigdy nie zostawiam niedopitego picia, idąc do kibla. I pilnujemy się nawzajem z Paulą. I nie mam chłopaka. I ciągle jestem dziewicą.

– Uff... To… więcej, niż chciałam wiedzieć.

– Nieprawda, chciałaś wiedzieć to wszystko! – Dominika podniosła się ze swej półki, zajrzała matce w twarz, wyszczerzyła zęby i pokazała jej język.

– Nie robiłam konkretnych planów, ile z ciebie wyciągnąć…

– Ale cieszysz się, że ci to wszystko powiedziałam.

– No cieszę się – przyznała Marzena, nie kryjąc już ulgi, która spływała z niej ciepłymi falami; nie wiadomo już, czy były to dobroczynne właściwości sauny, czy rozmowy z córką.

– To wspaniale. A teraz kończymy się tu wyprażać i bierzemy na klaty następny punkt programu!

– Czyli? – Tym razem to Marzena była ostrożna.

– Zjeżdżalnia. Choć raz przestań się stawiać i zjedź ze mną tą cholerną rurą!

Marzenka M.

Подняться наверх