Читать книгу Rydwan Bogów - Aleksander Kowarz - Страница 2

PROLOG

Оглавление

Październik tego roku był wyjątkowo piękny i ciepły. Prawdziwa złota polska jesień. Chmury i ulewy nadciągnęły dopiero pod koniec miesiąca, jakby pozwalając cieszyć się tym przedłużeniem lata w zamian za deszczowy lipiec.

Noce za to były zimne. Suche liście szeleściły nieprzyjemnie pod stopami, przyprawiając o gęsią skórkę czwórkę nastolatków, którzy w środku nocy przedzierali się przez gęsty las w stronę jeziora. Trzech piętnastoletnich chłopców i dziewczyna.

– Jesteście pewni, że to dobry pomysł? – zapytała dziewczyna, przeskakując zwalony pień wyłuskany z mroku światem latarki.

– A co, boisz się? – odparł jeden z podążających za nią chłopców, starając się, aby jego głos brzmiał pewnie.

– Nie, tylko... zimno jest. – Nie mogła się przecież przyznać, prawda?

– Trzeba się było cieplej ubrać.

– Szkoda, że nie ma Michała – westchnęła dziewczyna, idąca samotnie w szpicy małego oddziału.

– Nie marudź, Kaśka. Chory jest, przecież wiesz. Nie mógł iść.

– Ale i tak szkoda.

Pomyślała, że z Michałem byłoby raźniej. Szedłby koło niej i razem pilnowaliby ścieżki. Skoro jednak Michała nie było, musiała sama pełnić ten obowiązek. I choć wokół niej tańczyły światła latarek idących za nią przyjaciół, w niewielkim stopniu poprawiało to jej nastrój.

Marsz utrudniał niesiony przez chłopców nadmuchany ponton. Teraz, po namyśle, doszli do wniosku, że napompowanie go w domu nie było najlepszym pomysłem, ale nikt nie chciał zostawać nad jeziorem dłużej, niż trzeba W każdym razie nie w nocy.

Dwójka chłopców, Robert i Mateusz, szła przodem, tuż za Kasią. Z tyłu, milczący, z wiosłem i latarką w wolnej dłoni, dreptał Maciek. Często potykał się o wystające korzenie, gdyż wiosło utrudniało manewrowanie latarką. W dodatku bał się.

Dwuosobowy, szary ponton, podtrzymywany przez trójkę chłopców za biegnącą wzdłuż niego linkę, kołysał się na boki. Ścieżka, którą podążali, była stara, wąska i ledwie widoczna w nocy. W wielu miejscach gęste krzewy niemal zupełnie ją zagradzały, a wtedy stawiali ponton na sztorc, aby przenieść go ponad splątanymi gałęziami.

To zadziwiające, jak znane i lubiane za dnia otoczenie w nocy potrafi zmienić się w miejsce obce i straszne. Maciek po raz kolejny pomyślał, że to jednak bardzo głupi pomysł.

Wąska ścieżka doprowadziła czwórkę nastolatków na niewielką plażę nad jeziorem. Był to właściwie tylko spłachetek piasku wśród sitowia, niezbyt atrakcyjny dla turystów i rzadko odwiedzany przez miejscowych. Czasem latem można było tu spotkać dziewczyny, które szukały odosobnionego miejsca, żeby poopalać się topless.

Chłopcy rzucili ponton na wilgotny piasek i przez chwilę cała czwórka stała bez ruchu, patrząc na lekko pomarszczoną taflę jeziora, w której odbijał się księżyc w pełni.

Jezioro było duże, otoczone lasem skrywającym na przeciwległym brzegu ośrodek turystyczny „Merkury”, pole namiotowe, kilka letnich domków oraz przystań, z której w sezonie letnim wyruszały liczne patrole ratowników. Pomiędzy plażą, na której stała czwórka nastolatków, a przystanią znajdowała się wyspa. Z lotu ptaka jezioro przypominało nadgryziony obwarzanek.

– No, jesteśmy – powiedział Mateusz, spoglądając na Maćka.

Wybrali właśnie tę małą plażę, ponieważ stąd było najbliżej na wyspę, zwaną Skałką. Maciek wpatrywał się w jej zarys, majaczący wśród srebrnych wód jeziora.

– Rozpalimy ognisko, żeby łatwiej było ci nas znaleźć – rzekł Mateusz.

– Poza tym jest zimno – dodała, uśmiechając się, Kasia. Razem z Robertem zaczęli zbierać gałęzie.

Maciek również się uśmiechnął. Mateusz podał mu latarkę i pomógł zepchnąć ponton do wody.

– Niedługo wracam – rzucił Maciek.

Pomachał przyjaciołom na pożegnanie, wsiadł do pontonu, chwycił wiosła i popłynął w stronę wyspy.

***

– Słyszeliście o psie starego Wojciechowskiego? – zapytała Kasia.

– Nie, co z nim? – zainteresował się Michał.

– Uciekł mu jakiś tydzień temu. Wczoraj ktoś go znalazł na brzegu jeziora, martwego. Podobno wyglądał, jakby coś go wyssało. Psa, znaczy się. – Kasia była przejęta. Niezbyt lubiła swojego sąsiada, ale litowała się nad losem jego owczarka.

Rozmawiali, siedząc na szczycie Wzgórza Trzech Krzyży. Właśnie to spotkanie tydzień później zaowocowało wyprawą Maćka.

W dole skrzyła się w popołudniowym słońcu wstęga Wisły. Było cicho i ciepło. Gwar miasteczka dochodził tu jedynie w postaci niewyraźnego pomruku. Rynek przemierzali turyści. Z tej odległości wyglądali jak mrówki, które zgubiły drogę. Wydawało się, że w Kazimierzu Dolnym sezon turystyczny nigdy się nie kończył.

– To na pewno duchy z wyspy zgłodniały – zakpił Mateusz.

– E tam, nie ma żadnych duchów, a Wojciechowski to dziwak. Jego pies był zawsze chudy, rzadko dostawał jeść. Kto wie, może mu w końcu uciekł na dobre, dotarł do jeziora i zdechł z głodu? – rozważał Maciek.

– Chyba by wrócił, gdyby zgłodniał? – rzucił Robert.

– A ty byś wrócił do takiego człowieka? – odpowiedziała Kasia pytaniem. – Zresztą pewnie oberwałby po pysku, a nie dostał jeść.

– A tak w ogóle, kto znalazł tego psa?

– Nie wiem, nie pytałam. Koleżanka mi o tym powiedziała w szkole.

– Aha. Czyli plotka – stwierdził Robert. – Kaśka, wierzysz w plotki?

– Coś ty, przecież...

– A w duchy? – wtrącił Mateusz.

Cisza, jaka zapadła po tym pytaniu, wystarczyła wszystkim za odpowiedź. Po chwili Maciek jęknął.

– Nie ma żadnych duchów – powtórzył.

– A skąd możesz wiedzieć, co?! – krzyknęła Kasia. – Tylko dlatego, że żadnego nie widziałeś, nie znaczy, że ich nie ma!

– Jejku, o co ten krzyk? – Maciek skulił się w sobie.

– Wierzę w duchy. I tyle. A wy się ze mnie wyśmiewacie. A ty – oskarżycielsko wymierzony palec zatrzymał się tuż przed nosem Maćka – jak jesteś taki mądry, to idź o północy na cmentarz.

– Albo popłyń na wyspę – mruknął Mateusz. – Na Skałkę.

– Właśnie – podchwyciła Kasia. – Chyba się nie boisz?

– Oczywiście, że nie.

Maćkowi ciarki przeszły po plecach. Nie wierzył w duchy, ale o wyspie opowiadano różne rzeczy. A znaleźć się tam samemu w nocy...

– Musisz coś zabrać z wyspy, żebyśmy wiedzieli, że nie pływałeś w kółko. – Robert się uśmiechał. Pozostali też. Zapowiadała się niezła zabawa.

Było już za późno, żeby się wycofać. Umówili się na przyszłą sobotę.

W sobotni wieczór Kasia, Maciek, Mateusz i Robert spotkali się w domu tego ostatniego. Ojciec Roberta miał ponton, narzędzie niezbędne dla powodzenia całej akcji.

– Koło dziesiątej moi rodzice wybierają się do znajomych i nie wrócą przed drugą.

– A więc wszystko zgodnie z planem – ucieszył się Mateusz.

– Tak. Będziemy mieli dużo czasu. Aha, jest tylko mały problem z noclegiem. Kaśka, ty dostaniesz łóżko, a my się musimy jakoś zmieścić na dwóch materacach.

– Ale po co się tak gnieść – wtrącił Mateusz. – Ja mogę z Kasią...

– Nie możesz, łobuzie – stwierdziła dziewczyna, jednocześnie bijąc Mateusza po głowie poduszką porwaną z łóżka.

Maciek cały czas milczał.

Żeby zabić jakoś czas, zaczęli grać w „Eurobiznes” i omawiać wyprawę.

– Celem jest dopłynięcie Maćka na wyspę i powrót – zaczął Mateusz.

– Oraz zdobycie dowodu na to, że naprawdę tam był – dodała Kasia.

Maciek się skrzywił.

– Nie ufacie mi, czy co?

– Ufamy, ufamy – zapewnił Robert. – Jednakże, jak mówi mój ojciec, zaufanie jest dobre, ale kontrola jeszcze lepsza.

– No to wszystko jasne – stwierdził Maciek i rzucił kostką. Wypadła szóstka i mógł kupić hotel w Barcelonie.

– Przywieź mi jakąś ładną pamiątkę – poprosiła Kasia.

– A co chcesz? Kamyczek z plaży czy spróchniałą gałąź?

– Dobra. Moi starzy niedługo wychodzą. Wtedy my pójdziemy do garażu napompować ponton. Zostawię uchylone okno w pokoju, na wypadek gdyby wrócili wcześniej. Macie latarki? – upewnił się Robert.

Wszyscy zgodnie pokiwali głowami.

– No to świetnie.

Jakąś godzinę później usłyszeli krzątaninę w przedpokoju. Kobiecy głos oznajmił, że wychodzą i nie wiedzą, kiedy wrócą, na co Robert odkrzyknął, żeby dobrze się bawili.

Po chwili z garażu wyjechało stare audi.

– To jak, chłopcy i dziewczęta, gotowi? – zapytał Robert.

***

Wiosła gładko cięły taflę jeziora. Maciek widział przed sobą nikły blask ogniska rozpalonego na plaży. Co jakiś czas odwracał się, żeby sprawdzić, czy nie zboczył z kursu. Wyspa była coraz bliżej. A na wyspie...

Zły pomysł. Zły i głupi.

Przywieźć coś z wyspy... Łatwo powiedzieć. Na wyspie było tylko jedno miejsce, gdzie mógłby znaleźć coś, co stanowiłoby dowód, że rzeczywiście tam trafił.

Mniej więcej na środku porośniętej gęsto drzewami Skałki była polana. Znajdowały się na niej ruiny starej kaplicy, a dookoła nich wyrastały z ziemi nagrobki.

W lecie wyspa stanowiła częsty cel wypadów piątki przyjaciół, ale nigdy nocą. Rzadko też zapuszczali się w pobliże ruin. Woleli brzegi wyspy, bliskość wody i lasu, do którego uciekali, chroniąc się przed upałem.

Owszem, czasem przesiadywali na polanie, nawet buszowali w kaplicy, zastanawiając się, ile jest prawdy w starych legendach.

Ponton z chrzęstem osiadł na brzegu. Maciek wyskoczył i wciągnął go w zarośla. Potem spojrzał na odległą plażę, gdzie zostali jego przyjaciele. Blask ognia utwierdził go w przekonaniu, że wciąż tam są, czekają na niego. Włączył latarkę i zatoczył nią koło, dając znak, że dotarł na wyspę. Z brzegu nikt mu nie odpowiedział podobnym sygnałem.

– Głupi pomysł – mruknął Maciek, odwracając się plecami do jeziora. Zaczął się powoli przedzierać przez gęste zarośla w głąb wyspy.

Na temat znajdujących się na niej ruin krążyło wiele opowieści, ale prawdziwą zagadkę stanowiły groby. Polana była usiana mogiłami franciszkanów zwanych reformatami. To właśnie oni w XVII wieku zbudowali kaplicę w miejscu, gdzie niegdyś ponoć stał kamienny krąg. Ludność okolicznych wiosek jeszcze trzysta lat wcześniej zbierała się w tym miejscu, aby oddać cześć pogańskim bożkom, odprawiając zakazane przez Kościół rytuały. W czasach, gdy przewrócono ostatnie stojące pionowo głazy i zbudowano kaplicę, nikt już nie pamiętał, jakie to były rytuały, ani komu poświęcone.

Na dnie jeziora archeolodzy odkryli pozostałości dawnej osady, co sugerowało, że jeszcze w czasach przedchrześcijańskich w miejscu jeziora znajdowała się dolina, a wyspa była wzgórzem górującym nad okolicą, doskonale nadającym się na miejsce kultu. Później jednak okolicę musiała nawiedzić wielka powódź i woda zalała dolinę.

Gdy franciszkanie trafili do Kazimierza Dolnego, wyspę z brzegiem jeziora łączyła grobla. Zaniepokoiło to braci zakonnych, jednak nic nie wskazywało na istnienie w okolicy jakiegokolwiek pogańskiego kultu. Mimo wszystko franciszkanie postanowili zburzyć pozostałości kamiennego kręgu i postawić na jego miejscu kaplicę. Legendy mówią, że ci, którzy zbudowali kaplicę, wkrótce potem zapadli na dziwną chorobę i zmarli. To właśnie ich podobno pochowano na wyspie. Inna wersja legendy podaje, że budowniczowie świątyni nie zmarli, ale po prostu zniknęli.

Ponoć franciszkanie jeszcze w XIX wieku nosili się z zamiarem budowy na wyspie małego klasztoru z kościołem, którego częścią miała być kaplica, ale ostatecznie zrezygnowali. Groblę zburzono, a kaplicę i groby pozostawiono samym sobie.

Stare podania nie podnosiły Maćka na duchu, gdy parł przez gęstwinę paproci w stronę polany. Powtarzał sobie wciąż, że przecież to tylko sterta głazów i kilka starych kości zakopanych głęboko pod ziemią. Jednak serce nie chciało słuchać rozumu i biło zdecydowanie zbyt szybko. Mimo że Maciek nie należał do bojaźliwych, a w duchy nie wierzył, więc się ich nie bał, to jednak aura tajemniczości otaczająca wyspę sprawiała, że miał przyspieszone tętno i gęsią skórkę.

Nagle paprocie rozstąpiły się i chłopiec znalazł się na zalanej księżycowym blaskiem polanie. Na jej środku wyrastała, trupio blada w świetle księżyca, bryła kaplicy. Puste oczodoły witraży spoglądały wprost na Maćka.

Kaplicę zbudowano na planie prostokąta. Była zorientowana według stron świata, tak że wejście znajdowało się od strony zachodniej. Północno-wschodni narożnik zawalił się niemal całkowicie i zamienił w kupę gruzu. Nad wejściem znajdowała się niezbyt wysoka wieża z dzwonnicą. Co się stało z dzwonem, nikt nie wiedział. Dach nad nawą główną był dziurawy, ale stare krokwie jakimś cudem wciąż wytrzymywały ciężar ceramicznych dachówek. Z obu stron budowli, w równych odstępach, przechylone, przewrócone, do połowy zagrzebane w ziemi, znajdowały się kamienie nagrobne franciszkanów. Maćkowi kojarzyły się z rzędami zębów.

Przynieść coś z wyspy, myślał chłopiec.

Ale co? Przecież nie wyrwę krzyża z jakiegoś grobu.

Ruszył pomiędzy groby zakonników, kierując światło latarki na mijane pomniki. Widział prawie całkowicie zatarte inskrypcje, epitafia, porośnięte mchem płaskorzeźby przedstawiające świętych i anioły. Zastanawiał się, czy nie zabrać jakiegoś małego odłupanego kawałka nagrobka, ale odrzucił ten pomysł.

Zatrzymał się przy wejściu do kaplicy. Stanął w progu i poświecił latarką do wnętrza. Światło wydobyło z mroku kawałki starych desek, fragmenty zaprawy, kurz i brud pokrywające podłogę. W dali majaczył mały kamienny ołtarz.

Maciek przestąpił próg. Pod nogami chrzęściły mu sproszkowane cegły. Podłoga usiana była plamami księżycowego blasku. Przemierzył nawę i dotarł do ołtarza. Poświecił latarką w lewo. Zobaczył przewróconą figurkę. Gdy podszedł bliżej, zauważył, że jest to rzeźba anioła ze złożonymi do modlitwy dłońmi. Anioł leżał na prawym skrzydle, strzaskanym przez ciężką stopę czasu, głowę miał pochyloną. Gdyby ustawić go prosto, wpatrywałby się w podłogę. Chłopiec podniósł figurkę. Zdziwił się, jaka jest ciężka. Pomyślał, że musiała być częścią jakiejś większej całości, po której nie został żaden ślad.

To było to. Dowód, że był na wyspie. Teraz mógł wracać do przyjaciół.

Ruszył do wyjścia. Przez chwilę miał wrażenie, jakby przedzierał się przez gęstą, lepką pajęczynę, ale gdy tylko przestąpił próg, wrażenie minęło. Odetchnął głęboko.

Już miał iść w stronę brzegu, gdy nagle coś przykuło jego wzrok. Promień księżyca odbił się w czymś lśniącym, co leżało w trawie niemal na wprost wejścia do kaplicy. Maciek podszedł bliżej i przyklęknął. Poświecił latarką i zobaczył kawałek błyszczącego metalu, ledwo wystającego z ziemi. Nie zastanawiając się długo, postanowił go wydobyć. Ziemia była wilgotna, łatwo poddawała się jego palcom. Już po chwili trzymał w ubrudzonych dłoniach gładki, owalny i delikatnie rzeźbiony klejnot. Uśmiechnął się i pomyślał, że powinien podziękować księżycowi za to, że mu go pokazał.

Maciek wstał, otrzepał się i zadowolony z siebie ruszył w stronę lasu. Nagle zrobiło się bardzo zimno. Miał wrażenie, jakby wszędzie wokół niego zaczął osiadać szron. Znów poruszał się jak w gęstym syropie. Usłyszał coś jakby szept, westchnienie. Odwrócił się, ale za nim była tylko pusta polana. Odgłos się powtórzył. Chłopiec zaczął krzyczeć. Wtedy wszystko ucichło.

Maciek pobiegł do pontonu. Zsunął go do wody, chwycił wiosła i zaczął pracować ramionami jak szalony. Strach dodawał mu sił. Wydawało mu się, że słyszy słabnące szepty dochodzące z wyspy.

Kilkanaście minut później był już na plaży.

– Co się stało? Wyglądasz, jakbyś zobaczył ducha – powiedział ze śmiechem Robert, gdy Maciek wygramolił się z pontonu.

Chłopiec otworzył usta, żeby odpowiedzieć, ale zmienił zdanie i tylko się uśmiechnął.

Mam im powiedzieć, że SŁYSZAŁEM ducha?

– Rany, cieszysz się jak małpa na plantacji bananów.

– Masz coś? – zapytała Kasia, podchodząc z Mateuszem.

– Jasne – odparł Maciek i schylił się po trofea leżące na dnie pontonu. Zaraz potem cała czwórka udała się w pobliże ogniska. Usiedli na piasku jak najbliżej Maćka i patrzyli mu przez ramię.

– To znalazłem w kaplicy – powiedział, pokazując figurkę anioła i podając ją Kasi.

– Byłeś w środku?

Dziewczyna obracała rzeźbę na wszystkie strony, w końcu podała ją Mateuszowi.

– Miałem do wyboru: poszukać czegoś w kaplicy albo przytargać któryś z nagrobków. A to znalazłem przed kaplicą.

Zapomnieli o figurce anioła, gdy Maciek wyjął z kieszeni drugie znalezisko. Blask ognia odbijał się w gładkiej powierzchni, wciąż nieco przybrudzonej ziemią.

– Wygląda jak... żuk – stwierdziła Kasia, przyglądając się bryłce. – To złoto?

– Całkiem możliwe.

– No to, bracie, znalazłeś skarb – powiedział Robert, klepiąc kolegę w ramię. – Pytanie tylko, co z tym teraz zrobimy?

– Nikomu ani słowa – rzekł Maciek. Popatrzył każdemu w oczy i powtórzył: –– Nikomu ani słowa. Dobra?

– Daj spokój – oburzyła się Kasia. – To przecież oczywiste

– Komu mielibyśmy powiedzieć, że byliśmy nocą na Skałce? Rodzicom? – zawtórował Robert.

Mateusz tylko pokiwał głową.

– OK. No to spadajmy stąd – powiedział Maciek.

Za pomocą leżącego nieopodal zardzewiałego garnka z dziurawym dnem zalali ognisko. Potem w świetle latarek spuścili powietrze z pontonu i zwinęli go. Maciek, który nie musiał już pomagać nieść pontonu, szedł obok Kasi, wspólnie z nią prowadząc ich małą karawanę.

– Ten żuk, którego znalazłeś... – zaczęła Kasia.

– No?

– Jest piękny.

– Tak uważasz?

– Tak. I chyba jest bardzo stary.

– Czemu tak myślisz?

– Gdzieś już widziałam takie żuki. Ale nie pamiętam gdzie.

Przez chwilę szli w milczeniu. Łagodny szum lasu zagłuszał odgłos stóp depczących poszycie.

– Bałeś się?

Maciek przypomniał sobie głosy w ciemnościach i chłód przenikający jego ciało. Wzdrygnął się.

– Trochę. W końcu sam zwiedzałem ruiny kaplicy. Może następnym razem wybierzesz się ze mną?

– Czy proponujesz mi randkę? – zapytała, śmiejąc się, Kasia.

– No. Wyobrażasz sobie jakieś bardziej romantyczne miejsce?

Dochodziła pierwsza w nocy, gdy Maciek kładł się na materacu w pokoju Roberta. Wyprawa nad jezioro zajęła im trzy godziny. Rodzice Roberta jeszcze nie wrócili, nie musieli więc wślizgiwać się przez okno.

Ponownie przeżywał swój pobyt na wyspie. Obracał w dłoniach żuka, którego wykopał przed kaplicą, i zastanawiał się, czym jest i skąd wziął się na wyspie.

Kasia mówiła, że już gdzieś widziała coś podobnego i że to było bardzo stare. Jemu ten mały kawałek złota też coś przypominał, ale nie potrafił go z niczym skojarzyć. Później Maciek nie mógł zrozumieć, dlaczego od razu nie poznał, co przedstawia klejnot.

No i jeszcze te dziwne głosy, chłód...

Gdy zasypiał, wydawało mu się, że słyszy szepty.

Poniedziałek był dla Maćka ciężki. Nie wyspał się, a klasówka z matematyki okazała się trudniejsza, niż myślał.

W domu był później niż zwykle, bo autobus z Puław się spóźnił. Miał ochotę na drzemkę przed obiadem, więc w korytarzu rzucił tylko „cześć”, mając nadzieję, że matka go usłyszy, gdziekolwiek się akurat znajduje, i poszedł prosto do swojego pokoju.

Po chwili kobieta stanęła w drzwiach.

– Maciek, skąd to masz?

W dłoni trzymała złotego skarabeusza.

Rydwan Bogów

Подняться наверх