Читать книгу Pocztówki z Amsterdamu - Agnieszka Zakrzewska - Страница 8

Rozdział 2

Оглавление

Drawno to małe senne miasteczko położone w południowo-zachodniej części Pojezierza Pomorskiego. Otacza je wianuszek lasów i porozrzucanych wśród nich malowniczych luster jezior należących do jednych z najczystszych w Polsce. Wymarzony klimat dla wielbicieli sportów wodnych, spływów kajakowych, amatorów długich pieszych wędrówek i zapalonych grzybiarzy, a także idealna samotnia dla życiowych rozbitków szukających ciszy, spokoju i ukojenia. Takich jak ja.

Przechodząc koło przystani miejskiej z kilkoma mniej lub bardziej reprezentacyjnymi łódkami, wciągnęłam z lubością w nozdrza dochodzący znad tafli jeziora aromat ziemi, lekkiej wilgoci i świeżego drewna. Przy zdezelowanym pomoście siedział starszy mężczyzna w kraciastej koszuli i pokrywał długimi, metodycznymi ruchami pędzla surową łajbę z desek sosnowych. Zatęskniłam nagle za portowym zapachem Amsterdamu, otulającą twarz mgiełką wilgoci snującej się srebrzystą nicią od strony wszędobylskich kanałów, pokrzykiwaniem krążących nad głowami mew, miarowym sapaniem sunących po wodzie barek oraz niespokojnym tętnem wielkiego miasta. Nie mogłam uciec od wspomnień, które jak niewidzialny tatuaż pokrywały całą moją duszę. Byłam zlepkiem migawek z przeszłości, przebłysków szczęścia, światła, czułych słów, tysięcy pocałunków i jednej nocy, która zabrała mi wszystko to, co do tej pory uważałam za niezbywalną własność. A przecież nic nie jest nam dane na zawsze. Wszystko, co nas w życiu spotyka, dostajemy w mniej lub bardziej korzystnej umowie dzierżawy. Podpisujemy ją w dniu naszych narodzin niczym diabelski cyrograf, gdyż nie mamy żadnego wpływu na warunki jej zawarcia. Nie możemy jej negocjować, uchylić się od przyjęcia, złożyć skargi na krzywdzące warunki do wyższej instancji. Wybrańcom losu trafiają się zniżki, upusty i dogodne raty spłaty długu, nieco mniejszym farciarzom złodziejskie odsetki, pechowcom egzekucja komornicza, a nawet eksmisja. Wszystkich nas łączy jedno: nikt nie zna daty zakończenia kontraktu. Wobec tego faktu każdy z nas jest równie bezradny. Odsetki od szczęścia, które właśnie teraz przyszło mi płacić, były niczym innym jak zadośćuczynieniem za moją krótkotrwałą dzierżawę na miłość. Może to i dobrze, że trwała tylko chwilę... Bo gdyby była dłuższa, mogłabym nie udźwignąć ciężaru tego długu.

Na ulicę Brzozową dotarłam krótko przed szesnastą. Byłam on time[1]. Dyskretne wejście do środka budynku przysłaniały rozrosłe bukszpany. Nacisnęłam energicznie klamkę nieco przybrudzonych białych drzwi i po chwili znalazłam się w miniaturowym holu ze ścianami pomalowanymi na okropny majtkowy róż. Po prawej stronie od wejścia była ciasna recepcja, w której urzędowała młoda kobieta z tlenionymi włosami, podpiętymi wysoko z tyłu głowy w twarzowy kok.

– Dzień dobry – powiedziałam przyjaźnie i zerknęłam z ciekawością na siedzące naprzeciw recepcji dwie kobiety. Ze znudzonymi minami przeglądały jakieś kolorowe magazyny. Żadna nie zaszczyciła mnie choćby spojrzeniem, nie mówiąc już o odpowiedzi na powitanie. Zauważyłam, że na prowincji niczym nieuzasadniona wrogość wobec obcych przybierała formę kompletnej negacji intruza. Niezrażona chłodnym przyjęciem zwróciłam się bezpośrednio do blondynki patrzącej na mnie pytającym wzrokiem.

– Jestem umówiona na wizytę...

– Pani godność? – przerwała mi rejestratorka.

– Raczyńska. Agnieszka Raczyńska.

Kobieta błyskawicznie wklepała lewą ręką moje dane do komputera i wskazała jedyne wolne miejsce w rogu poczekalni.

– Proszę chwilę poczekać. Pan doktor poprosi panią do gabinetu.

– Dziękuję! – odpowiedziałam i z ulgą usiadłam na plastikowym krzesełku dla krasnoludków.

Wśród czekających na wizytę kobiet dało się wyczuć niezdrowe poruszenie.

– Dopiero przyszła, a wchodzi przed nami! – teatralnym szeptem odezwała się jedna z nich, nerwowym ruchem strzepując niewidzialny paproch ze sztruksowej spódnicy.

Druga, okutana w zieloną pelerynę, pokiwała znacząco głową i głosem przepełnionym wyższością powiedziała:

– Pani nie wie, jak to działa? Ostatni będą pierwszymi! Już w Biblii Jezus o tym pisał!

– Chyba apostołowie – mruknęłam cicho, ale naburmuszona paniusia miała doskonały słuch.

– Ooo, proszę! I jeszcze się wymądrza! Skandal!

– Proszę o ciszę! – piskliwym głosem przywołała towarzystwo do porządku rejestratorka. – To nie BAZAR!

Na szczęście znajdujące się za recepcją drzwi gabinetu otworzyły się z przeciągłym skrzypnięciem i wychynęła z nich łysa głowa mężczyzny w sile wieku.

– Panno Adrianno! – Mężczyzna zwrócił się w stronę rejestratorki, łypiąc groźnym spojrzeniem zza grubych szkieł okularów w rogowej oprawie. – Możemy zaczynać!

Adrianna poderwała się z krzesła i prawą ręką wskazała na mnie.

– Pani Raczyńska! Zapraszam do gabinetu.

Ponownie usłyszałam wyraźny pomruk niezadowolenia dobiegający z krzeseł obok, ale udałam, że jestem głucha jak pień. Chwyciłam mocno torebkę w obie dłonie niczym tarczę obronną i czując lekkie zdenerwowanie połączone z ciekawością, weszłam do jaskini lwa...

Obudził mnie natarczywy dzwonek do drzwi. Przeciągając się leniwie pod ciepłym kocem, z trudem uniosłam powieki. Za oknem panowały egipskie ciemności. Zdezorientowana, zawieszona jeszcze między snem a jawą, w pierwszej chwili nie wiedziałam, gdzie jestem. Spojrzałam półprzytomnie na rysujące się w półmroku kontury mebli w pomieszczeniu, w którym się znajdowałam. Przez jedną, oślepiającą jak błyskawica chwilę wydawało mi się, że wróciłam do swojego starego mieszkania w Haarlemie. Niemal namacalnie czułam obok zwinięte w kłębek mruczące kojąco futerko Kociołka, który łaskawie ogrzewał moje marznące wiecznie stopy. Sięgnęłam instynktownie ręką w kierunku kocura, żeby poczuć pod palcami jego pulsującą ciepłem, puchatą sierść. Nienachalna obecność, nonszalancki tryb bycia, bezczelność w egzekwowaniu swoich praw i zniewalający urok tego kociego łobuza i wagabundy zniewoliły już niejedną ludzką istotę, ze zdecydowaną przewagą płci pięknej. Kociołek przyjmował wyrazy zachwytu i uwielbienia z pobłażliwą obojętnością, niczym rozpuszczony atencją kobiet przedwojenny amant, niestały w uczuciach, humorzasty i rozleniwiony. Uśmiechnęłam się bezwiednie i... zamarłam. Moje dłonie natrafiły na obcy, nieruchomy kształt szorstkiej w dotyku materii. Wzdrygnęłam się i podniosłam gwałtownie do pozycji siedzącej. Przyzwyczajone do ciemności oczy dostrzegły stojący obok łóżka mały okrągły stolik z miniaturową lampką nocną. Po omacku znalazłam włącznik i pokój zalała fala ciepłego, przytłumionego światła. Obok mnie leżał mój stary pluszowy niedźwiadek, z naderwaną łapą i wiszącymi na strzępach nitek oczami z okrągłych czarnych guzików z masy rogowej. Westchnęłam ciężko. Nie byłam w Haarlemie. Znajdowałam się w swoim panieńskim pokoju na piętrze rodzinnego domu w Drawnie. Rozejrzałam się wokół z lubością, kontemplując na nowo tak dobrze znane mi wnętrze. Kochana mama... nie zmieniła dosłownie nic w wystroju pomieszczenia, które urządzałam przed laty, kierując się mocno dyskusyjnym kanonem piękna, jakiemu wówczas bezkrytycznie hołdowałam. Za jedyny słuszny kolor uważałam wtedy czarny, uparcie zamalowując nim całą przestrzeń wokół siebie. Mroczne wnętrza, nażelowane włosy, kultowe martensy i skórzana ramoneska gwarantowały przynależność do innego świata, w którym niepodzielnie królował bóg i car Dave Gahan z zespołu Depeche Mode. Uśmiechał się teraz do mnie, ironicznie wydymając usta, z plakatu wiszącego na ciemnej jak arabska noc przeciwległej do łóżka ścianie.

Moje rozmyślania o przeszłości przerwał nagły rumor na parterze, a po chwili urywane fragmenty gwałtownej rozmowy. Nie rozumiałam poszczególnych słów, ale odniosłam wrażenie, jakby ktoś się kłócił. Zaniepokojona odrzuciłam koc i wyszłam na korytarz. Przechylając się ostrożnie przez poluzowaną balustradę przy schodach, zaciekawiona, zerknęłam w dół.

W przestronnym holu stała moja mama i dwoje nieznanych mi ludzi, kobieta i mężczyzna. Kobieta górowała nad resztą grupy słusznym wzrostem i równie imponującymi gabarytami. Swoje dorodne wdzięki przyoblekła w przykrótką nieco, fioletową kieckę z niemodnego już bistoru, rozchodzącą się na wybujałym biuście przy każdym gwałtowniejszym oddechu właścicielki. Stojący obok mężczyzna z gęstą blond czupryną, poprzecinaną gdzieniegdzie siwymi pasmami włosów, nerwowo skubał kołnierzyk koszuli. Nadstawiłam uszu. Nie chcąc myśleć o swoich własnych problemach, z chęcią koncentrowałam się na zmartwieniach innych. Sądząc po zaciętych minach przybyszów, szykowała się grubsza afera.

– Wandzia, uspokój się i jeszcze raz wyjaśnij, o co właściwie chodzi – cichym, ale stanowczym głosem powiedziała moja mama. Emanowała kojącym rozgorączkowane emocje spokojem. Była świetnym mediatorem i doskonałym dyplomatą. Przez ponad dwadzieścia lat dorabiała sobie jako społeczny kurator sądowy. Przez nasz dom przewinęły się setki osób szukających pomocy, wsparcia, czasem tylko słowa otuchy.

Wandzia teatralnym gestem, załamując pulchne ręce i tocząc wokół błędnym wzrokiem, zdetonowała bombę.

– Na własnej piersi! Na własnej piersi węża wyhodowałam. Wykarmiłam, o tu! Zdrajca! Z zagranicy na polską ziemię sprowadziłam! Płaza jednego! Tu stoi! – Wandzia dobitnie wskazała palcem stojącego obok towarzysza.

Wąż płazem! Usiadłam cicho na schodach, tłumiąc śmiech. Mój stary biolog, zwany Glonem, dostałby zawału.

– Henrik! – Mama zwróciła się tym razem do mężczyzny, który spojrzał na nią z nadzieją w oku. – Czym podpadłeś żonie? Proszę mówić prawdę i tylko prawdę.

Henrik odchrząknął znacząco dwa razy i oznajmił donośnym głosem:

– Rzekłem tylko jedno: ale bym sobie popróbił ZNOWU tej wiśnioskiej!

Mama zdębiała. Nieczęsto zdarzało mi się widzieć ją z kompletnie osłupiałym wyrazem twarzy. Pan Henrik coraz bardziej mi się podobał. Tym bardziej że w zabawny sposób kaleczył nasz język, przekręcając słowa. Od razu pomyślałam o Prosperze. Ciekawe, skąd dobre wiatry przywiały do Drawna małżonka groźnej Wandzi.

– Popróbować? Wiśniowskiej? – odzyskała rezon mama. – Jakiej znowu Wiśniowskiej?

– Tej słodziutkiej... Ech, najsłodszej na świecie! – rozmarzył się Henrik.

Mama łypnęła niedowierzająco okiem na wiarołomnego męża. Coś tu nie grało!

– Na litość boską! Gdzieś ty wynalazł tę Wiśniowską? – zabawnie zrymowała moja rodzicielka. Jak nikt inny umiała zachować zimną krew.

– Nie żem ja sam wynalazł, skąd! – zaoponował Henrik, gwałtownie machając w geście obrony długimi rękami. – Ja żem ją KUPIŁ!

Oskarżony chyba nie do końca zdawał sobie sprawę z porażającego efektu słów, jakie właśnie wypowiedział. Nawet powietrze w holu zamarło w oczekiwaniu na egzekucję.

A Wandzia wręcz przeciwnie, promieniała. Jej postawa wyrażała niekłamaną satysfakcję i potwierdzenie słów: a nie mówiłam! Płaz okazał się gadem! Należało więc niezwłocznie przystąpić do ponownego ataku!

– Święci pańscy aniołowie!! Niebo widzi i nie grzmi???!!! Kupił! Ladacznicę jedną! A poszed ty tera do weneraloga migiem, pewno jakieś choróbsko już niczym jaki robal od środka cię toczy! CHŁOPY tylko jedno mają w głowie! Na stare lata mi przyszło! Poruta na caluśki powiat! – Wandzia, łypiąc raz po raz na boki, lała krokodyle łzy.

– Jakie choroby? Wandeczku! – Henrik zaprotestował słabo. – No, może mnie trochu po tej słodkości głowa bolejała, ale tylko trochu!

Kobieta błyskawicznie otarła z twarzy ślady łez.

– Trzymajcie mnie ludzie, bo jak przez ten łeb zdzielę, to do końca żywota bolał będzie! Gdzie ta Wiśniowska! Idę się z nią rozmówić! Niech mi spojrzy w oczy ta franca jedna, co to cudzych chłopów na drogę nierządu sprowadza!

– Wandziu, uspokój się! – łagodziła mama, ale i ona patrzyła coraz groźniej na wiarołomnego męża.

– A idźta! – postawił się nagle Henrik. – Co za afera o nic! Ona niewinna w sklepie u Michalaka! Tam stoi!

– Stoi? Czy może raczej LEŻY??? – błysnęła dowcipem Wandzia. – NIEWINNA! Honoru baba za grosz nie ma, a fuj!

– Stoi, stoi, na półce! – Henrik odzyskał siłę argumentacji.

– Chyba za ladą? U Michalaka mówisz? Nowa sprzedawczyni? Nic nie wiem... – zafrasowała się mama.

– Nie! – zniecierpliwił się Henrik. – Kobiety, przecz mówię! Ona stoi! Wiśnioska ta! W szkło, no ten w butle... butlelce!

Nadszedł moment na ujawnienie swojej obecności. Chyba znalazłam logiczne rozwiązanie zagadki Henrika. Roześmiałam się głośno i serdecznie. Towarzystwo zadarło głowy i patrzyło na mnie siedzącą u szczytu schodów jak na ducha z zaświatów.

Podniosłam się czym prędzej, zbiegłam po schodach i zwróciłam bezpośrednio do oskarżonego, konfidencjonalnie ściszając głos.

– Czy ta ladacznica Wiśnioska to nie czasem nasza Bogu ducha winna poczciwa nalewka wiśniówka?

– Aniole, z nieba mi spadłeś! – krzyknął Henrik i gdybym go w ostatniej chwili nie powstrzymała, rzuciłby się przede mną na kolana. – Życie mi ratujesz! Te baby nic nie kumają!

Rzeczone baby patrzyły na nas kompletnie zdezorientowane.

– Cała przyjemność po mojej stronie! A tak w ogóle... dobry wieczór państwu. – Skłoniłam się nisko i dodałam, figlarnie mrużąc oczy: – Chyba nie będzie w tym krzty przesady, jeżeli stwierdzę, że siła mojej dedukcji zapobiegła właśnie rozlewowi krwi. At the service, ladies and gentlemen![2]

Tubalny śmiech Henrika, któremu po chwili dzielnie zawtórował nieco subtelniejszy damski chichot, jeszcze długo wibrowały pod starym drewnianym dachem naszego domu.

Pocztówki z Amsterdamu

Подняться наверх