Читать книгу Pocztówki z Amsterdamu - Agnieszka Zakrzewska - Страница 9

Rozdział 3

Оглавление

– W końcu! Aga! Dlaczego ty nie odbierasz telefonów?! Dzwonię już od dwóch dni, siedząc jak na rozżarzonych węglach! Opowiadaj, ale migiem, jak było na wizycie? – zapytała Gośka.

Od kiedy pamiętam, Gośka miała wybujałą ekspresję i bezpośredni sposób bycia. Hołdowała zasadzie: do rzeczy, bez słodzenia i zbędnych ozdobników, co przysparzało jej na co dzień więcej wrogów niż zwolenników. Niewyparzony język oraz brak jakichkolwiek zdolności dyplomatycznych nie miały najmniejszych szans w starciu ze zmorą ludzkości i królującą nie tylko na prowincji dulszczyzną. Gośka nie potrafiła dostosować się do panujących reguł, że lepiej przemilczeć niż chlapnąć o jedno słowo za dużo, dlatego na żadnym stanowisku nie umiała zagrzać długo miejsca. Ludzie woleli słuchać pochlebnych kłamstw niż gorzkiej prawdy.

– Mów, szybko! Jak doktor Groźny? – Naszą rozmowę co rusz przerywały jakieś dziwne trzaski i piski na linii.

– Gdzie ty jesteś? – zainteresowałam się zaniepokojona. Czułam się prawie jak w peerelowskiej rzeczywistości rodem z Misia i tylko czekałam, aż naszą rozmowę przerwie komunikat: rozmowa kontrolowana!

– Szukam nowej pracy w terenie! Później ci opowiem! Gadaj w końcu, bo mam mało czasu!

– Już zdaję relację, pani sierżant! – Zasalutowałam do słuchawki, po czym mój głos złagodniał. – Fajny ten twój Groźny... – Uśmiechnęłam się na wspomnienie starego doktora z mało przyjaznego, na pierwszy rzut oka, miejscowego gabinetu. I wróciłam myślami na Brzozową...

Cienkie drzwi między poczekalnią a pokojem lekarza bezpiecznie odgrodziły mnie od nafochowanych pacjentek. Rozejrzałam się z ciekawością po skromnie umeblowanym pokoju. Kolory ścian utrzymane były w stylistyce spójnej z poczekalnią, jednak ich barwa wydawała się chłodniejsza. Na środku pomieszczenia królował przypominający narzędzie tortur fotel ginekologiczny. Spojrzałam pytająco na doktora, który wyciągał właśnie z oszklonej szafki dokumentację medyczną, po czym ciężko usiadł, ledwo mieszcząc się za miniaturowym biureczkiem.

– Proszę spocząć! – Wykonał nieokreślony ruch ręką i poprawił zsuwające mu się z nosa ciężkie okulary.

Ruszyłam posłusznie w kierunku fotela, zwanego popularnie „samolotem”.

– Stać!

Zatrzymałam się jak rażona piorunem.

– Nie tam! TU! – Lekarz wskazał stojący przed biurkiem ascetyczny biały taboret. – Co, w życiu pani u ginekologa nie była? – Patrzył na mnie srogo, ale w kącikach jego ust błąkał się ledwie zauważalny uśmiech. – Niech się pani nie boi... – dodał cicho. – Wyglądam groźnie i tak też mnie nazywają. Groźny. Bogowie czuwali, że rodzice nie dali mi na imię Iwan. To dopiero byłaby iście królewska, a raczej carska kombinacja. No, niechże już pani siada! – Uderzył dłonią w znajdujące się przed nim dossier w plastikowej koszulce i ponownie przybrał marsową minę.

Trochę najeżona stresującą sytuacją, momentalnie złagodniałam. Uświadomiłam sobie po raz kolejny, ile mocy mają zwykłe ludzkie odruchy. Ile siły tkwi w dobrym słowie i życzliwych gestach. Człowiek nie boi się stanąć oko w oko z rekinem ludojadem, wsiada do statków kosmicznych, wymyśla najbardziej nieprawdopodobne technologie, a w zetknięciu z bliskością, czułością, wrażliwością robi się kompletnie bezradny. Łatwiej nam kogoś skrzyczeć, skrytykować, wyszydzić niż powiedzieć mu coś dobrego. O ile lepszy mógłby być świat, w którym nie balibyśmy się jak ognia pozytywnych emocji i umieli je wyrażać w codzienności.

– Zrobiłaś mu taki wykład?! – Gośka wykrzyczała mi to pytanie do ucha z taką mocą, że o mało co, a wypuściłabym telefon z ręki.

– Skądże! – Zaśmiałam się. – To moje luźne przemyślenia. Oszczędziłam mu ich, nie martw się.

– Ja z pewnością nie powstrzymałabym się od kilku uwag!

Znając Gośkę, mogłabym być niemal stuprocentowo pewna, że właśnie wystawiła język na dobitniejsze potwierdzenie swoich słów.

– Nie mam co tego najmniejszych wątpliwości! – potwierdziłam solennie. – Palnęłabyś mu kazanie, przemeblowała gabinet, przemalowała ściany i wykurzyła wszystkie pacjentki!

– Nie przeczę, że twój tok rozumowania ma logiczne i solidne podstawy! Jestem po prostu chodzącym wulkanem energii. I wybuchnę zaraz, jeśli mi w końcu nie powiesz, jaka jest ostateczna diagnoza. Tak czy nie?

– Tak... ciociu – powiedziałam to w końcu głośno. – Jestem w trzynastym tygodniu ciąży.

W słuchawce rozległ się nagle przeciągły pisk, więc przezornie czym prędzej odsunęłam telefon od ucha, w przeciwnym wypadku groziła mi trwała głuchota.

– I co teraz? – Po wybuchu tej niekontrolowanej radości Gośka błyskawicznie sprowadziła mnie na ziemię.

Co teraz?

– Nie wiem... – powiedziałam szczerze. Czułam się tak, jakbym stała na rozstaju dróg, kompletnie straciwszy poczucie orientacji i nie wiedząc, w którym kierunku ruszyć dalej.

Wieczorem, żeby odgonić myśli, które znowu przybrały czarną, pesymistyczną barwę, postanowiłam pomyszkować trochę na strychu. Odsuwałam od siebie uparcie konieczność podjęcia konkretnych działań. Nie miałam żadnego pomysłu, planu, ba, nie umiałam nawet podjąć najprostszej wydawałoby się decyzji, czy powinnam poinformować Stijna o fakcie, że zostanie ojcem. Coś mówiło mi w duchu, żeby jeszcze poczekać, żeby się nie śpieszyć. W końcu jest jeszcze trochę czasu – pocieszałam sama siebie, choć doskonale wiedziałam, że to nieprawda. Czas miał to do siebie, że przyśpieszał gwałtownie dokładnie w tych momentach, w których chcielibyśmy go zatrzymać. Brawurowo przekraczał dozwoloną prędkość, nie trzymał żadnych przepisów i nie brał mandatów. Nie dało się go przekupić ani przechytrzyć. Dla niektórych był łaskawy, łagodny, a innym złośliwie podkręcał tempo. W tej chwili należałam zdecydowanie do tej drugiej grupy. Westchnęłam cicho i po chwili namysłu założyłam stary, wyciągnięty sweter i miękkie dresowe spodnie. Przebierając się, zerknęłam bezwiednie w lustro przymocowane na bocznych drzwiach szafy. Mój płaski do tej pory brzuch lekko się zaokrąglił, biodra stały się pełniejsze, a cera wygładziła i nabrała blasku. Zebrałam ręką włosy i związałam je wysoko na czubku głowy. Patrzyłam przez chwilę na siebie, próbując przywołać w pamięci odbicie dziewczyny z lustra, tej przed wyjazdem do Holandii. Delikatnie dotknęłam wysłużonej i powycieranej tafli i obrysowałam palcem kontur moich pociemniałych nagle oczu. Szukałam w nich emocji Agnieszki sprzed kilku miesięcy. Właśnie straciła pracę, była samotna, zagubiona i kompletnie nie wiedziała co dalej. Dzisiejsza Agnieszka także tego nie wiedziała. Ale choć sama, nie była już samotna.

– Damy sobie radę, maluchu! – powiedziałam cicho i pogładziłam napiętą na brzuchu skórę. Była miękko aksamitna w dotyku. Nagła myśl, że już za parę miesięcy będę czuła pod palcami tak samo aksamitnie miękką główkę mojego dziecka, rozpogodziła mnie od środka.

Zamknęłam szafę, która przeciągłym skrzypnięciem przypomniała, że ma już swoje lata, i wyszłam na korytarz. Na jego końcu znajdowały się surowe betonowe schodki prowadzące na poddasze. W domu pozostało wiele niewykończonych elementów wnętrza, mimo że tata wybudował go na początku lat sześćdziesiątych ubiegłego wieku. Całe życie ulepszał swój projekt, poprawiał, dobudowywał i przebudowywał na własną rękę, czego skutkiem były wieczne awarie instalacji, pękające ściany i kapiące krany. Mama nazywała te niekończące się inwestycje studnią bez dna i w miarę możliwości czasowych i finansowych próbowała łatać najpilniejsze dziury. Ponieważ schodki na strych funkcjonowały jak należy, nikt nie zaprzątał sobie głowy faktem, że może warto byłoby je wykończyć. Niespodziewaną domową nadwyżkę budżetową o wiele pożyteczniej i przyjemniej wydawało się przecież na kolejne dzieła zebrane Adama Mickiewicza, którego – że względu na litewskie korzenie ojca – uwielbiano i czytano w naszym domu pasjami.

Zaledwie dwoma susami pokonałam schodki i pchnęłam wąskie drzwi z dykty. Znalazłam się w otwartym, niemiłosiernie zagraconym pomieszczeniu. Panował tu półmrok rozproszony nikłym światłem wpadającym do środka przez dwa niewielkie połaciowe okna. Na chropowatej ścianie namacałam włącznik i poddasze zalało mdłe światło z podwieszonej u stropu łysej żarówki. Poczułam przyjemnie drażniący zmysły dreszczyk ekscytacji i niepohamowaną wręcz dziecięcą ciekawość. Jako mała dziewczynka uwielbiałam się tu bawić. Budowałam bazy z poduszek i koców, szukałam skarbów wśród zalegających w każdym kącie kartonów i skrzynek, z latarką pod kołdrą i wypiekami na twarzy czytałam wykradzioną podstępnie z szuflady mamy Sztukę kochania Michaliny Wisłockiej w pomarańczowej okładce. Byłam wtedy odludkiem i samotnikiem. Lubiłam przebywać we własnym towarzystwie w wymyślonym świecie, gdzie żadne dziecko nie wyśmiewało moich okularów i krzywego zgryzu. Samotność, niekoniecznie z wyboru, rozwinęła moją wyobraźnię i kreatywność. To właśnie tu, na strychu, na starej amerykańskiej maszynie dziadka, Underwood, zaczęłam pisać swoje pierwsze opowiadania, które potajemnie wysyłałam na ogólnopolskie konkursy literackie. Zaraz, zaraz... właśnie! Oprzytomniałam nagle. Maszyna do pisania! Gdzie ona może być? Rozejrzałam się uważniej i ruszyłam w kierunku tłoczących się pod ukośną ścianą pudeł i skrzynek. Czego tu nie było! Stosy książek, stare roczniki prenumerowanej latami namiętnie przez mamę „Kobiety i Życia”, niemiłosiernie zakurzone butelki zamykane tak zwanymi porcelankami, które kolekcjonował tata, zapomniane „martwe natury” malowane akwarelami przez Julię, pożółkłe bibułkowe dekoracje produkowane masowo przeze mnie na wszystkie akademie pierwszomajowe... Przedzierałam się metodycznie przez pobojowisko przeszłości naszej rodziny, ale nigdzie nie mogłam dostrzec czarnej skórzanej walizki, w której ukryty był kolekcjonerski skarb.

Skoncentrowana na poszukiwaniach, zapomniałam o całym bożym świecie i nawet nie zauważyłam, że drzwi na poddasze uchyliły się szeroko i stanęła w nich mama.

– Aga! Już od pół godziny wołam cię na obiad! Jak ty wyglądasz? – W jej głosie brzmiała troska przemieszana z rozbawieniem. Podeszła do mnie i stanowczym ruchem dłoni strząsnęła z moich włosów gigantyczną pajęczynę, pogłaskała czule po głowie i dodała cicho: – W tej białej koronce we włosach, utkanej przez pająki, wyglądałaś dokładnie tak jak moja mama na ślubnej fotografii. Pamiętasz ją? – Uśmiechała się ciepło do wspomnień.

– Pamiętam – sapnęłam ciężko, po czym z ulgą przysiadłam na jednej z solidnych skrzyń zapakowanych po brzegi jakimiś papierzyskami. – Babcia twierdziła, że to jedno z jej najbrzydszych zdjęć! Sepia zdecydowanie ją postarzała! Miło mi, że prawisz mi tak wyszukane komplementy, mamusiu.

Mama roześmiała się i klasnęła w dłonie.

– Sarkazm to najniższa forma dowcipu, za to najwyższa forma inteligencji, jak twierdził Oscar Wilde, a ja w zupełności się z nim zgadzam. Odziedziczyłaś po swojej babci nie tylko urodę, ale i jej cięty język!

– Zdecydowanie wolałabym dostać w spadku twoją erudycję oraz genialne nogi, Jadziu. – Uwielbiałam nazywać mamę jej imieniem, ale robiłam to tylko wtedy, kiedy byłyśmy same.

– Jesteś równie oczytana jak ja, tylko poziom literatury, którą preferujesz, zdecydowanie odbiega od mojego kanonu lektur obowiązkowych. A i twoim nogom niczego nie brakuje. – Mama zgrabnie odbiła piłeczkę.

– Jeden zero dla ciebie! I kto tu mówi o sarkazmie!

Roześmiałyśmy się obie dokładnie w tym samym momencie.

– Powiesz mi w końcu, córko, czego szukasz w tej tonie kurzu? – Mama przetarła z obrzydzeniem dłonią szarawy nalot na stojącym przy jej nodze kartonie. – Nie mogę się zabrać za segregację tych papierzysk!

– Szukam Underwooda dziadka! Nie wiesz, gdzie jest?

– Na pewno nie tu! – obruszyła się Jadzia. – Tatko straszyłby mnie po nocach, gdybym pozwoliła, żeby jego największy skarb poniewierał się na poddaszu! Maszyna stoi w walizce pod biurkiem w gabinecie ojca.

– Jest sprawna?

– W zasadzie tak. Nie wybija jedynie literki „k”. Chcesz znowu jej używać?

– Tak. Uwielbiam rzeczy z duszą. Dają mi inspirację. A jej potrzeba mi w tej chwili jak najwięcej.

Mama patrzyła na mnie w milczeniu. Miałam wrażenie, że chciała mnie o coś zapytać.

– Zajmę się tym – powiedziała po chwili. – Zaniosę ją jutro do starego Jóźwiaka. Pamiętam, że ojciec wymieniał u niego oryginalne czcionki na polskie znaki. Jóźwiak zna się na mechanizmach i na konserwacji takich cacek. Muszę przyznać, że całkowicie podzielam twoją pasję do staroci, jak to powiedziałaś, do rzeczy z duszą. Zawsze żartowałam, że urodziłam się w złej epoce. Kocham gramofony, zegary z kukułką, przedpotopowe radioodbiorniki, pożółkłe fotografie, czarno-białe filmy. Nie nęci mnie nowoczesność i pośpiech. Cenię rytuały codzienności: precyzję, skrupulatność, powtarzalność. Porządkują i uspokajają mi świat, który, jak wiesz, po śmierci taty zamienił się w chaos... – Mama urwała i żeby pokryć wzruszenie, które wyraźnie wyczułam w jej głosie, dodała szybko: – A teraz chodźże wreszcie na dół. Zupa już dawno wystygła, będę musiała ją podgrzać – gderała jak nie ona.

Nagle dostrzegłam na jej twarzy zmęczenie. Jej ciemnobrązowe, lśniące, gęste niegdyś włosy zmatowiały i przerzedziły się. Poprawiła je teraz pośpiesznym ruchem, tak jakby odczytała moje myśli.

– Poczekaj chwilę. Chciałabym ci coś powiedzieć. – Chwyciłam jej szczupłą rękę i przytrzymałam chwilę. Ręka mamy była taka krucha i drobna. Pachniała kremem Nivea, którym od niepamiętnych czasów nawilżała spierzchnięte dłonie. Poczułam błogie uczucie spokoju. Dotarło w końcu do mnie, że nie powinnam dłużej zwlekać. Spojrzałam prosto w jasnozielone oczy, które patrzyły na mnie z bezbrzeżną, bezwarunkową miłością.

– Będę miała dziecko, mamo – wyjawiłam prawie bezgłośnie.

Usłyszałam cichy szmer. W jasnym kwadracie okna, na rozpostartej misternie pajęczej nici szamotał się szmaragdowy motyl. Mama podeszła do okna i jednym ruchem uwolniła go z potrzasku. Przeleciał z gracją nad naszymi głowami i znikł w półmroku gdzieś w zakamarkach poddasza.

– Wiem o tym, córeczko – szepnęła mama. – Domyśliłam się. I nie martw się o nic. Poradzimy sobie ze wszystkim...

Pocztówki z Amsterdamu

Подняться наверх