Читать книгу Marzenka M. - Agnieszka Jeż - Страница 5
ROZDZIAŁ II
Оглавление– Dzień dobry, już jestem! – Marzena zwinnie nacisnęła klamkę lewym łokciem, potem delikatnie pchnęła drzwi kolanem, także lewym. Przecisnęła się przez powstałą w ten sposób wąską szczelinę razem z dwiema płóciennymi torbami (bazarowe zakupy), jedną papierową (chałtura na weekend) oraz pękatą worko-torebką (portfel, kalendarzyk, kluczyki do samochodu, karta do pracy, gumy do żucia w kilku napoczętych opakowaniach, papierosy, zapalniczka, druga, na wszelki wypadek, kosmetyczka, okulary przeciwsłoneczne, dwa telefony komórkowe – służbowy i prywatny, chusteczki do nosa i sfatygowana już nieco mała pluszowa kangurzyca, prezent sprzed lat od Niki – „bo tak się z tobą czuję bezpiecznie, mamusiu, jak mały kangurek w torbie u kangurzycy”). Na koniec zgrabnym ruchem skręconej jak u pingpongistki prawej stopy delikatnie zatrzasnęła drzwi do mieszkania.
Odpowiedziała jej cisza.
– Halo, Mareczku!
Mareczek z pewnością był w domu, o czym dobitnie świadczyły niezamknięte na klucz drzwi wejściowe. Wszystko inne w zasięgu wzroku Marzeny mogłoby sugerować, że go nie ma, ponieważ w wielkim pośpiechu, naprędce się pakując, musiał natychmiast opuścić ich lokal na ostatnim piętrze wysokościowca przy ulicy Puławskiej. W wąskim przedpokoju były porozstawiane jego buty, trochę na wzór artystycznej instalacji – niesparowane, jedne stały, drugie leżały, każdy w innym kątku korytarza. Na drewnianej ławie i pod nią rozciągały się kurtki, sztuk trzy. Skórzana, ciężka jak dla zapalnego harleyowca. Mareczek nie jeździł nawet na rowerze, sport go interesował tylko w telewizji, a i to nieprzesadnie, ciągot do męskich hobby nie miał wcale, a gdy Marzenie psuło się auto, to udręczonym głosem sugerował: „No chyba w serwisie to wymienią żarówkę. Skąd mam ci wziąć t a k i klucz?”. Wytarta dżinsowa z różnymi naszywkami i przypinkami, o której Marzena myślała, że bardziej by pasowała do chłopaka Niki (gdyby go miała, bo chyba nie ma, co lepiej, ale nie zaszkodzi porozmawiać znowu o t y c h sprawach). I zwyczajna granatowa wiatrówka. Wieszak – dla odmiany – był pusty. Marzena przez chwilę się zawahała, czy najpierw sprzątnąć, czy zanieść siaty do kuchni, ale szybko zdecydowała, że skoro udało się jej dojść aż tu bez wypuszczania toreb z dłoni, to już dobije do kuchni, a zaraz potem upora się z rozhulałą garderobą męża.
Kuchnia przedstawiała się spójnie z przedpokojem. W zlewie (nie mieli zmywarki, bo raz, że trudno by ją było gdzieś wcisnąć – czterdzieści pięć centymetrów to rozpasanie, na które w gierkowskim bloku pozwolić sobie trudno, a dwa, że Mareczek nie dostrzegał konieczności „przeputania dwóch kafli” na sprzęt, bez którego „kobiety przez całe wieki sobie świetnie radziły”) piętrzyła się piramidka z kubków, filiżanek i talerzyków w zastanawiającej liczbie, zupełnie jakby Mareczek był degustatorem produktów spożywczych, pracującym w domu na akord, a nie uduchowionym, żyjącym Sztuką (zdecydowanie przez duże S) artystą. Blat wyglądał na sprzątnięty, choć w osobliwy sposób: czajnik, toster, taca z owocami, puszka herbaty i deska do krojenia były zgrupowane w jednym rogu, jakby ktoś posuwistym, gwałtownym ruchem je tam zagarnął. Marzena lekko westchnęła, położyła zakupy na tak oczyszczonym miejscu i wróciła do przedpokoju, by tam zaprowadzić ład. Po chwili (lata praktyki w sprzątaniu na czas) po raz trzeci zawołała: „Mareczku!” i energicznym krokiem skierowała się w stronę pracowni.
Małeccy mieli trzy pokoje: salon z wydzieloną częścią sypialnianą, to znaczy małżeńskim łóżkiem wciśniętym między szczytową ścianę bloku a ściankę z karton-gipsu, ustawioną w celu poprawy komfortu spania (Mareczkowi przeszkadzała lampka, zapalana, gdy Marzena robiła chałtury) i zwiększenia intymności (Marzena lubiła to skrycie się za ścianką, jak za parawanem, gdy wraz z Mareczkiem…, kiedy to było ostatni raz?), pokój Niki (jej strefa, lepiej nie wchodzić – póki drzwi się domykają i żaden nieprzyjemny zapach nie zwiastuje dramatu) i pracownię właśnie, gdzie było niepodzielne królestwo Mareczka. Długi drewniany blat zastawiony kubkami z pędzlami, pudełkami z farbami, paletami, kartkami, teczkami. Na jego końcu komputer i wygodny fotel, bo Mareczek lubił być „na bieżąco”, „on-line” i „nie wypadać z obiegu towarzyskiego, choćby internetowego”. Na przeciwległej ścianie zamontowano półki, zastawione przez użytkownika pokoju albumami i książkami o sztuce. Ostatnią wolną ścianę zajmował wąski tapczan, który służył Mareczkowi do polegiwania, podczytywania, rozmyślania. A gdzieś pomiędzy rozstawione były sztalugi, do których chudych drewnianych nóg tuliły się ramy obciągnięte płótnem: białe, jeszcze dziewicze, i kolorowe, oddające talent Marka Małeckiego.
– Tu jesteś. – Marzena delikatnie otworzyła drzwi do sanktuarium męża.
– No a gdzie bym miał być? Pracuję przecież.
Jakaś młoda mężatka mogłaby lekkomyślnie i nieodpowiedzialnie wypalić: „A co właściwie robisz?”, ale Marzena, z obrączką na palcu od lat siedemnastu i ugruntowaną kobiecą mądrością, miała więcej zrozumienia dla alternatywnych form pracy. Uśmiechnęła się więc promiennie do Mareczka, zamykającego stronę z pasjansem, i powiedziała:
– Rozumiem. Pewnie dopinasz formalności na wystawę?
– A, właśnie, skoro pytasz. Może mogłabyś się tym zająć? To jest zupełne nieporozumienie. Z jednej strony oczekuje się od nas kreatywności, talentu, artystycznych uniesień przelanych na płótno, a z drugiej pamiętania o tych wszystkich papierowych duperelach.
– Jak zgłoszenie uczestnictwa, wypełnienie karty z danymi, przesłanie artystycznego dossier…
– No i widzisz! Od razu wiadomo, kto u nas w domu jest po ASP, a kto odebrał dyplom inżyniera poligrafii. Artysta versus rzemieślnik. Prawda, kochanie?
To drugie zdanie Mareczek wypowiedział po króciuteńkiej, ale jednak zauważalnej chwili. Marzena, zwykle kobieta sfinks, niezdradzająca się z emocjami, tym razem pozwoliła ustom na delikatny grymas zniechęcenia. Liczyła na spokojny, domowy wieczór, wypełniony przyjemnym pieczeniem aromatycznego placka ze śliwkami, wspólną kolacją, po niej kieliszek burgundowego wina. Syty brzuch, lekki szum w głowie, srebrny księżyc na grafitowym niebie, wczoraj zmieniona satynowa pościel i może… I właśnie ten przyjemny dreszcz w okolicach brzucha ustawił Marzenkę do zwyczajowego pionu: po co się obruszać, uśmiech lepszy. Znajdzie czas i na kuchenne zabawy, i na formalności męża. Artyści bywają przecież tacy nieogarnięci. Najważniejsze, żeby wszyscy, to znaczy Mareczek, byli zadowoleni. Dobra żona męża korona. A jak mąż kontent… Marzena znowu wróciła myślami do połyskliwej satyny w ich sypialnianym kątku.
Dwie godziny później Marzena powypełniała papiery, powysyłała dokumenty, poklikała w różne linki aktywujące uczestnictwo Mareczka w wystawie, a po całym domu rozchodził się słodko-cierpki, waniliowo-cynamonowy zapach placka, delikatnie przemieszany z aromatyczną, zawiesistą nutą bogracza (węgierski wieczór, aż się prosi, by po kąpieli włożyć tę nową czarną koszulkę nocną z odważnymi koronkowymi wstawkami i pomalować paznokcie lakierem w kolorze „Red for real woman”). Marzena pomyślała, że teraz jest chwila dla niej, krótki odpoczynek po intensywnym dniu pracy. Zapali sobie papieroska na balkonie, popatrzy, czy Nika nie wraca z angielskiego, potem siądzie w fotelu z jakąś kolorową gazetką, przy okazji sprawdzając, jak radzi sobie konkurencja. No a potem kolacja, pogaduchy z Niką przed snem, relaksująca kąpiel i… O, właśnie. Marzena, logistyk doskonały, niczego nie lubiła zostawiać przypadkowi. Skoro Mareczek znowu pracuje, to ona szybko prześcieli łóżko, oklepie poduchy, strzepie kołdrę, delikatnie rozpyli mgiełkę swoich ulubionych perfum, by wszystko dziś wieczorem sprzyjało ich karesom. A, i jeszcze sprawdzi, czy w szufladce nocnego stolika są jakieś prezerwatywy. Czterdzieści cztery lata to zdradliwy wiek; niby biologia już powoli spycha na bocznicę, ale Marzena wciąż była na fleku, jak z uznaniem komentował ją osiemdziesięcioletni pan Władek, sąsiad z parteru. Tak, antykoncepcja też była na jej głowie, barkach czy tam gdzie – w każdym razie to Marzena dbała o to, by nie przytrafiła się im niechciana ciąża. Po prawdzie ostatnimi laty nie był to obowiązek zbyt absorbujący, palców obu dłoni by wystarczyło, żeby policzyć te okoliczności, no ale jednak.
Salon wyglądał całkiem przyzwoicie. Masywna miękka kanapa z szarawego pluszu była obłożona kilkoma poduszkami w żywej czerwieni (Marzena lubiła czerwień. Kolor serca, witalności, chęci życia. Drobiazgi w tej barwie nadawały charakteru jej i jej domowi). Stary dębowy stół przykryty był jasną nylonową serwetą, łatwo zmywalną (zmysł praktyczny to była jedna z lepiej rozwiniętych kompetencji Marzeny). Na niej wazon – czerwony oczywiście, z czerwonymi różami. Marzena sama sobie kupowała kwiaty. To była taka namiastka ogrodu, kawałka ukwieconej ziemi, o którym zawsze marzyła. Cóż, los przygotował dla niej mieszkanie na trzynastym piętrze, więc brała, co dał. Pod nogami przyjemnie uginał się dywan z długim włosiem w nieokreślone mazy. Do tego komoda (komplet ze stołem, pamiątka po dziadkach z Woli, meble przetrwały wojnę i przywoływały miłe wspomnienia z dzieciństwa), jeden regał na książki. No i kącik z łóżkiem, do którego Marzena właśnie zmierzała.
Podniosła błyszczącą pikowaną kapę (kochany Mareczek, posłał łóżko) i odłożyła ją na stojący opodal fotel. Teraz kołdra, również zlądowała na fotelu. Marzena wprawnym ruchem wygładziła prześcieradło, choć materiał, z którego było uszyte, zapewniał mu wystarczającą gładkość – był jak tafla dobrze utrzymanego lodowiska. Poduchy: podniesione, oklepane, odłożone. Trzy psiki perfum wyciągniętych z szufladki (przy okazji: prezerwatywy są, sztuk dwie, data przydatności do użycia wciąż dobra). Kołdra wraca na swoje miejsce. Teraz kapa, równo ułożyć, o, ten róg coś za bardzo się zwiesił, trzeba wyrównać. A to co?
Marzena schyliła się, by podnieść coś tekstylnego schowanego za jedną z nóg drewnianej ramy łóżka. W pierwszej chwili pomyślała, że to skarpeta Mareczka. Ale nie. To coś było owszem, czarne, ale składało się z kilku koronkowych paseczków, a nie z kawałka bambusowej bawełny. Stringi. Damskie. Nie Marzeny. Nie Niki. I, chyba, nie Mareczka.
Fala nieprzyjemnego ciepła omiotła jej twarz.
– No, jemy coś? Zgłodniałem.
Mareczek, jakby zwabiony niecodziennym odkryciem swojej żony, stanął w progu pokoju.
– Nie ma jeszcze Niki.
W Marzenie najpierw odezwała się matka. Żona doszła do głosu chwilę później:
– Marku, co to jest?
Mareczek wykazywał nikłe zainteresowanie koronką tkwiącą między kciukiem a placem wskazującym Marzeny:
– To? Majtki chyba.
– Właśnie. Obce majtki pod naszym łóżkiem. Czyje?
W książkach w takich sytuacjach mężczyzna zwykle odpowiada: „Nie wiem”. Rzadko, choć się zdarza, mówi: „Dobrze. Już najwyższy czas. Musimy porozmawiać…”. Mareczek nie był jednak miłośnikiem prozy, więc może dlatego odpowiedział:
– Mamy.
Ugruntowany nawyk Marzeny, by niczemu się nie dziwić, został wystawiony na ciężką próbę.
– Ale… ale… jak to mamy? Twojej mamy? Stringi? U nas pod łóżkiem? Skąd niby?
– Oj, Marzenko. No prosta sprawa. Mama chodzi na basen dwa razy w tygodniu z klubem seniora. Obok nas, do tej szkoły sportowej. Zajęcia fajne, ale szatnia licha. Ciągnie od podłogi, woda w prysznicach letnia, a wiesz, że mama ma problem z korzonkami. No to wpada do nas czasem, żeby się przebrać.
– No i zapomniała włożyć majtki?
– Może miała dwie pary. Wiesz, jaka mama jest zapobiegliwa. Zawsze przygotowana na dwieście procent.
– Ale stringi? W jej wieku?
– Szczupła jest przecież.
– No jest. Tylko że takie panie…
– Marzenko, więcej fantazji. Znowu wychodzi z ciebie ten inżynier. Ha, ha.
Mareczek podszedł do żony i oplatając ją ramieniem, delikatnie pociągnął w stronę kuchni.
– Chodź, zjemy coś, pogadamy, może…
W tej samej chwili drzwi się otworzyły i do domu weszła Nika.
– Co tu tak fantastycznie pachnie, mamuś? Umieram z głodu normalnie.
– No to się świetnie składa, bo właśnie idziemy jeść. Twoja mama nas rozpieszcza. Wiedziałem, z kim się ożenić. Szybko, leć myć ręce, siadamy już do stołu.
Mareczek ruchem magika wyciągnął koronkę z palców Marzeny, szepcząc przy tym „oddam mamie”, a potem cmoknął powietrze na wysokości jej ucha i obdarzył ją swoim najtkliwszym spojrzeniem. Tym, w którym zakochała się na jednej ze studenckich imprez.