Читать книгу Józef Balsamo - Aleksander Dumas (ojciec) - Страница 9
II. ALTHOTAS
ОглавлениеPodróżny znalazł się w powozie obok starca o oczach siwych, nosie krogulczym i rękach drżących; prawą ręką przewracał on karty rękopisu pergaminowego, zatytułowanego „La Chivre del Gabinetto” w lewej trzymał wielką łyżkę srebrną.
Ta postać, ta twarz o zmarszczkach nieruchomych, na której oczy tylko i usta wydawały się żyjącemi, to wszystko zresztą, co się tu znajdowało, było widocznie dobrze znane przybyłemu, nie zwracał bowiem żadnej uwagi na szczególne umeblowanie wnętrza landary.
Trzy ściany landary owej zawieszone były półkami, pełnemi książek, ponad któremi na mniejszych półeczkach stały w wielkiej ilości flaszeczki, słoiki i pudełka, oprawione w drewniane podstawy, niby naczynia szklane na okręcie. Każdy potrzebny sobie przedmiot starzec mógł dosięgnąć z łatwością, posuwał tylko fotel, który w miarę potrzeby, zapomocą maszynerji wewnątrz ukrytej, zniżał się lub podnosił.
Pokój, jak nazywać będziemy wnętrze, był ośm stóp długi, sześć szeroki i sześć wysoki. Wprost drzwi, przy czwartej ścianie, miał kominek z mieszkiem i rusztem. Tu obecnie rozpalało się do białości naczynie z miksturą, z której dym białawy ulatniał się rurą, wyprowadzoną na wierzch powozu.
Pośród flaszek, pudełek, książek i papierów, rozrzuconych w malowniczym nieładzie, widniały szczypce miedziane, węgle, moknące w przeróżnych preparatach, duże naczynie, do połowy napełnione wodą i wiszące u sufitu pęki ziół świeżych i suchych. Wszystko to wydawało woń silnie aromatyczną.
W chwili gdy wchodził podróżny, starzec przesunąwszy fotel z nadzwyczajną zręcznością do ogniska, szumowął miksturę z uwagą i wielkiem przejęciem. Oderwany przypadkowo od zajęcia, nacisnął na uszy czapkę aksamitną, niegdyś czarną, z pod której wysuwały się rzadkie kosmyki siwych włosów, i z widoczną złością wyciągnął z pod kółek fotelu połę szaty jedwabnej watowanej, wytartej od dziesięcioletniego użycia, jak łachman.
Był w jaknajgorjszym humorze.
— Boi się, przeklęte zwierzę; ale czego? Szarpnął tak mocno, że piecyk się zatrząsł i wylała mi się czwarta część eliksiru na ogień. Acharacie! proszę cię, na miłość Boga, porzuć to bydlę po drodze w jakiej pustyni.
Podróżny się uśmiechnął.
— Po pierwsze, mistrzu, nie jesteśmy już w pustyni, jesteśmy we Francji; po drugie, nie mogę pozbywać się konia, który wart jest tysiąc luidorów i pochodzi z rasy Al-Borach.
— Tysiąc luidorów!... tysiąc luidorów!... dam ci, jeżeli chcesz, nawet dwa tysiące, bo więcej niż miljon kosztuje mnie ten twój koń przeklęty, nie wliczając w to dni życia, które mi odkrada.
— Cóż tam znowu uczynił ten biedny Dżerid?
— Co uczynił? Gdybym miał był jeszcze kilka minut spokojnych, eliksir byłby się zagotował i nie byłaby się rozlała ani kropla, co Borri bezwarunkowo zaleca.
— Poczekaj więc, mistrzu kochany, kilka sekund jeszcze, a płyn zakipi na nowo.
— A tak! zakipi! Przekleństwo, Acharacie! ogień gaśnie, coś widocznie leci kominem!...
— Wiem co — odparł uczeń — woda.
— Jakto woda? Stracony zatem eliksir! Muszę od początku zaczynać, jakgdybym miał wieki czasu przed sobą! Boże! wielki Boże! — wykrzyknął stary mędrzec, wznosząc z rozpaczą ręce do nieba: woda! jaka to woda? Acharacie, odpowiedz!
— Czysta woda z nieba, mistrzu; deszcz pada, czyś nie zauważył?
— Alboż mogę co widzieć, będąc zajętym?... Woda!... Acharacie, na moją duszę, nie ścierpię tego! Od sześciu miesięcy błagam cię o nakrycie komina, — Żeby to jeszcze od sześciu miesięcy tylko. Dlaczego nie pomyślisz o tem. Nie masz przecie nic innego do roboty, a przytem młody jesteś. Patrz, co się dzieje, dzięki twemu niedbalstwu!... Dziś deszcz, jutro wiatr psują wyrachowania, niweczą pracę moją — a wiesz dobrze, na Jowisza, że muszę się spieszyć. — Dzień mój nadchodzi, a jeszczem nie gotów. Jeżeli nie odnajdę eliksiru życia, co będzie z mądrym, uczonym Althotasem?
Rozpoczynam setny rok życia, 13 lipca o 11-ej wieczór; na ten dzień eliksir musi być gotowy.
— Zdaje mi się, kochany mistrzu, że wszystko idzie jak najlepiej — powiedział Acharat.
— Czyniłem próby, lewa ręka sparaliżowana odzyskała władzę; mam także i tę korzyść, że jadam raz na dwa dni tylko. Jedna łyżeczka eliksiru, choć nie taki jest, jak należy, od czasu do czasu zażyta, podtrzymuje moje siły.
Gdybym miał jeden listek rośliny, obok której tysiąc razy możeśmy przejechali, którą końmi lub kołami stratowaliśmy nieraz, gdybym miał, Acharacie, jeden listek tej rośliny, o której Pliniusz wspomina, że uczeni jej znaleźć ani poznać nie umieli...
— Trzebaby koniecznie zapytać o jej nazwisko, Lorenzy uśpionej, nieprawdaż?
— Uspokój się mistrzu, zapytam jej o to.
— Ale tymczasem mój eliksir jeszcze nie gotów — odpowiedział uczony z głębokiem westchnieniem, potrzebuję trzy razy po piętnaście dni, aby naprawić to, co się zepsuło. Strzeż się, Acharacie, stracisz prawie tyle, co ja, w dniu mojej śmierci.
— Lecz co to za hałas? Czy to turkot powozu?
— Nie, mistrzu, to grzmoty.
— Więc burza?
— Tak, burza, która o mało życia nas nie kosztowała.
— Widzisz, — rzekł starzec, uderzając ręką o wyschłe kolano, aż kość zatrzeszczała, — widzisz na co narażasz mnie przez swoją lekkomyślność. Acharacie, mógłbym zginąć od pioruna, mógłbym być zabity przez iskrę elektryczną, którą, gdybym tylko miał czas, zmusiłbym, aby zstąpiła do pieca i ogrzewała ten oto tygiel.
Nie dość żem jest wystawiony na złość i głupotę ludzką, narażasz mnie jeszcze na niebezpieczeństwo, któremu tak łatwo można było zaradzić?
— Wybacz, mistrzu, ale nie rozumiem...
— Jakto! czy nie odkryłem ci systemu słupów piorunowych? Jak skończę z eliksirem, opowiem ci to raz jeszcze, bo teraz nie mam czasu.
— Więc przypuszczasz, że można opanować pioruny?
— Nietylko można je ujarzmić, ale poprowadzić dokąd się podoba. Kiedyś, gdy przekroczę drugą pięćdziesiątkę, oczekując spokojnie trzeciej, nałożę piorunom wędzidło stalowe i kierować niemi będę, jak ty Dżeridem. Tymczasem każ-że zrobić mi daszek nad kominem, błagam cię, Acharacie!
— Uczynię to, bądź spokojny.
— Uczynię, uczynię... zawsze mówisz w czasie przyszłym, jakby jutro do nas należało. Nie, nigdy nie będę zrozumiany! — wykrzyknął starzec, załamując ręce rozpaczliwie. — On mi każe być spokojnym, kiedy za trzy miesiące, jeżeli nie przygotuję eliksiru, wszystko się dla mnie skończy. Niechaj jednak przebrnę drugą pięćdziesiątkę, niechaj odzyskam młodość, sprężystość członków i zdolność do czynu! o! wtedy nie będę nikogo potrzebował i nikt mi wtedy nie powie: „zrobię”, bo mu odpowiem:
Już zrobiłem!
— Czy będziesz mógł w końcu powiedzieć to samo o naszem wielkiem zadaniu?
— O! gdybym miał taką pewność co do wynalezienia eliksiru, jak co do zrobienia brylantów.
— Mistrzu!... więc to prawda?
— Prawda, ponieważ już je zrobiłem.
— Zrobiłeś?
— Idź i zobacz!
— Gdzie?
— Tam, z prawej strony, w szklanem naczyniu.
Podróżny porwał chciwie wskazane naczynie; był to kubeczek kryształowy, niezwykle cienki, w którego wnętrzu znajdował się proszek.
— Czy to proszek djamentowy?... — wykrzyknął młody człowiek.
— Naturalnie, że djamentowy! przypatrz się tylko dobrze.
— O! widzę brylant wielkości ziarnka prosa.
— Wielkość nie znaczy nic; wynajdziemy sposób łączenia tego proszku; z każdego jego ziarnka będzie ziarno duże jak groch.
Tylko, na Boga!... drogi Acharacie, każ zrobić daszek nad kominem i konduktor piorunowy!... Niech mi woda nie kapie — niech pioruny idą na bory i lasy.
— Dobrze, dobrze, bądź spokojny mistrzu!
— Zawsze to samo nieśmiertelne: bądź spokojny! O! młodości szalona, zarozumiała! — zawołał stary z grobowym śmiechem, odsłaniającym bezzębne szczęki.
— Mistrzu — podchwycił Acharat — ogień twój gaśnie, tygiel stygnie; co znajduje się w tym tyglu?
— Idź i zobacz! Acharat odkrył naczynie i ujrzał kawałek węgla zeszklonego, wielkości orzecha.
— Djament! — wykrzyknął.
Lecz zaraz dodał:
— Ale plamisty, bez wartości.
— Bo ogień wygasł, Acharacie, bo przykrycia nie było nad kominem, czy słyszysz?
— Przebacz, mistrzu, — rzekł młodzieniec, obracając djament, to błyszczący, to znów matowy. — Przebacz i posil się, pokrzep swe siły.
— Nie potrzebuję, przed dwoma godzinami wypiłem łyżeczkę eliksiru.
— Mylisz się mistrzu, piłeś o szóstej rano!
— A teraz która godzina?
— Druga po północy.
— Boże! — zawołał uczony, składając ręce — znów jeden dzień stracony! Dni coraz krótsze, czyż już nie składają się z dwudziestu czterech godzin?
— Jeżeli jeść nie chcesz, to zaśnij, mistrzu, choć na chwilę.
— Dobrze, zasnę na dwie godziny; spójrz na zegarek i obudź mnie po upływie tego czasu.
— Obudzę.
— Acharacie!... — dorzucił starzec głosem pieszczotliwym — gdy zasypiam, strach mnie ogarnia, czy to nie na wieki.
— Przysięgnij, że mnie obudzisz!
— Przysięgam ci, mistrzu!
— Za dwie godziny?
— Dobrze, mistrzu!
Gdy to mówili, dał się słyszeć na drodze tętent konia i krzyk, zdradzający niepokój i zdziwienie.
— Co to może znowu znaczyć? — zawołał nieznajomy i jednym skokiem znalazł się na gościńcu.