Читать книгу Józef Balsamo - Aleksander Dumas (ojciec) - Страница 5

II. JA JESTEM, KTÓRY JESTEM!

Оглавление

Pośród brzóz starych, o kształtach dziwacznych, wznosiły się ruiny jednego z tych zamków, jakie panowie feudalni rozsiali niegdyś po całej Europie, wróciwszy z wojen krzyżowych.

Opustoszałe przedsionki, niegdyś zdobne w posągi, dziś oplecione chwastem i dzikiem kwieciem, ukazywały na bladem tle nieba — burzą i wichrem poszczerbione sklepienie.

Podróżny, otworzywszy oczy, znalazł się przed omszałemi i wilgotnemi schodami głównego portyku.

Na pierwszym stopniu stało widmo, którego ręka koścista przyprowadziła go tutaj.

Powłóczysty całun okrywał je; ręką kościstą wskazywało nieznajomemu wielką wznoszącą się wyżej salę, po przez której przedziurawione sklepienie wpadało tajemnicze światło.

Podróżny skłonił głowę na znak przyzwolenia.

Widmo bez szmeru, cicho i wolno przesunęło się po schodach i zagłębiło w ruinach; nieznajomy podążył za niem. W tejże chwili z hałasem i brzękiem zawarła się brama główna.

Przy wejściu do okrągłej pustej sali, przybranej czarno i oświetlonej trzema zielonemi lampami, widmo się zatrzymało.

Nieznajomy przystanął również.

— Otwórz oczy! — wyrzekło widmo.

— Widzę wszystko — odparł nieznajomy.

Wtedy widmo ruchem szybkim i śmiałym wydobyło z pod całuna szpadę i uderzyło nią o słup bronzowy; ozwał się dźwięk metaliczny.

Na odgłos ten uniosły się płyty podłogi kamiennej i niezliczona moc duchów, podobnych do pierwszego, ukazała się z mieczami w ręku.

Widma zasiadły na ławach kamiennych w zielonawem świetle i już nie poruszały się wcale, jak gdyby skamieniały.

Wszystkie te posągi ludzkie dziwnie odbijały się na tle czarnego kiru, pokrywającego mury.

Siedm siedzeń znajdowało się na pierwszem miejscu; sześć zajętych było przez widma przewodniczące — jedno było jeszcze puste.

Siedzący pośrodku podniósł się majestatycznie.

— Ilu nas jest, bracia? — zapytał zebranych.

— Trzystu nas jest! — odrzekły duchy jednym głosem, który zagrzmiał po sali, rozpłynął się i zginął w żałobnych obiciach murów.

— Trzystu! — podjął przewodniczący, a każdy przedstawia dziesięć tysięcy stowarzyszonych; trzysta szpad, wartych trzy miljony sztyletów! Poczem zwrócił się do podróżnego:

— Czego żądasz? — zapytał.

— Światła! — odpowiedział przybyły.

— Ścieżka, wiodąca na górę ognistą, twarda jest i ostra; nie boisz się na nią wstąpić?

— Ja niczego się nie boję.

— Pamiętaj jednakże, że wracać stąd nie wolno. Pamiętaj o tem i zastanów się dobrze.

— Zatrzymam się dopiero u celu.

— Czyś gotów przysiąc na to?

— Przysięgnę.

Przewodniczący podniósł rękę i głosem powolnym, uroczystym wyrzekł:

— Przysięgam na Boga ukrzyżowanego, że zerwę wszelkie węzły, łączące mnie z ojcem, matką, braćmi, siostrami, żoną, krewnymi, kochankami, dobrodziejami, z każdą istotą, której winien jestem wierność i posłuszeństwo”.

Podróżny powtórzył te słowa, a duch mówił dalej:

— Przysięgam, że wyjawię nowemu zwierzchnikowi wszystko, com widział i czynił, com czytał i słyszał, czegom się dowiedział lub czegom się choćby domyślił”.

Przewodniczący zamilkł, a nieznajomy powtórzył, co usłyszał.

— „Czcij i poważaj truciznę — podchwycił przewodniczący, nie zmieniając głosu — truciznę, jako środek szybki, pewny i niezbędny do oczyszczania kuli ziemskiej, do usunięcia przez śmierć lub zniedołężnienie tych, którzy chcą poniżyć prawdę, lub wydrzeć ją z rąk naszych.

Wiernie, jak echo, nieznajomy powtórzył i te słowa.

Przewodniczący ciągnął dalej:.

— „Niech cię wspomaga Bóg Ojciec, Bóg Syn i Bóg Duch Święty”.

Nieznajomy od początku do końca wygłosił przysięgę z jednakową siłą i spokojem.

— A teraz — dodał przewodniczący — włóżcie mu na głowę opaskę świętą.

Dwa widma zbliżyły się do nieznajomego, czekającego z głową pochyloną; jedno przyłożyło mu do czoła wstążkę koloru jutrzenki, z literami srebrnemi i wyobrażeniem Matki Bożej Loretańskiej, drugie związało dwa końce z tyłu głowy; poczem odsunęły się od niego.

— Czego żądasz? — zapytał przewodniczący.

— Trzech rzeczy — odrzekł nowicjusz.

— Jakich mianowicie?

— Ręki żelaznej, szpady ognistej i wag djamentowych.

— Do czego pragniesz ręki żelaznej?

— Ażeby zdusić tyranię.

— Do czego szpady ognistej?

— Ażeby świat oczyścić.

— Do czego wag djamentowych?

— Ażeby ważyć przeznaczenie ludzkości.

— Gotów jesteś na próby?

— Gotów jestem w każdej chwili.

— Próby! próby! — odezwały się głosy.

— Odwróć się! — rozkazał przewodniczący.

Nieznajomy spełnił żądanie i znalazł się naprzeciw człowieka, bladego jak śmierć, w kajdanach i zakneblowanego.

— Co widzisz? — zapytał przewodniczący.

— Zbrodniarza lub ofiarę.

— Zdrajcę!... — Wykonał on przysięgę taką, jak ty przed chwilą, a potem wydał tajemnicę zakonu.

— A więc zbrodniarz.

— Tak. — Na co zasłużył?

— Na śmierć!

Trzysta widm powtórzyło:

— Śmierć!

W tejże chwili skazany, pomimo nadludzkich wysiłków, wepchnięty został w głąb sali. Słychać było szamotanie i głos, świszczący przez knebel.

Sztylet zaświecił w blasku lamp, następnie rozległo się głuche uderzenie, potem upadek ciała martwego, potem ostatnie przedśmiertne chrapanie...

— Sprawiedliwości stało się zadość! — powiedział przewodniczący, zwracając się do strasznego zgromadzenia duchów, które błyskając oczyma z pod całunów napawały się okropnym widokiem.

— Czy pochwalasz wykonanie wyroku, jakiego byłeś świadkiem?

— Pochwalam, jeżeli dotknął istotnie winnego.

— I będziesz pił za śmierć każdego, który, jak ten, zdradzi tajemnicę świętego zgromadzenia naszego?

— Będę pił niezawodnie.

— Każdy napój?

— Każdy bezwarunkowo.

— Przynieście czarę z krwią zabitego!... rzekł przewodniczący.

Jeden z oprawców zbliżył się do nowicjusza podał mu napój czerwony i ciepły w czaszce ludzkiej, oprawnej w bronzową podstawę.

Nieznajomy wziął czarę z rąk kata i uniósł w górę:

— Piję!... — wyrzekł — za śmierć każdego, który zdradzi tajemnicę świętego zakonu.

Następnie zbliżył czarę do ust, wychylił ją do ostatniej kropli i spokojnie zwrócił temu, od którego ją był otrzymał.

Szmer podziwienia przebiegł po zgromadzonych, widma spoglądały na siebie z poza całunów.

— Dobrze — wyrzekł naczelnik. — Podajcie pistolet!

Jedno z widm zbliżyło się, trzymając pistolet, kulę ołowianą i nabój prochu.

Nowicjusz zaledwie raczył spojrzeć w tę stronę.

— Przyrzekasz bezwzględne posłuszeństwo zakonowi świętemu?

— Przyrzekam.

— Nawet gdybyś miał działać na szkodę własną?

— Wchodzący tu nie należy do siebie, lecz do wszystkich.

— Jaki bez względu na to rozkaz otrzymasz, czy usłuchasz natychmiast?

— Usłucham.

— Natychmiast?

— Natychmiast.

— Bez wahania?

— Bez wahania.

— Weź ten pistolet i nabij go.

Nieznajomy wziął pistolet, wsypał proch w lufę, przybił go, włożył kulę, przybił ją stemplem i podsypał panewkę.

Grobowa cisza panowała w zgromadzeniu, wiatr tylko jęczał pośród sklepień rozwalonych.

— Nabity!... — wyrzekł nieznajomy chłodno.

— Czyś tego pewny? — zapytał przewodniczący.

Uśmiech przemknął się po ustach nowoprzybyłego; wyjął stempel i zapuścił w lufę. Stempel wystawał o dwa palce.

Przewodniczący skinął głową potakująco.

— Tak — przemówił — dobrze jest nabity.

— Co mam z nim uczynić?

— Odwiedź kurek.

Słyszeć się dał trzask odwodzonego kurka.

— Przyłóż lufę do czoła.

Nieznajomy spełnił wezwanie w tej chwili.

Cisza głębsza zapanowała, lampy zbladły, widma oddech wstrzymały.

— Strzelaj!

Błysnęło na panewce lecz proch się tylko spalił, huk nie wstrząsnął powietrza.

Okrzyk podziwu rozległ się w zgromadzeniu, przewodniczący mimowolnie wyciągnął rękę do nieznajomego. Lecz niedość było tych dwóch prób; widma zawołały:

— Sztylet! Sztylet!

— Żądacie koniecznie? — zapytał przewodniczący.

— Tak! sztylet! sztylet! — odezwały się te same głosy.

— Podajcie zatem sztylet.

— Zbyteczne!... rzekł z pogardą nieznajomy.

— Jakto zbyteczne? — wrzasnęło zebranie.

— Zbyteczne!... — powtórzył nieznajomy głosem pognębiającym wrzaski — zbyteczne, powiadam, napróżno tylko czas drogi tracicie.

— Co przez to rozumiesz? — wykrzyknął przewodniczący.

— Znam wszystkie tajemnice wasze; przetrwane próby są tylko igraszką dziecinną, niegodną ludzi poważnych. Powiadam wam, że człowiek zamordowany nie umarł; że krew, jaką piłem, to wino ukryte na jego piersiach, pod odzieżą; że kule i proch wypadły z lufy, gdym kurek odwodził. Zabierzcie broń swą nieużyteczną, dobrą na postrach dla tchórzów; prawdziwie silni jej się nie ulękną.

Okrzyk zgrozy wzbił się pod sklepienia.

— Znasz nasze tajemnice! — zawołał przewodniczący — więc jasnowidzącym jesteś albo szpiegiem?

— Kto jesteś? — spytało naraz trzysta głosów, a jednocześnie dwadzieścia szpad zabłysło w rękach widm najbliższych i skierowało się ku piersiom nieznajomego.

A on spokojny, uśmiechnięty, podniósł głowę, wstrząsnął gęstemi włosami przewiązanemi wstążką i zawołał:

— Ego sum qui sum!... — Jam jest, który jest!...

I powiódł wzrokiem po otaczających.

Pod wzrokiem tym, pełnym siły, szpady się opuszczały, tak potężne wrażenie wywierał na ściskających je w ręku.

— Wyrzekłeś słowo niebaczne, nie znasz całej doniosłości jego znaczenia.

Obcy głową potrząsnął z uśmiechem:

— Powiedziałem, com powinien był powiedzieć.

— Skądże więc przybywasz?

— Przybywam z kraju, z którego światło przychodzi.

— Zapowiedziano nam przybycie twoje ze Szwecji.

— Ale do Szwecji można przybyć ze Wschodu!...

— Po raz wtóry powtarzam, że my cię nie znamy. Kto jesteś?

— Kto jestem?... Dobrze — odparł nieznajomy — powiem wam zaraz, ponieważ widzę, że mnie nie rozumiecie, lecz powiem wam najprzód, kto wy jesteście...

Widma zadrżały, szpady zaszczękły znów w rękach, kierując się ku piersiom nieznajomego.

— Najpierw — ciągnął nieznajomy, wskazując ręką na przewodniczącego — ty, który się masz za boga, jesteś tylko jego poprzednikiem; przedstawicielu stowarzyszeń szwedzkich, powiem ci zaraz twe imię.

Swedenborgu, czy aniołowie, rozmawiający poufale z tobą, nie odkryli ci, że oczekiwany przez ciebie nadchodzi?...

— Prawda — odrzekł przewodniczący, unosząc całunu, ażeby lepiej widzieć mówiącego — powiedzieli mi o tem.

— To dobrze — rzekł nieznajomy. — Po lewej stronie masz przedstawiciela stowarzyszenia angielskiego, który stoi na czele loży Kaledońskiej. Pozdrowienie, milordzie! Krew twoich przodków odżyła w tobie. Anglja może się spodziewać, że światło zagasłe na nowo dla niej zabłyśnie.

Szpady się zniżyły. Podziw zastąpił oburzenie.

— A! — to ty kapitanie? — ciągnął nieznajomy, zwracając się do widma, po prawej ręce przewodniczącego, — w którymże to porcie zostawiłeś piękny swój statek, który uwielbiasz jak kochankę? Dzielna to fregata ta „Opatrzność”, a imię jej przyniesie szczęście Ameryce.

Potem, zwracając się dalej, mówił:

— Na ciebie kolej, proroku Zurichski, spojrzyj mi w oczy, ty, który znajomość fizjonomiki posuwasz do cudu; powiedz głośno, czy w linjach twarzy mojej nie dostrzegasz świadectwa posłannictwa mojego?

Ten, do którego przemówił, cofnął się zdumiony.

— Idźmy dalej — ciągnął nieznajomy, patrząc na swego sąsiada. — No i cóż, potomku Pelazgów, czy chcesz Maurów wypędzić po raz drugi z Hiszpanji?... Łatwoby to przyszło, gdyby kastylijczycy nie zatracili byli szpady Cyda.

Piąty dowódca stał milczący, nieruchomy: rzekłbyś głos nieznajomego w kamień go przemienił.

— A mnie — zapytał szósty nieznajomego, który jakby o nim zapomniał — mnie nic nie masz do powiedzenia?

— Chcesz tego? — odparł podróżny, przeszywając go do głębi wzrokiem: powiem ci, co Chrystus powiedział Judaszowi, powiem ci natychmiast.

Ten, do którego to mówił, bledszym się stał od całuna. Zebrani szemrać zaczęli, domagając się wyjaśnień.

— Zapominasz o przedstawicielu Francji — odezwał się przewodniczący.

— Nie ma go tutaj — odrzekł nieznajomy — a ty, który to mówisz, wiesz o tem dobrze, ponieważ miejsce jego nie zajęte. Nie zapominaj, że zasadzki wywołują śmiech w tym, który widzi w ciemnościach, działa naprzekór żywiołom i żyje naprzekór śmierci.

— Młody jesteś — odrzekł przewodniczący — a mówisz z powagą bóstwa. — Rozważ, że pewność siebie może stropić tylko niezdecydowanych i ciemnych.

Uśmiech najwyższej pogardy ukazał się na ustach nieznajomego.

— Wszyscyście niezdecydowani — wymówił — bo nie możecie mnie pokonać; ciemni też jesteście, albowiem nie wiecie kto jestem, kiedy ja, przeciwnie, wiem, kto wy jesteście; a śmiałością wszystkiego u was dopnę; lecz na co śmiałość temu, kto jest wszechmocny?

— Daj nam dowód tej wszechmocy, daj nam dowód natychmiast!

— Kto was tu zwołał? — zapytał.

— Koło najwyższe!

— Nie bez celu — wyrzekł nieznajomy, zwracając się do przewodniczącego i pięciu jego towarzyszy — nie bez celu ty przybyłeś aż ze Szwecji, ty z Londynu, ty z Nowego Yorku, ty z Zurichu, ty z Madrytu, a ty z Wenecji; wy wszyscy nakoniec z czterech części świata, aby się zebrać w świątyni straszliwej wiary.

— Zebraliśmy się tu — odrzekł przewodniczący — na spotkanie założyciela tajemniczego państwa na Wschodzie, który złączył obie półkule we wspólności wierzeń, który związał w braterskim uścisku ręce ludzkości.

— Czy macie jaki znak pewny, po którym poznać go możecie?...

— Mamy — odrzekł przewodniczący — Bóg przez pośrednictwo aniołów raczył mi go objawić.

— Więc znasz go?

— Ja jestem tylko jeden.

— Wymień go na głos.

Przewodniczący się zawahał.

— Powiedz natychmiast! — powtórzył nieznajomy tonem rozkazującym — powiedz, albowiem chwila objawienia nadeszła.

Przewodniczący wyrzekł:

— Będzie miał na piersiach gwiazdę brylantową, a na niej błyszczące trzy pierwsze litery godła, znanego tylko jemu.

— Jakie są te trzy litery?

— L. P. D.

Nieznajomy szybkim ruchem rozpiął krótką kamizelkę, na koszuli z cienkiego batystu ukazała się jaśniejąca tysiącem ogni gwiazda brylantowa, a na niej trzy błyszczące litery rubinowe.

— On! — wykrzyknął przewodniczący przerażony; — byłżeby to On?...

— On! którego świat oczekuje! — zawołali z niepokojem naczelnicy.

— Wielki Kofta! — zaszemrało trzysta głosów.

— I cóż?... — zawołał z triumfem nieznajomy — będziecie mi teraz wierzyć, gdy wam po raz drugi powiem:

— Ja jestem, który jestem!...

— Wierzymy! — odrzekły widma, kłoniąc się ku ziemi.

— Rozkazuj mistrzu! — dodał przewodniczący, a wespół z nim pięciu wodzów z czołami kornie pochylonemi — mów, a będziemy ci posłuszni.

Józef Balsamo

Подняться наверх