Читать книгу Widoki - Agnieszka Lis - Страница 5

Оглавление

1

Sandra i Kacper

Warszawa to piękne miasto – tak czasem myślę, choć wiele osób by się ze mną nie zgodziło.

W tygodniu gęste i zatłoczone, w weekendy pustoszeje o przynajmniej dwieście tysięcy ludzi. Paradoks miasta żywiciela. Wykorzystać, pasożytniczyć – tak, podziwiać – nie.

A ja lubię Warszawę. Pomimo kurzu i hałasu. Dźwięk tramwajowych hamulców, dudnienie autobusowych diesli, trąbienie taksówkarzy, drżenie chodników od przejeżdżającego metra – to wszystko dla mnie muzyka. Hałas samolotów jest ledwo słyszalnym akompaniamentem. Na przedmieściach podobno przeszkadza, w centrum jest jak dodatek cytryny do słodkiego napoju. Ciągły pośpiech to charakter tej źle skomunikowanej metropolii, gdzie korki, zbyt wąskie ulice i nieprzewidywalny czas dojazdu dominują codzienność mieszkańców. Nie ma co narzekać, kocham to miasto, razem z wieloznacznym symbolem piękna i okrucieństwa. Pałac Kultury, wpisany kilka lat temu do rejestru zabytków kultury, jest zarazem uwielbiany i znienawidzony. Symbol ruskiej dominacji nad Polakami, pałac pod wezwaniem Józefa Stalina, i jednocześnie cel większości wycieczek. Trzydzieste piętro, z którego widok, okraszony dość gęstymi kratami, bywa kapryśny. Często zamglony, tak nazywamy to kulturalnie. Choć to nie mgła, to smog, który dzień po dniu zabija nasze pęcherzyki płucne.

Pałac od początku żądał ofiar. Już w czasie budowy brał, kogo chciał. Mówią, że szesnaście osób. Ale mogił na cmentarzu jest piętnaście, w tym dwójka niemowląt. Mówią, że nie wiadomo, ilu wpadło w wylewane betonem fundamenty. Nie było jak ich wyciągnąć. Mówią cuda. O piwnicach, tunelach, tajemnych przejściach. A to po prostu wielki, brudny biurowiec, który kiedyś był – nieprawdopodobne – prawie biały.

Nie można nie kochać takiego miasta, które ofiarowuje ci swój bezmiar, pozwala być zachłannym na życie i ludzi, samo pozostając żarłoczne. Co miesiąc pożera dwa tysiące osób. Czterdzieści pięć procent umiera na choroby krążenia, dziesięć na choroby układu oddechowego, i ten procent rośnie. Warszawiacy lubią też samobójstwa, a miasto nie szczędzi wypadków komunikacyjnych.

Dlaczego jednak ma mnie to obchodzić? Stolica to miasto możliwości dla wszystkich, którzy mają odwagę wychylić się, wypełnić los. Nie wierzyłam w to, dopóki tego nie zrobiłam.

Miałam powtórzyć los matki, babki, ciotek i sąsiadek. Już zaczęłam. O młodocianej ciąży ledwo zdążyłam powiedzieć świeżo upieczonemu tatusiowi, już znikł. Jakby zdmuchnął go wiatr. Samotna mamusia bez wykształcenia, zupełnie jak mama i babka. Choć lepiej być samą niż bitą, do tego wniosku doszła też moja matka, w odpowiednim czasie.

Pewnego dnia podniosłam głowę, wykupiłam wycieczkę. Desperacja w szarej codzienności. Kupiłam all inclusive na Wyspy Kanaryjskie, nic szczególnego. Nic szczególnego? Dla mnie więcej i dalej niż lot na Księżyc.

Tam, przez chwilę, tylko przez moment, poczułam, że są ludzie, którzy się nie boją. Krzyczą życiu prosto w twarz, wprost artykułują, czego chcą, i wydzierają to pazurami. Postanowiłam się nie bać. Najwięcej odwagi ode mnie wymagało powiedzenie sobie, czego chcę. A chciałam… wszystkiego, oczywiście. Ale zaczęłam od czegoś, co nie leżało w koszyku z rzeczami istotnymi dla mojej matki, babki, ciotek i sąsiadów. Od wykształcenia. To niebywałe. Panna ze zgrabnym tyłkiem, neonowymi tipsami i blond kitą skończyła studia. Zaoczne, bo pracowałam w Biedronce. Nikt nie wierzył. Im bardziej nikt nie wierzył, tym więcej się uczyłam. Aż się wyuczyłam.

Wierzył we mnie tylko on – smarkacz, czternaście lat młodszy, być może nie wiedział, co to znaczy nie móc. Kacper, wtedy czternastolatek ze smartfonem przed nosem, zamiast słów używający burknięć. Ze mną rozmawiał, ku irytacji swojej matki.

Agata była dla mnie inspiracją. Zdecydowana, twarda, zimna suka. Na czole miała wypisane: „do celu”. Niemiła, kiedy w byciu miłą nie widziała interesu. Choć w sumie, tak samo jak pozostali, wcale nieodporna na niepowodzenia. Też postanowiłam taka być.

Ze zdumieniem odkryłam, że miasto mojego dzieciństwa i młodości daje tyle możliwości. Przez lata nie przyszło mi do głowy, by wybrać się do kawiarni, o restauracji nie wspominając. Nie wyobrażałam sobie, że w takim miejscu można pić jeden napój przez dwie godziny, siedzieć i uczyć się do kolokwium. Albo rozmawiać ze znajomymi nad szklanką taniego wina. Albo umawiać się z przyjacielem, który, sam będąc z innego świata, pozwolił mi ten świat zobaczyć i poznać. Zdecydowałam, że w nim zostaję.

Dlatego spotykam się z Kacprem regularnie. Z chłopakiem, dla którego wykształcenie było oczywiste, lot samolotem stanowił nudną konieczność przed wakacjami, a markowe butki mamusia wymieniała co sezon. Dla mnie żadna z tych rzeczy nie była oczywista, i dalej nie jest. Ale przynajmniej wiem, czy ich chcę.

Kawiarnia jest sieciowa i zwyczajna, wiele takich przygarnęła na swoją mapę Warszawa. Każda z nich stara się przyciągnąć – przytulnością, ładniejszymi kubkami, bardziej wymyślnymi nazwami napojów kawowych. W rzeczywistości wszystkie są takie same. W tej konkretnej kawiarni istotny jest widok; za wielką niebieskawą taflą szkła widać śpieszących się ludzi i kierowców. W Warszawie kierowcy to nie ludzie, to istoty zrośnięte ze swoimi mustangami, które nierzadko mają lakier bez jednej rysy, skórę nawet na kierownicy, a znaczek z przodu przyprawia o dreszcze, bo wiadomo, że za takie auto można kupić niezły dom ze sporym ogrodem. Inne wehikuły, i kierowcy takich są chyba najgorsi, mają po trzydzieści lat, każdy zderzak w ciut innym odcieniu, a kolejne wgniecenie na nikim nie robi wrażenia. Jeszcze oddzielna kategoria to kierowcy bmw, jeśli czarne – drżyj, przechodniu. Tych kierowców na drogach szybkiego ruchu nie dotyczą prawa fizyki, a w mieście – ograniczenia w parkowaniu. Jeśli zobaczysz auto parkujące w poprzek na miejscu dla inwalidów, z całą pewnością będzie to czarne X5. Wiem, przecież niedaleko stąd parkuje Chyłka.

Poza tą ludzką masą zza szyby widać także Pałac Kultury. Patrzę na ten budynek i lubię go coraz bardziej. Nie sądziłam, że będzie to miało dla mnie jakiekolwiek znaczenie. To tylko budynek w mieście. To aż symbol, dla mnie wyzwolenia.

Kacper jest zmęczony. On też, ku mojemu zdumieniu, próbował powtórzyć mój los, choć to nie najrozsądniejsze z jego strony. Ale on nie uciekł. Głaskał powiększający się brzuch swojej dziewczyny, którą ku wściekłości Agaty szybko zamienił w żonę.

Agata jest dla mnie ważna także pod tym względem. Przekonałam się, że nawet takie twarde sztuki muszą się czasem pogodzić z rzeczywistością i ostatecznie uznać, że życie wcale nie czeka na ich akceptację. To dla mnie cenna lekcja. Walczyć, ale nie do krwi ostatniej. Nie jak to miasto, nie jak Warszawa. Zawsze zostawiać sobie furtkę, choćby niewielką przestrzeń na zmianę wyboru.

Mam trzydzieści osiem lat i dopiero niedawno poczułam, że moje życie idzie we właściwym kierunku. Jestem w miejscu, w którym powinnam być dziesięć lat temu. Nie szkodzi. Dziesięć lat temu, na Lanzarote, zawróciłam z drogi, którą uważałam za jedyną.

Kacper uważa się za szczęściarza. Kończy studia na polibudzie, jego żona, Sylwia, też, choć ma rok opóźnienia. Ich dwuipółletnia córeczka, Zosia, ma brązowe loki po babci i zielone oczy Sylwii. Jest śliczna, prawie tak ładna jak moja Sandra, gdy była w jej wieku. Teraz Sandra ma szesnaście lat i robi wszystko, żeby ładną nie być. Etap glanów, kolczyków i czarnych worków zamiast ubrania. Wyrośnie, wierzę w to głęboko.

– Chciałbym kiedyś wrócić na Lanzarote – mówi Kacper i uśmiechamy się do siebie.

– Nie ma przeszkód – odpowiadam. Bo przecież nie ma.

– Może jak mała skończy sześć lat. Będzie pewnie łatwiej.

– Że niby ma mieć tyle co Sandra, kiedy się tam spotkaliśmy?

Kacper śmieje się.

– To nie ma znaczenia – kontynuuję. – Za trzy i pół roku będziesz szczurkiem w korpo, a urlop szef wyznaczy ci w listopadzie. Zgodnie z zasadą, że przecież nie lubisz gorącego piwa i spoconych dziewczyn.

Kacper uśmiecha się jakoś tak bokiem, krzywo.

– Dużo w tym racji. Ale na Lanzarote w listopadzie jest ciepło. I tanio – dodaje.

Sądziłam, że akurat ten aspekt go nie interesuje. To ja jestem od wiecznego ściubienia i obracania w palcach każdego grosza. Pracuję, zarabiam, ale pewnie nie pozbędę się już nawyku oszczędzania. Może i dobrze. Ta wdrukowana potrzeba chomikowania jest po prostu podyktowana doświadczeniem, że zawsze na coś braknie i nawet naprawa zepsutej lodówki bywa bezzasadna. Bo jeśli ją naprawię – nie będę miała co do niej włożyć. Dziś nie muszę się o to martwić, lęki jednak pozostały i pewnie nie znikną.

– Masz widoki na pracę? – pytam.

Ożywia się.

– Mam już prawie umowę. Na razie pół etatu, ale wreszcie nie śmieciówa. Jak obronię pracę, to będzie cały. Rzucę wreszcie ten zmywak.

– Super. – Podnoszę wielki kubek z kawą. – Twoje zdrowie.

– A jak u ciebie? – Uśmiecha się. Wiem, o co pyta. O to, co sprawia mi w tej chwili radość tak wielką, że niewypowiedzianą.

Wzdycham, unoszę wysoko pierś, świadomie napełniam ją powietrzem. Nareszcie mam szansę na normalność, na zwykłe dni dzielone z kimś.

– To… – waham się przed następnym słowem – dopiero raczkuje.

– Ale podoba ci się?

Kiwam tylko głową. Czy mi się podoba? Jestem facetem zachwycona. Zadurzona. Nie planuję z nim dzieci, planuję z nim życie, to coś znacznie więcej. Dziecko już mam i chyba nie jestem gotowa na następne.

– Przedstawisz mi go? – domaga się Kacper.

– Może za wcześnie?

Nie jestem pewna, jak przyjąłby to Piotr. Nie chciałabym go spłoszyć. Nie chciałabym, żeby uciekł, tak jak kiedyś ojciec Sandry, z którym nigdy więcej nie miałam kontaktu.

– Przecież ci nie ucieknie – mówi Kacper, zupełnie jakby słyszał, o czym myślę. – Skoro pracujecie razem, to nie. A jesteś pewna, że tego chcesz?

Czy jestem pewna? Z niedowierzaniem patrzę na Kacpra.

– Wiesz – jąka się trochę, widząc moją reakcję – krótko go znasz. Nie wiesz, kim jest, tak naprawdę. Może trochę za szybko… – Nie kończy myśli, i słusznie.

– Jest facetem, który przyjął mnie do pracy. Ba! Który zauważył mnie na Goldenline, choć miałam tam skromny, niedawno założony profil. Jest gościem, który zaproponował mi normalną pracę, w biurze, na etacie, z dostępem do kawy i herbaty.

Kacper wyciągnął przed siebie ręce w geście poddania.

– Jest świetny. – Uśmiecha się. – Dorośli nigdy nie potrafią sami zrozumieć. Ale chciałbym go kiedyś poznać.

– Dobrze, tatko.

Wywraca oczami.

– A co teraz?

Wzruszam ramionami.

– Tradycja.

Kiwa głową.

Choć to droga rozrywka i czasem wzajemnie ją sobie fundujemy, gdy u któregoś krucho z funduszami, dbamy o to. Przynajmniej raz w miesiącu wjeżdżamy razem na dach Warszawy, skąd dostrzec można wszystkie marzenia, połapać ich nitki i powiązać tak, by nas udźwignęły. Raz w miesiącu wjeżdżamy razem na trzydzieste piętro Pałacu Kultury.

Widoki

Подняться наверх