Читать книгу Pocztówki z Amsterdamu - Agnieszka Zakrzewska - Страница 10

Rozdział 4

Оглавление

Słońce przedzierało się leniwie pomiędzy wiszącymi nisko nad Drawnem chmurami. Chłodne, orzeźwiające powietrze przyjemnie łaskotało skórę i włosy. „Powinnam je podciąć”, pomyślałam, odgarniając wpadające uparcie do oczu kosmyki. Na wysokości przystani miejskiej zwolniłam kroku i zapatrzyłam się na szare i niespokojne dzisiaj jezioro Zgubie. Przy pomoście pracował starszy mężczyzna, którego widziałam tu już wcześniej. Zapamiętałam jego kraciastą koszulę, a znając moje sokole oko do detali, nie mogłam się mylić. Spojrzałam szybko na zegarek. Od kiedy przyjechałam do Polski, wstawałam z kurami i w ten sposób mój dzień wydłużył się o kilka godzin. Byłam teraz zdecydowanie bardziej zorganizowana niż przed wyjazdem. Przez te kilka miesięcy na emigracji przyzwyczaiłam się do holenderskiego systemu planowania z kalendarzem w ręku. Uwierało mnie nicnierobienie i puste, niezapisane kartki w agendzie[3]. Holendrzy uwielbiali zapełniać swoje terminarze na kilka tygodni naprzód, wynajdować sobie dodatkowe zajęcia, udzielać się charytatywnie w pracy, wspólnotach mieszkaniowych czy szkołach swoich dzieci. Postanowiłam poradzić się naczelnego w kwestii zagospodarowania wolnego czasu. Miałam go w tym momencie pod dostatkiem. Byłam przekonana, że Zbyszek pomoże mi znaleźć jakiś fajny pomysł „na mnie”. Kto jak kto, ale on znał mnóstwo organizacji non profit w terenie, które szukały wolontariuszy. Podekscytowana wizją szeroko zakrojonych planów, które śmiało snułam, zbliżyłam się do pomostu. Człowiek, który pracował przy łodzi, zniknął nagle w zbitej naprędce z desek prymitywnej drewutni. Stała tuż przy płocie okalającym przystań, od strony ulicy. Poczułam niespodziewanie drażniący nozdrza intensywny zapach świeżej farby. Żołądek podszedł mi do gardła. Szybko wyjęłam z torby butelkę wody mineralnej i łapczywie przycisnęłam ją do ust. Upiłam parę łyków i głęboko oddychając, rozejrzałam się wokół. Przy samym pomoście stała odwrócona dnem do góry łajba. Usiadłam na niej ciężko i zamknęłam oczy. Fala mdłości minęła.

Raptem poczułam na ramieniu dotyk obcej dłoni.

Drgnęłam i błyskawicznie otworzyłam oczy.

Przede mną stał nieznajomy w kraciastej koszuli. Na jego pooranej głębokimi bruzdami twarzy malował się niepokój.

– Źle się pani czuje?

Potrząsnęłam przecząco głową i spróbowałam się uśmiechnąć.

– Już dobrze. Dziękuję.

– Na pewno? – Patrzył na mnie z powątpiewaniem. – Jest pani bardzo blada.

– Przez chwilę zrobiło mi się słabo – odpowiedziałam. – Zapach świeżej farby najwyraźniej mi nie służy.

– Ach... czyli to poniekąd moja wina... – Mężczyzna spojrzał na łódź, przy której pracował. – Odnawiam właśnie moją krypę farbą poliuretanową. Na porosty nie pomaga, ale jest bardzo odporna na przetarcia. – Podążyłam wzrokiem w kierunku świeżo odmalowanej łajby i dopiero teraz w połowie długości burty dostrzegłam napis starannie wykaligrafowanymi literami: Marianna.

– Piękne imię – wyszeptałam i dodałam głośniej, zaciekawiona: – I pan to sam, bez szablonu, wypisał? Mistrzostwo świata!

Mężczyzna wzruszył ramionami.

– Kwestia wprawy i... cierpliwości – odpowiedział. – Proponowano mi w sklepie wędkarskim samoprzylepne litery z folii. Teraz takie czasy, że wszystko musi być szybko i bez wysiłku. Takie czasy... – powtórzył. – A ja starej daty jestem. Niedzisiejszy. Lubię się napracować.

– To żona ma z pana niemały pożytek. Ma na imię Marianna, tak? – Uśmiechnęłam się ciepło.

Przez twarz mężczyzny przemknął ledwo zauważalny cień.

– Tak. Marianna – potwierdził sucho i dodał: – Przepraszam. Muszę wracać do pracy.

Spojrzałam z paniką na zegarek i zerwałam się z miejsca. Naczelny zwołał na dziś zebranie redakcji i prosił, żebyśmy byli na czas.

– Ja też już pędzę! Do zobaczenia, panie...??? – Spojrzałam pytająco na nieznajomego.

– Eugeniusz. Mam na imię Eugeniusz. Prawie zawsze można mnie tu spotkać... przy łodziach znaczy... – urwał zmieszany, jakby pożałował wypowiedzianych właśnie spontanicznie słów.

– Zapamiętam. Jestem Agnieszka. – Podałam mu rękę. Uścisnął ją mocno, po męsku. Przez chwilę poczułam chropowatą skórę jego spracowanych dłoni. Takie dłonie miał mój tata... Zatęskniłam za nim znowu. Za jego fizyczną obecnością, rubasznym humorem, ciepłem i miłością, której nie lubił okazywać, a która mimo to była zawsze obecna w naszym domu. Ojciec szorstkością maskował czułość. Tak był wychowany. Mężczyzna powinien być twardy i nie w słowach, lecz w czynach manifestować przywiązanie do rodziny. Tylko raz, jedyny raz, powiedział mamie, że ją kocha, kiedy chowali swojego pierworodnego syna. Mój malutki braciszek zmarł na szkarlatynę dwa lata przed urodzeniem Julii. Ojciec już nigdy potem tego nie mówił, nie zasypywał mamy deklaracjami swojego do niej uczucia, nie zapewniał, że ona i tylko ona. Po prostu był. I stał przy jej boku zawsze, kiedy go potrzebowała... Szkoda, że dzisiejsze kobiety, w tym ja sama, wolałyśmy pięknie brzmiące zapewnienia, misternie splecione z czułych słów, za którymi nierzadko kryły się kłamstwo i obojętność. Ile to razy słyszałam od Stijna, że mnie kocha? Ile to razy powtarzał mi, że tylko ja i żadna inna? Skoro tak myślał, gdzie do cholery jest teraz? Zaśmiałam się gorzko w duchu. Jego „kocham” nie znaczyło nic. Było tylko pusto brzmiącym zlepkiem paru liter wyświechtanego sloganu, który chciałam usłyszeć.

A powinny być świętością.

Pogrążona w rozmyślaniach, ani się spostrzegłam, jak stanęłam przed wejściem do redakcji. Wyjęłam jeszcze z torby podręczną kosmetyczkę, szybko przypudrowałam nos, wzięłam głęboki oddech i weszłam do środka.

W newsroomie panował ruch jak na Dworcu Centralnym w Amsterdamie.

– Jestem!!! – krzyknęłam od progu, próbując przekrzyczeć hałas.

Gwar dochodzący z każdego kąta pomieszczenia umilkł nagle i wszyscy jak na komendę odwrócili się w moją stronę. W sześciu parach oczu ujrzałam niemy wyrzut.

– Dzień dobry, kochani! – zaczęłam wesoło. – Posypuję głowę popiołem, mea culpa i co tam jeszcze chcecie. Tylko nie patrzcie już tak na mnie! Wyszłam na czas z domu, ale... coś mnie po drodze zatrzymało.

Pierwsza odblokowała się Lidia, reporterka i sekretarz redakcji.

– Agnieszka! – Nie pamiętam już, kiedy ostatnio nazwała mnie pełną formą mojego imienia. –Wszyscy cię szukają!

Zdębiałam.

– Jak to wszyscy??? Coś się stało? – Poczułam, jak nagły strach łapie mnie za gardło.

– To ty nam to powiedz! – rzucił stojący pod oknem Andrzej, zwany Endrju, redakcyjny informatyk, grafik i kierowca w jednym. – Podobno wyruszyłaś z Krętej już przed siódmą, a jak wszyscy wiemy, Kretą od Ratuszowej, celu twojej wyprawy, dzieli w linii prostej jakieś osiemset metrów. Po drodze mamy bank, który jest o tej porze zamknięty, pocztę, gdzie osobiście zapuściłem żurawia, ale cię tam nie było, oraz mordownię Jamroza, która otwiera swoje wierzeje wprawdzie już o ósmej, ale jak mniemam, nie wpadłaś tam na małe piwko z rana?

Ściągnęłam z ramienia torbę i usiadłam na pierwszym z brzegu krześle, potrząsając z niedowierzaniem głową.

– Andrzejku, dziękuję z całego serca za objaśnienie mi topografii całego terenu, ale wciąż nie rozumiem, po co ten wykład?

– Martwiliśmy się o ciebie! To wszystko!

Do rozmowy wtrącił się milczący do tej pory naczelny.

– Znikasz jak kamfora na prawie półtorej godziny i nie odbierasz telefonu!

– Przepraszam, wyłączyłam go na noc – powiedziałam trochę już zirytowana tym hałasem o nic. – Ale może skoro już się znalazłam, wrócilibyśmy do pracy? Co wy na to? – Spojrzałam pytająco na kolegów i wyjęłam z torby gruby skoroszyt zabazgrany do połowy.

Naczelny odchrząknął dwa razy, pogroził mi żartobliwie palcem i zarządził stanowczo:

– To bierzmy się za ten prasowy chaos, koledzy! Czekam na wasze propozycje do nowego numeru! Przypominam, że każdy podaje kilka tematów...

– ...unikatowych, chodliwych i dobrze klikalnych – dokończyliśmy zbiorowo i zaczęliśmy się śmiać. Atmosfera przyjemnie zelżała.

– Czyżbym się powtarzał? – Naczelny udał zdziwienie. – Lidka, jak tam autoryzacja wywiadu z adwokatem Zimińskim? Masz to w końcu?

Lidka przewróciła oczami, a ja zagłębiłam się w notatkach. Chyba znalazłam fajny pomysł na nowy artykuł. Zamierzałam jak najszybciej opowiedzieć o nim kolegom.

Dwie godziny później naczelny z Andrzejem, oddelegowani do nowych zadań w terenie, opuścili w większym lub mniejszym pośpiechu siedzibę naszej gazety. Zrobiło się luźniej. Jeszcze kilka tygodni temu uwielbiałam codzienne „pranie mózgów” na kolegiach redakcyjnych, teraz wolałam szukać inspiracji w pojedynkę.

– Muszę ci pogratulować tematu! – Podniosła nagle głowę znad papierów Lidka. Już od kilku dni walczyła ze wschodzącą męską gwiazdą miejscowej palestry o zaakceptowanie wywiadu, jakiego zdecydował się udzielić po spektakularnie wygranym procesie dla bajecznie bogatego klienta z branży paliwowej. Pan adwokat, wymawiając się brakiem czasu, zmieniał terminy ostatecznej autoryzacji, przez co Lidka miała związane ręce. Nie mogła puścić do druku tekstu bez zgody rozmówcy, a czas naglił. Była przez to notorycznie podminowana i ciężka w obejściu. Poza tym komplement z jej ust ceniłam podwójnie, gdyż słynęła z chorobliwej wręcz powściągliwości w wyrażaniu emocji. Nigdy nie słyszałam, żeby kogoś pochwaliła. Surowa i wymagająca wobec innych, nie oszczędzała również samej siebie. Nigdy nie była do końca zadowolona z żadnego swojego tekstu, mimo że zbierała zasłużone laury od wiernych czytelników. Naczelny również cenił sobie jej zdolności wnikliwej obserwacji, logicznego wyciągania wniosków i wręcz nieprawdopodobnej dziennikarskiej intuicji, której zawdzięczała większość swoich fantastycznych artykułów.

– Cieszę się, że tak mówisz, Lidzia. – Popatrzyłam na nią z nieukrywaną sympatią. – Bo tobie ciężko zaimponować – rzuciłam zaczepnie i mrugnęłam okiem.

– Aga, znasz mnie przecież. Nie strzepię języka po próżnicy. Te wszystkie sztucznie brzmiące ochy i achy, które serwuje nam naczelny na rzekome podniesienie motywacji, zupełnie na mnie nie działają. Wolę bardziej namacalne wyrazy wdzięczności i uznania. Najlepiej w euro! – Pokazała w lekko ironicznym uśmiechu piękne równe zęby.

– Naprawdę myślisz, że temat o cudzoziemcach w naszym regionie chwyci? – Popatrzyłam na nią z nadzieją.

– Jestem o tym przekonana! To dobry pomysł. Jak na niego wpadłaś?

– Wyobraź sobie, że sam do mnie wpadł. Przyszedł do domu w osobie pana Henrika, wielbiciela słodziutkiej Wiśnioskiej, a raczej wiśniówki!

Lidka roześmiała się głośno.

– Sam Henrik zrobi ci fejm! Ale mam dla ciebie coś ekstra w bonusie. Na pewno tęsknisz za Amsterdamem – powiedziała pozornie nie na temat.

Wahałam się przez chwilę z odpowiedzią. Nie widziałam jednak potrzeby, żeby kłamać.

– Bardzo...

Lidka przypatrywała mi się w milczeniu. W końcu uchyliła rąbka tajemnicy.

– Znalazłam dla ciebie drugiego cudzoziemca. Pochodzi z Holandii. Z Bredy.

Podskoczyłam prawie pod sam sufit.

– Mieszka tutaj? W Drawnie? – Już dawno nie czułam takiej ekscytacji.

– Niedaleko. To on jest tajemniczym kupcem Wyspy Czarnego Łabędzia. Ciągle szuka nowych inwestycji. Produkował już egzotyczne sery, ale w polskim królestwie twarogu nowy temat nie chwycił. Teraz planuje otworzyć nowoczesny kemping i restaurację z holenderską kuchnią. Wiesz, jak kocham to miejsce... cieszę się, że w końcu ktoś doprowadzi je do normalnego stanu. Nawet jeżeli będzie to zasługa faceta made in Holland.

– Holendrzy! Można im odmówić wszystkiego, ale z pewnością nie skuteczności – mruknęłam z przekąsem.

– Zawód miłosny? – ożywiła się Lidka. – On nie ma narodowości! Jest wszędzie! Jak wirus grypy!

– Jesteś zadziwiająco romantyczna! Miłość i grypa! – Popukałam się znacząco w czoło.

– Nie widzę w moim porównaniu niczego dziwnego! – obruszyła się Lidka. – W obu przypadkach można ciężko zachorować. A nawet umrzeć! – mówiła to pozornie żartobliwym tonem, przez który jednak przebijał smutek.

– Jak widać, ja jeszcze żyję – powiedziałam cicho.

Lidka udała, że nie słyszy. Wpatrywała się w okno nerwowo, gryząc koniuszek klasycznego chińskiego ołówka z różową gumką. Zamawiała je konsekwentnie od lat w magazynie sklepu z artykułami retro z PRL-u, twierdząc, że nostalgiczne powroty do przeszłości pomagają jej w pracy twórczej. Ja sama bazgrałam w notatniku piórem wiecznym Parkera, ze złotą nasadką, które dostałam od taty za dobrze zdaną maturę. Parker towarzyszył mi wszędzie. Stał się talizmanem na szczęście. Gubiłam drogocenne pióro notorycznie i za każdym razem wpadałam w panikę graniczącą z histerią, kiedy nie mogłam go znaleźć. Nie byłam zabobonna, ale w tym jednym jedynym przypadku wierzyłam, że strata pamiątki po tacie zwiastuje katastrofę.

Jeszcze przez chwilę siedziałyśmy w ciszy przerywanej przytłumionym odgłosem wiertarki elektrycznej. Najwyraźniej sąsiedzi z lokalu obok wzięli się w końcu za remont. Pierwsza ocknęła się Lidka.

– Tutaj masz kontakt do Holendra. Zadzwoń do niego jak najszybciej i powołaj się na mnie. – Podała mi złożoną na pół karteczkę.

– Nie szkoda ci oddawać materiału na fajny artykuł? – Patrzyłam na nią z niedowierzaniem i odrobiną podejrzliwości.

Lidka roześmiała się krótko.

– Powiedzmy, że jestem przekonana, że ty poradzisz sobie z nim lepiej niż ja. Poza tym będziesz mi winna przysługę, o którą prędzej czy później się upomnę. – Przez moment wydawało mi się, że dostrzegam w jej oczach przebłysk niechęci, ale musiało mi się wydawać, gdyż jej twarz rozjaśniał ciepły uśmiech. – A teraz, wybacz, muszę zabrać się w końcu za robotę – westchnęła i przysunęła do siebie opasłą książkę telefoniczną z branżowym spisem firm. – Nie chcę nadrabiać zaległości w domu. Moja córka dostaje wtedy małpiego rozumu.

Lidka powiedziała coś jeszcze, ale już jej nie słuchałam. Wpatrywałam się w kartkę, którą mi podała. Widniał na niej numer telefonu tajemniczego Holendra.

Nazywał się Johan van der Vlist.

Pocztówki z Amsterdamu

Подняться наверх