Читать книгу Rydwan Bogów - Aleksander Kowarz - Страница 4
ROZDZIAŁ 2
ОглавлениеKazimierz Dolny, 2004
Trzy dni później, jak każdego ranka, Andrzeja obudził tramwaj. Znów o siódmej rano. Jak co dzień najpierw umył zęby, potem włączył ekspres do kawy i poszedł z psem na podwórko.
A potem zaczął się pakować. Postanowił już, że urlop, a przynajmniej jego część, spędzi w Kazimierzu Dolnym nad Wisłą.
Dwa ostatnie wieczory poświęcił na przestudiowanie przewodnika pożyczonego od Krysi i skusiły go zawarte w nim opisy oraz zdjęcia przedstawiające miasteczko.
Zdołał się zapakować do podróżnej torby i małego plecaka. W ostatniej chwili zabrał jeden ze swoich cyfrowych aparatów fotograficznych, po czym wziął Adiego na smycz i wyszedł, zamykając za sobą drzwi na klucz.
Torbę załadował do bagażnika, a psa i plecak na tylne siedzenie swojego trzydrzwiowego bordowego renault clio. Adi natychmiast przeskoczył do przodu i zajął fotel pasażera. Przez chwilę patrzyli na siebie: Andrzej z irytacją, a pies z najbardziej niewinną miną, jaką tylko może przybrać husky. W końcu mężczyzna się uśmiechnął, przekręcił kluczyk w stacyjce i ruszył spod bloku. Pies zaczął obśliniać szybę.
Miasto było zakorkowane. Jak zawsze w Krakowie o poranku, w południe i wieczorem. Samochody poruszały się w żółwim tempie, co chwilę jakiś zniecierpliwiony kierowca maltretował klakson.
Andrzej postanowił, że nie będzie się denerwował. W końcu jechał właśnie na zasłużony urlop. Adi rozłożył się na siedzeniu, okazując pogardę dla zmagań użytkowników dróg. Nie jest łatwo być cierpliwym w korku. W pewnej chwili Stawicki usłyszał trzask, a potem ujrzał corsę stojącą w poprzek jezdni ze zderzakiem wbitym w drzwi forda focusa od strony pasażera. Kierowcy obu pojazdów wysiedli, obejrzeli zderzak i drzwi, po czym zaczęli krzyczeć jeden przez drugiego. Następnie w ruch poszły pięści. Potrzebna była interwencja osób trzecich. Chociaż w końcu udało się ich rozdzielić, na jezdni pozostała przyczyna powiększającego się zatoru ulicznego w postaci dwóch sczepionych ze sobą samochodów. Przepchnięcie ich na chodnik na szczęście nie trwało długo.
Kiedy w końcu Andrzej wyjechał z Krakowa, odetchnął z ulgą. Minęła już dziesiąta.
Poza miastem drogi były przejezdne, choć panował duży ruch. Adi, czując, że samochód przyspieszył, znów zaczął obśliniać szybę. Lubił jazdę samochodem. Rozglądał się ciekawie na wszystkie strony, podziwiając widoki.
Koło Kielc Andrzej zatrzymał się na małym przydrożnym parkingu otoczonym świerkami, żeby coś zjeść. Zamówił sobie hot doga i zdziwił się niepomiernie, gdy wśród kukurydzy, kiszonych ogórków i majonezu dostrzegł czerwoną kapustę. Lokalny folklor, pomyślał, przeżuwając pierwszy kęs.
Nie zapomniał też o Adim. Najpierw wypuścił go, żeby pies mógł się załatwić, potem wydobył z bagażnika jego miski, tak zaprojektowane, że jedna mieściła się w drugiej. Andrzej kupił je poprzedniego dnia, specjalnie na ten wyjazd. Do pierwszej nasypał trochę suchej karmy, do drugiej wlał wodę mineralną i postawił obie na ziemi. Po chwili pies zaczął pożerać chrupki, a Andrzej sięgnął do plecaka po kanapki, które sobie przezornie przygotował przed wyjazdem. Hot dogiem się nie najadł, na drugiego nie miał ochoty, a bał się zamówić hamburgera czy chociażby zapiekankę. Nie wiadomo, co mógłby w nich znaleźć.
Jedząc kanapki, słuchał wiadomości. Bardziej z przyzwyczajenia niż z potrzeby, ponieważ nie potrzebował spikera do stwierdzenia, że „mamy piękny dzień, a temperatura może sięgnąć nawet dwudziestu stopni powyżej zera”.
Po posiłku zapakował Adiego z powrotem do samochodu, schował puste miski i ruszył dalej.
Minął Puławy i powoli zbliżał się do celu podróży.
Miał już dość muzycznej papki puszczanej w radiu i przerywanej częstymi reklamami środków przeczyszczających lub powstrzymujących gwałtowne przeczyszczanie. Przez chwilę grzebał w schowku od strony pasażera, po czym wyciągnął starą kasetę Guns N’Roses. Kiedy z głośników ryknęła gitara elektryczna Slasha, Adi stulił uszy i uciekł na tylne siedzenie. Jakoś nie trawił rocka.
Andrzej odruchowo przyspieszył i zaczął nucić pod nosem ulubione kawałki.
Ojcze, kto zbudował piramidy? Ludzie.
Tacy jak my?
Nie. Znacznie mądrzejsi i potężniejsi.
Andrzej nerwowo zamrugał. Piramidy? Nigdy nie słyszał, żeby Gunsi śpiewali o piramidach... Przewinął kasetę i puścił jeszcze raz. Usłyszał tylko doskonale znany tekst Don’t Cry. Ciarki przeszły mu po plecach. Z tyłu pisnął Adi.
– Też słyszałeś coś dziwnego, piesku?
Co się stało z tymi ludźmi?
Zabiliśmy ich.
– Co jest...?
Przed oczami coś mu błysnęło. Jakiś okrągły przedmiot i coś błyszczącego pod nim... Potem wszystko potoczyło się błyskawicznie, jak zwykle w takich chwilach.
Właśnie zbliżał się do ostrego zakrętu. Jechał za szybko. W polu widzenia nagle znalazł się żółty samochód dostawczy, który ścinając zakręt, wjechał na lewy pas. Andrzej wcisnął hamulec i skręcił w prawo. W tym momencie dostrzegł plecy pieszego. Szedł po niewłaściwej stronie pobocza. Andrzej odbił w lewo i dodał gazu, żeby nie potrącić beztroskiego spacerowicza. Zdołał go ominąć, ale samochodem zarzuciło. Andrzej słyszał, jak husky przetacza się po siedzeniu, pchany siłą bezwładności. Potem stracił panowanie nad kierownicą, bordowe clio obróciło się o sto osiemdziesiąt stopni i tyłem wjechało do rowu, kasując przy okazji znak informujący o niebezpiecznym zakręcie. Kierowca samochodu dostawczego niczego nawet nie zauważył.
Przez chwilę Andrzej siedział nieruchomo, wsłuchując się w bicie własnego serca.
– Wszystko w porządku – szepnął do siebie. – Oprócz tego, że zaczynam słyszeć głosy, wszystko jest w porządku.
Pocieszyła go myśl, że wciąż żyje. Potem do głuchego łomotu serca dołączył inny dźwięk: popiskiwanie Adiego. Andrzej spojrzał za siebie. Husky na wpół siedział, a na wpół leżał na tylnej kanapie. Miał rozbiegany wzrok i drżał na całym ciele, ale poza tym chyba nic mu się nie stało. Andrzej uświadomił sobie, że sam również drży. Pomyślał, że to szok, i z niejakim zdziwieniem obserwował jego oznaki u psa.
Nagłe pojawienie się twarzy w oknie spowodowało niekontrolowany podskok kierowcy i znacząco przyspieszyło mu puls.
– Nic się panu nie stało? – krzyknęła twarz, której właściciela Andrzej o mały włos nie wysłał na tamten świat. Twarz, jak i zapewne cała reszta, należała do kobiety.
Pokręcił przecząco głową.
– Pomogę panu wysiąść – zaoferowała się niedoszła ofiara wypadku, otwierając skrzypiące drzwi.
Andrzej drżącą ręką sięgnął do klamry pasa bezpieczeństwa. Pas odskoczył ze świstem, uderzając go w lewą dłoń.
Dopiero potem wyłączył wciąż pracujący silnik i wygramolił się z samochodu. Adi wyszedł tuż za nim.
– Dziękuję – wysapał Stawicki.
Kobieta pierwsza wyszła z rowu i wyciągnęła do Andrzeja rękę. Zauważył, że jest bardzo szczupłą blondynką o krótko przyciętych włosach. Po chwili stał obok niej na poboczu, spoglądając z góry na samochód i głaszcząc husky’ego po łbie. Pies przysiadł koło nogi swojego pana.
– Jest pan cały? – zapytała ponownie kobieta.
– Dziękuję, nic mi nie jest – odparł Andrzej. – A pani? Prawie panią potrąciłem.
– Niech się pan nie martwi, nie trafił pan. – Blondynka się uśmiechnęła.
– Całe szczęście.
– Nie powinien pan rozstawić trójkąta albo coś w tym rodzaju?
– Racja. Oczywiście – rzucił Andrzej.
Zsunął się z powrotem do rowu i wyciągnął kluczyki ze stacyjki. Z tylnego siedzenia zabrał też swój plecak i smycz. Okrążając samochód, zauważył, że w drzwiach od strony pasażera jest spore wgniecenie, a znak drogowy wybił szybę. W końcu wydobył z bagażnika trójkąt ostrzegawczy i wrócił na pobocze. Zapiął Adiemu smycz i podał ją kobiecie.
– Proszę potrzymać – powiedział i ruszył w stronę, z której nadjechał samochód dostawczy. Ustawił trójkąt w przepisowej odległości i zawrócił. Pomyślał, że w sumie wszyscy mieli sporo szczęścia. Nikomu nic się nie stało, a i szkody wyglądały na niewielkie. Samochód był ubezpieczony, więc kosztami naprawy nie musiał się przejmować. Nie powinno być również problemu z wyciągnięciem renówki z rowu, bo wpadła do niego pod kątem i przednimi kołami opierała się o pobocze.
– Śliczny pies – powiedziała kobieta.
– I wyjątkowo grzeczny – odparł Andrzej z uśmiechem. – Zazwyczaj rzuca się na ludzi. – Źrenice zielonych oczu blondynki gwałtownie się rozszerzyły. – Nie, nie jest groźny – pospieszył z wyjaśnieniem Andrzej. – Jest bardzo przyjacielski i na swój sposób wylewny. Wszystkich próbuje lizać po twarzy.
– Aha – mruknęła kobieta, ale nie wyglądała na uspokojoną.
– Andrzej Stawicki – przedstawił się reporter, wyciągając dłoń.
– Iza Mieleniuk – odparła blondynka. Miała silny uścisk. Po chwili oddała Andrzejowi smycz.
– Cóż, chyba muszę zadzwonić po pomoc drogową – stwierdził.
Wyjął z plecaka na szczęście nieuszkodzony telefon komórkowy i wybrał numer linii alarmowej swojego zakładu ubezpieczeń. Po krótkiej rozmowie dyspozytor zapytał o miejsce wypadku.
– Gdzie my właściwie jesteśmy? – zapytał Andrzej, zasłaniając mikrofon telefonu.
Iza odpowiedziała.
– Pięć kilometrów od Kazimierza Dolnego, w stronę Puław – powtórzył Andrzej.
***
Profesor Orańczak i jego dwaj młodzi asystenci wyszli ze sklepu spożywczego. Ci ostatni nieśli ciężkie siatki pełne żywności, profesor zaś z butelką wody mineralnej w ręce pełnił rolę przewodnika stada. Przecięli rynek miasteczka i ruszyli w stronę zaparkowanego nieopodal samochodu.
Gdy ładowali się wraz z zakupami do środka, minęło ich bordowe clio na lawecie.
Profesor usiadł za rozgrzaną kierownicą. Upał powoli stawał się nie do zniesienia. Co się dzieje z tym majem?
Kwatera zespołu naukowego znajdowała się w Domu Pracy Twórczej Politechniki Lubelskiej. Nie było to szczególnie atrakcyjne miejsce, ale profesorowi zależało, żeby mieszkać jak najbliżej wyspy. Ośrodek turystyczny nad jeziorem nie dysponował wystarczającą ilością wolnych miejsc, a noce wciąż były za chłodne, aby sypiać w namiotach na wyspie.
Pilnowanie terenu musiał zlecić firmie ochroniarskiej, co również mu się nie podobało. Cóż, na razie to musiało wystarczyć. Przynajmniej do chwili, gdy zrobi się na tyle ciepło, że będzie można przenieść się na wyspę.
W progu budynku przywitała ich Anna.
– Nareszcie. Umieramy z głodu – powiedziała, biorąc siatkę od jednego z asystentów.
– Pani doktor, nie mogę pamiętać przecież o wszystkim! – odparł Orańczak.
– A powinien pan, powinien. W końcu to pan jest profesorem.
Profesor parsknął śmiechem. Jego znajomość z Anną Nawrot sięgała czasów, gdy była studentką trzeciego roku archeologii na Uniwersytecie Warszawskim. Jedną z lepszych studentek na roku, a ponadto cechował ją zapał, jaki profesor zawsze cenił u młodych ludzi. Dlatego ucieszył się, gdy Anna po obronie pracy magisterskiej oznajmiła, że zamierza pozostać na uczelni i pod jego kierunkiem zrobić doktorat.
Anna poprowadziła całą trójkę do przestronnej jadalni. Reszta zespołu była właśnie zajęta zsuwaniem kilku stołów. Po chwili dosunęli krzesła, na blacie wylądowały ciężkie pakunki przywiezione przez profesora, a za nimi sztućce i talerze wygrzebane w kuchni.
Wszyscy członkowie zespołu zasiedli do wspólnej kolacji. Oprócz Orańczaka i Nawrot grupa składała się z czternastu studentów, od trzeciego roku wzwyż, i dwóch doktorantów.
– Czy oficjalne pozwolenie już doszło? – zapytał profesor między kęsami kanapki z serem.
– Owszem – potwierdziła Anna. – Dziś rano.
– Świetnie. Jutro o poranku zabierz ludzi na wyspę, a ja udam się ze świstkiem do gwardiana klasztoru reformatów.
– Postawimy go w niezręcznej sytuacji. Nie miał nic do powiedzenia w sprawie ziemi, która bądź co bądź należy do klasztoru od wieków.
– Trudno. Nie było czasu na negocjacje z miejscowymi braciszkami. Gdybyśmy wdali się z nimi w dyskusję, najpewniej stracilibyśmy środki na badania, nim doszłoby do podjęcia jakichkolwiek decyzji.
– Mimo wszystko moim zdaniem należało przynajmniej powiadomić gwardiana o naszych zamiarach, zanim jeszcze doszło do rozmowy z prowincjałem zakonu.
Orańczak westchnął.
– Pewnie masz rację. Powinienem był zostawić ci sprawy administracyjne, jak zwykle. Ale nadarzyła się okazja, a pokusa była zbyt silna. Jak mówiłem, trudno. Stało się.
Przez cały wieczór nie wrócili już do tematu. Po kolacji jednak zajęli się kwestiami technicznymi. Pochyleni nad mapą wyspy i serią zrobionych wcześniej zdjęć dyskutowali o tym, w którym miejscu najlepiej rozpocząć wykopaliska.
***
Pomarańczowy samochód pomocy drogowej zatrzymał się nieopodal rynku. Z szoferki wyskoczył Andrzej z Adim, a za nimi Iza. Gdy tylko Andrzej wydobył z auta swoje bagaże i zatrzasnął za sobą drzwi, kierowca ruszył, zabierając rozbitą renówkę do warsztatu.
Przez chwilę stali na chodniku, nie wiedząc, co powiedzieć. W końcu odezwał się Andrzej:
– Czy dałaby się pani zaprosić na kolację? W ramach przeprosin za to, że o mało pani nie rozjechałem...
Iza wahała się przez chwilę, w końcu jednak uśmiech rozjaśnił jej twarz.
– Czemu nie? – odparła. – Ale pod dwoma warunkami. Po pierwsze chciałabym jeszcze na chwilkę pójść do siebie, żeby się odświeżyć i przebrać, a po drugie przejdźmy na „ty”.
– Dobrze. W takim razie spotkajmy się koło studni na rynku, powiedzmy za godzinę, zgoda? Muszę znaleźć jakiś pensjonat, gdzie zechcą przyjąć mnie i psa.
Andrzej znalazł lokum nadspodziewanie szybko, bo już po kilkunastu minutach. Wynajął pokój w małym, jednorodzinnym domku przy ulicy Sadowej, w którym mieszkał samotny starszy pan. Na tyłach domu rozciągał się ogród, było więc sporo miejsca dla Adiego. Sadowa biegła równolegle do brzegu Wisły i z piętra można było dostrzec lśniącą wstęgę rzeki.
– Oczywiście, pies może spać w pokoju razem z panem, ale wtedy wyjdzie trochę drożej. Wie pan, sierść, ciężko posprzątać, pies może nabrudzić...
Andrzej nie wykłócał się o cenę. Nie sądził, że znalezienie kogoś, kto zgodzi się przyjąć psa pod swój dach, okaże się takie proste. Adiemu będzie dobrze w ogrodzie, podczas gdy jego pan uda się na kolację do restauracji.
Pokój, który wynajął, znajdował się na piętrze. Nie był duży, stało w nim jedynie łóżko, stolik, dwa krzesła, szafka i telewizor, ale Andrzejowi to odpowiadało, ponieważ i tak zamierzał w nim spędzać jedynie noce. Łazienka z wanną i prysznicem znajdowała się na korytarzu, koło schodów. Na piętrze był jeszcze jeden pokój do wynajęcia, w tej chwili wolny.
Zadowolony z pomyślnego rozwoju sytuacji, Andrzej zrzucił z ramienia swoją torbę podróżną. Plecak położył na jednym z krzeseł i wyjrzał przez malutkie okienko wpuszczone w ukośny sufit. Widział stamtąd kawałek ogrodu i węszącego w nim psa. Husky wydawał się lekko zdezorientowany. Stawicki uśmiechnął się do swoich myśli i poszedł wziąć prysznic.
Pod strumieniem gorącej wody przykre wspomnienie wypadku szybko zbladło, wróciła natomiast myśl, która tuż przed zdarzeniem pojawiła się w jego głowie.
Ojcze, kto zbudował piramidy?
Dopiero teraz miał chwilę, żeby się nad tym zastanowić. Skąd wzięła się ta myśl? Nie była jego, to pewne. Nie przypominał sobie, aby kiedykolwiek prowadził sam ze sobą dyskusję o piramidach. Wniosek z tego płynął taki, że naprawdę zaczął słyszeć głosy. Jak ci wszyscy ludzie, którzy przeżyli jakiś wstrząs psychiczny i nie potrafili w pełni z niego wyjść.
Boże, jest gorzej, niż sądziłem. A jeśli tak, to może Krysia ma rację? Może naprawdę sam sobie z tym nie poradzę?
Zdecydował, że jeszcze ma czas. Jeśli to nie minie samo, jeśli będzie się powtarzać – wtedy zacznie się martwić.
Dokładnie o umówionym czasie Andrzej znalazł się koło studni na kazimierskim rynku. Nie czekał długo. Iza zjawiła się ubrana w lekką, kwiecistą sukienkę, która podkreślała bladość jej uśmiechniętej twarzy. Z daleka dojrzała Andrzeja i pomachała do niego, przyspieszając kroku.
– Widziałem po drodze miłą knajpkę – zagadnął Andrzej, gdy Iza podeszła bliżej.
– Prowadź więc – odparła dziewczyna.
Po krótkim spacerku stanęli przed drewnianą furtką. Wisiał nad nią szyld głoszący, iż za progiem na głodnych turystów czeka „Zielona Tawerna”. Andrzej pchnął furtkę i znaleźli się w dużym ogrodzie otoczonym drzewami. Pod ich stopami ścieliła się brukowana dróżka prowadząca do znajdującego się po lewej stronie budynku. Tam właśnie mieściła się restauracja, ale ze względu na piękną pogodę i rozkwitający sezon letni wiele stolików wystawiono na zewnątrz.
Andrzej i Iza wybrali stolik pod rozłożystą jabłonią, niedaleko budynku. Otoczyły ich zapachy przeróżnych potraw spożywanych przy sąsiednich stolikach i przygotowywanych w kuchni.
Kelner zjawił się szybko, ze służbowym uśmiechem na twarzy i dwiema kartami dań w dłoni. Oboje nabrali już porządnego apetytu, więc z zapałem zabrali się do studiowania menu.
Niedługo potem kelner pojawił się ponownie, tym razem z notesem i długopisem. Iza zamówiła pstrąga ze smażonymi ziemniakami i surówką, Andrzej – smażony ser z frytkami. Kelner nabazgrał coś w swoim notesie i odpłynął w stronę kuchni, pozostawiając turystów zatopionych w wiklinowych fotelach.
– Miło tu – stwierdziła Iza, rozglądając się. – I tak ładnie pachnie. Jestem już strasznie głodna.
– Ja też – przyznał Andrzej. – Ależ ten kelner się grzebie...
Oboje wybuchnęli śmiechem.
– Lubiłam kiedyś gotować.
– Co się zmieniło?
– Dla jednej osoby się nie opłaca. – Cień przemknął po twarzy Izy. – Co cię sprowadza do Kazimierza? – zapytała, zmieniając temat.
– Urlop. Szukałem jakiegoś miłego miejsca, gdzie mógłbym odpocząć od pracy, i trafiłem tutaj. Jak dotąd miałem mnóstwo stresu zamiast odpoczynku.
– A co robisz?
– Jestem fotoreporterem.
– A jakiej gazety?
Andrzej ruchem głowy wskazał grubego jegomościa kilka stolików dalej. Obok jego talerza leżało czasopismo.
– Och... – Iza była pod wrażeniem.
W tym momencie nadszedł kelner, ucinając dyskusję o życiu zawodowym Andrzeja.
– Gdy leżałeś w rowie, zauważyłam krakowską rejestrację. Zawsze chciałam tam mieszkać.
– To piękne miasto – odparł Andrzej, próbując nabrać na widelec kawałek rozciągliwego sera. – Ale spowszedniałoby ci.
– Dlaczego tak myślisz?
– Urodziłem się w Krakowie. Nie dostrzegam już tego, czym zachwycają się przyjezdni. Każdy, kto decyduje się zamieszkać w Krakowie, po pewnym czasie obojętnieje na uroki miasta. A turyści bywają irytujący. W lecie trudno znaleźć wolne miejsce w knajpce gdzieś koło rynku.
– Nie powiesz chyba, że Kraków w ogóle na ciebie nie działa.
– Owszem, działa. Ale nie tak jak na ludzi, którzy widzą to miasto po raz pierwszy. Mam kilka swoich ulubionych miejsc. Nic ponadto.
– Co zrobiłeś z psem? – Iza znów z uśmiechem zmieniła temat.
– Został w pensjonacie. Spodobał mu się ogródek. A ty? Też jesteś na urlopie? – zapytał Andrzej.
– Tak. Znajomi polecili mi to miejsce. Przyjechałam trzy dni temu. Moglibyśmy razem pozwiedzać okolicę, jeśli chcesz.
Andrzej był zaskoczony. Zastanawiał się przez chwilę, ale szybko stwierdził, że podoba mu się i propozycja... i dziewczyna.
– Bardzo chętnie – powiedział w końcu. – Obawiałem się, że tylko Adi i przewodnik turystyczny będą dotrzymywać mi towarzystwa.
Zmierzch już zapadał nad Kazimierzem, gdy poprosili o rachunek.