Читать книгу Rydwan Bogów - Aleksander Kowarz - Страница 3

ROZDZIAŁ 1

Оглавление

Kraków, Kazimierz Dolny, 2004

Dzień chylił się ku końcowi, gdy Andrzej Stawicki skończył przeglądać zdjęcia, które zrobił niedawno w kraju oddalonym o ponad trzy tysiące kilometrów. Jutro miał zamiar wypalić je na płycie CD i zanieść do redakcji czasopisma, w którym pracował. Wyłączył komputer, przymknął oczy i odchylił się na krześle. Dopiero teraz, gdy oderwał się od pracy, dotarł do niego hałas ruchu ulicznego. W otwartym na oścież oknie, poruszana ciepłym wiosennym wietrzykiem, tańczyła lekka firanka, którą wieki temu kupiła jego była żona Gosia.

Na progu pokoju pojawił się husky. Andrzej uśmiechnął się, wspominając, w jaki sposób Adi zapracował na swoje krótkie imię.

Pies przemierzył pokój spokojnym, leniwym krokiem i położył swój wielki łeb na kolanach Andrzeja. Jego duże niebieskie oczy zdawały się mówić „rusz się wreszcie”. Jakżeby inaczej. Właśnie nadszedł czas na wieczorny spacer. Po chwili na szyi psa podzwaniała łańcuchowa obroża, a on sam kręcił się koło drzwi. Andrzej i Adi szybko pokonali trzy piętra dzielące ich od świeżego podwórkowego powietrza. Andrzej z radością powitał ostatnie promienie zachodzącego słońca, które musnęły jego twarz, gdy wyszedł z klatki schodowej. Stał przez chwilę z zamkniętymi oczami, rozkoszując się ciepłem i tym delikatnym wiaterkiem. Adi cierpliwie czekał, aż upojenie jego pana minie.

Nagle szczeknął raz i szarpnął się na smyczy. Andrzej otworzył oczy i ujrzał sąsiadkę z piętra, zmierzającą ku nim z pustym wiaderkiem na śmieci w ręku.

– Dzień dobry, Andrzeju! – zaszczebiotała. – Cześć Adi! Śliczny mamy dzień, nieprawdaż? – dodała, głaszcząc husky’ego po łbie.

– Dzień dobry, Krysiu – odparł Stawicki. – Rzeczywiście, piękny dziś dzień.

Krysia Piekarska była drobną brunetką po trzydziestce, której Andrzej podrzucał Adiego zawsze, gdy wyjeżdżał zbierać materiały do kolejnych reportaży. Byli dobrymi przyjaciółmi. Często przesiadywał u niej długie godziny, popijając wytrawne wino i rozmawiając z nią na najróżniejsze tematy.

– Może wpadniecie do mnie później? Ugotuję coś pysznego – obiecała i z uśmiechem ruszyła w stronę klatki schodowej, nie czekając na odpowiedź.

Spaghetti, przemknęło Andrzejowi przez myśl. Zdarzało mu się już wcześniej przewidywanie przyszłości. Niezbyt odległej i dotyczącej raczej niewiele znaczących rzeczy, ale zawsze. Nazywał to zjawisko „przebłyskami jasnowidzenia”, jego świętej pamięci eksżona zaś – „lekką paranoją”. Gosia była bardzo wrażliwa na punkcie wszelkich form postrzegania pozazmysłowego. Jej ojciec lubił sobie wypić. Gdy miał w czubie, próbował czytania w myślach, jasnowidzenia i telekinezy. Tej ostatniej najczęściej na wazonie. Gdy mu nie wychodziło, po prostu rzucał nim o ścianę, a matka następnego dnia kupowała nowy.

– To dlaczego wciąż nie możesz trafić szóstki w totka? – krzyczała na ojca, gdy chwalił się swoimi zdolnościami. Na Andrzeja też krzyczała, gdy udawało mu się odgadnąć, co będzie na obiad.

– Co ty na to, druhu? Odwiedzimy dziś Krysię? – zapytał Andrzej, tarmosząc psa za uszy i odrywając się od wspomnień.

Adi zamerdał ogonem.

– Świetnie. A teraz chodźmy już na ten spacer.

Poszli nad zakole Wisły. Adi z niegasnącym entuzjazmem starał się obwąchać każdą kępkę trawy i obsikać połowę z nich. Rzeka lśniła, puszczając do spacerowiczów zajączki. Szeroki, poprzecinany chodnikami pas trawy rozciągający się pod wzgórzem zamkowym zajęła młodzież. Chłopcy i dziewczęta wylegiwali się na kocach bądź bezpośrednio na trawie, śmiali się, rozmawiali, grali w karty i pili piwo.

Andrzej usiadł na ławce i zapatrzył się na skąpany w złocie Wawel. Uwielbiał zakole Wisły, uwielbiał Kraków z jego wszędobylskimi gołębiami, turystami i korkami ulicznymi. A jednak nie potrafił się cieszyć ani krakowskim majem, ani swoją pracą, która jeszcze do niedawna dawała mu tak wiele satysfakcji. Demony, które zamknął w klatce, gdzieś na samym dnie umysłu, spały, lecz sen miały czujny, niespokojny.

Czekały.

W nocy znów miał ten sen. Gdy pojawił się po raz pierwszy, niepokojąco realistyczny i zarazem całkiem przyjemny, powitał go z wdzięcznością, widząc w nim drogę ucieczki od okropieństw, których nie tak dawno był świadkiem. Kiedyś twarze postaci występujących w tym śnie stały się wyraźniejsze i od tamtego czasu przestał on być dla niego przyjemny. Za bardzo przypominał przeszłość, z którą nie chciał już mieć do czynienia, o której nie chciał pamiętać.

Miewał też inne sny, równie realistyczne i niepokojące, choć nie na tyle, by bać się zasnąć.

Adi poruszył się niecierpliwie. Chciał iść dalej, łowić nowe zapachy unoszące się w powietrzu i oznaczać teren, a nie siedzieć przy ławce, czekając, aż jego pan wróci na spokojne wody rzeczywistości.

Poszli dalej.

W drodze do domu Andrzej kupił pudełko czekoladek i późnym wieczorem pojawił się przed drzwiami mieszkania Krysi. Otworzyła po pierwszym dzwonku.

– Hej, wejdźcie – powiedziała. Adi nie czekał na zaproszenie, przepchnął się koło Andrzeja i już był w dużym pokoju. Rozwalił się pod kanapą, wywiesił język i wyszczerzył z zadowolenia zęby. Krysia przepadała za Adim, a Adi za Krysią. W końcu łączyły ich wspólne tygodnie, podczas gdy Andrzej gdzieś na końcu świata biegał z aparatem fotograficznym w ręce.

Andrzej wręczył sąsiadce bombonierkę i usiadł na kanapie. Czekoladki, wciąż zapakowane, wylądowały na stole.

– Zjemy na deser. Podać ci coś do picia?

– Masz jakiś sok owocowy? – zapytał Andrzej.

– Może być z czarnej porzeczki?

– Oczywiście.

Krysia zniknęła w kuchni, aby po chwili wrócić z tacą, na której stały dwie wysokie szklanki, sztućce i sok w kartonie. Postawiła tacę na stole i gdy Andrzej zajął się rozlewaniem soku, ponownie poszła do kuchni, tym razem po dwa talerze parującego spaghetti.

– Mam nadzieję, że będzie wam smakowało – powiedziała. Adi dostał wołową kość.

Andrzej podał Krysi szklankę.

– Rozpieszczasz mi psa. Niedługo będzie wolał mieszkać u ciebie.

Trącili się i zabrali do jedzenia. Andrzej zamieszał widelcem w makaronie, porwał kilka nitek, wykręcił nimi piruet na łyżce i włożył sobie do ust.

Pochłonął swoją porcję w ciągu kilku radosnych, acz pracowitych minut. Dziewczyna miała naturalny talent do gotowania i w pełni go wykorzystywała. Ze zwykłego spaghetti potrafiła stworzyć poemat na cześć makaronu.

Pod stołem Adi chrupał swoją kość.

– Jutro idę do redakcji oddać ostatnie zdjęcia – powiedział Andrzej, gdy puste talerze zniknęły w kuchni.

– Te z Iraku?

– Tak.

– Chciałabym je zobaczyć – rzekła Krysia. – Jeszcze zanim trafią do druku.

– Obawiam się, że to niemożliwe. Część już trafiła.

– Więc może pokażesz mi te, które masz w swoim komputerze? W magazynie ukazują się tylko niektóre.

– Zdjęcia to tylko echo tego, co widziałem w Iraku – powiedział Andrzej. – Ten kraj naprawdę ciężko będzie odbudować. Ludzie żyją w ciągłym strachu, zamachy terrorystyczne są coraz częstsze...

Umilkł. Zawsze się cieszył, gdy wyjeżdżał za granicę jako fotoreporter. Wiadomość o wyjeździe do Iraku również go ucieszyła, choć wiedział, że nie będzie to majówka. Pomimo oficjalnie zakończonych działań wojennych kraj wciąż stał w ogniu, Amerykanie deptali po piętach Saddamowi, którego bojówki z kolei uprzykrzały życie żołnierzom koalicji, jak tylko mogły.

Nic jednak nie było w stanie przygotować go do tego, co zastał na miejscu. Na każdym kroku strach, zniszczenie, cierpienie. Pierwszy raz w życiu znalazł się w samym centrum krwawych walk. W głowie utkwiła mu jednak najbardziej pewna kaseta wideo, którą wraz z patrolem wojska znalazł w mieszkaniu jednego z członków partii Baas.

– Andrzeju? Wszystko w porządku? – zaniepokojony głos Krysi wyrwał go z odrętwienia.

– Tak. Tak, przepraszam. Zamyśliłem się.

– To przez ten wyjazd do Iraku, prawda? Zmienił cię. Widzę, jak nagle stajesz się nieobecny. Może powinieneś z kimś o tym porozmawiać? Wiesz...

– Z jednym z tych wiecznie uśmiechających się doktorów od głowy? Raczej nie. Myślę, że sobie sam poradzę. Muszę już iść. Dzięki za kolację. Była przepyszna.

– Andrzeju, przepraszam... – powiedziała Krysia do zamykających się drzwi.

W nocy Andrzej długo nie mógł zasnąć. Bał się. Krysia obudziła jego demony. Niechcący, przypadkiem sprawiła, że zaczęły się miotać w swojej klatce, szarpać pręty i opętańczo wyć. Tak samo jak przypadkiem trącony czubkiem buta kamyczek zamienia się w niszczącą wszystko na swojej drodze lawinę. Potrzeba trochę czasu, żeby demony znów się uspokoiły i zasnęły. Czasu i może...

Nie! Lepiej nawet o tym nie myśleć. I tak mało brakowało, żeby stracił nad tym kontrolę.

Krysia również nie spała. Myślała o Andrzeju. Z Iraku wrócił Andrzej niepodobny do tego, który tam pojechał. Nie było już Andrzeja zadowolonego z życia, Andrzeja, który zawsze potrafił ją rozbawić. Był ktoś inny. Ten ktoś ją martwił i przerażał.

***

Kilkaset kilometrów dalej, i nieco później, w sanatorium dla ludzi cierpiących na nerwice oraz inne choroby psychiczne jeden z pacjentów zaczął krzyczeć. Na korytarzu rozległ się tupot nóg i po chwili do pokoju wpadło dwóch pielęgniarzy, kopniakiem zamykając za sobą drzwi. Kilka sekund później krzyki ustały.

W tym czasie korytarz zdążył się już zapełnić pensjonariuszami ośrodka, napędzanymi niezdrową ciekawością. Była wśród nich całkiem urocza młoda blondynka. Pomyślała, że ten, kto krzyczał, musiał mieć zły sen. Ona często budziła się w nocy ze zduszonym krzykiem na ustach. Na szczęście zawsze udawało jej się nad tym zapanować, w przeciwnym razie zostałaby nafaszerowana środkami uspokajającymi, tak samo jak tamten nieszczęśnik.

Dla niej jednak koszmary już się skończyły. Rankiem miała wyjść do domu z nadzieją, że już nigdy nie będzie musiała tu wracać. Wygasły wszystkie negatywne uczucia i złe myśli spowodowane zdarzeniami, przez które tu trafiła. Teraz było ich zdecydowanie mniej niż na początku i cieszyła się z tego. Według niej koszmary stanowiły swoisty wentyl bezpieczeństwa, przez który choroba powoli opuszczała jej głowę. Brakowało tylko świstu, jaki towarzyszy spuszczaniu powietrza z rowerowej dętki.

Właściwie tylko ona nazywała to miejsce „sanatorium”. Dla całej reszty był to zakład psychiatryczny, w którym próbowano złagodzić objawy schizofrenii, paranoi i całej gamy różnych chorób. Ci, którzy opuszczali mury zakładu, najczęściej do końca życia musieli łykać tabletki.

Przez jakiś czas ona również będzie musiała „brać prochy”, ale najgorsze miała już za sobą. Tak. Zdecydowanie. Już wkrótce opuści sanatorium, a potem... potem się zobaczy. Będzie wiedziała, co robić. Wierzyła swojej intuicji, słuchała jej i zawsze wychodziła na tym dobrze. Poza jednym przypadkiem, ale to przeszłość, tak odległa, że niewarta nawet wspomnienia. Zresztą to i tak musiało się zdarzyć.

***

Najpierw usłyszał przejeżdżający za oknem tramwaj. Potem otworzył oczy i spojrzał na lśniące cyferki zegarka stojącego na szafce obok łóżka. Siódma rano. Wybierzcie mnie na prezydenta, a obiecuję wprowadzić ustawowy zakaz rozpoczynania dnia przed godziną dziewiątą, zwykł mawiać jako student. Potem jednak wstawanie o siódmej stało się nawykiem, jednym z tych, które ciężko wykorzenić, a studenckie wizje zmiany świata na lepsze odpłynęły w niebyt.

Na chwilę jeszcze zamknął oczy i wsłuchał się w bicie serca.

Wszystko gra.

Każdy dzień rozpoczynał w ten sam sposób, od lat. Najpierw marsz do toalety, potem mycie zębów. W kuchni włączał ekspres do kawy i dopiero potem się ubierał. Wtedy Adi zazwyczaj już siedział przed drzwiami, czekając na swoją okazję do opróżnienia pęcherza. Andrzej zapinał mu smycz na obroży i wyprowadzał na podwórko. Był chyba jedynym mieszkańcem miasta, który na spacery z psem zabierał szufelkę i foliowe woreczki.

Zapowiadał się następny słoneczny dzień. Chłód poranka przyjemnie orzeźwiał, nieliczne kępki niezadeptanej trawy lśniły od rosy. Andrzej nie po raz pierwszy pomyślał, że fajnie byłoby mieć dom gdzieś na przedmieściach i móc co rano rozkoszować się takimi chwilami, przechadzając boso po własnym ogródku.

Tymczasem Adi zdążył załatwić swoje potrzeby; Andrzej zgarnął, co było do zgarnięcia, i wyrzucił woreczek do najbliższego śmietnika.

W mieszkaniu unosił się przyjemny zapach świeżo zaparzonej kawy. Andrzej nalał sobie pełny kubek i usiadł przy biurku. Śniadanie, jak zwykle, zje później.

Otworzył szufladę, w której schował płyty ze zdjęciami z Iraku, i poczuł, jak demony znów walą w kraty więzienia, które dla nich zbudował.

***

Gabinet kierownika działu zagranicznego „Explorera”, czasopisma, dla którego pracował Andrzej, był zagracony nieco bardziej niż zwykle. Wszędzie walały się plastikowe kubki po kawie, stare numery tygodnika i mnóstwo innych papierów.

– Andrzej! Masz te zdjęcia?

Ani cześć, ani pocałuj mnie w dupę, tylko czy masz już te zdjęcia. Cholera!

Ale Maciek Krzyżewski taki już był. Rzadko kiedy bawił się w uprzejmości i przez lata współpracy z nim Andrzej zdążył się przyzwyczaić, że od razu przechodzi do sedna. Niemniej dziś niezmiernie go to zirytowało.

Kierownik działu był gruby i kształtem przypominał baryłkę. Jego garnitury i koszule krawcy szyli na zamówienie, bo w sklepach miał kłopoty ze znalezieniem czegoś na swój rozmiar. Poza tym było go na to stać. Znali się od dziewięciu lat, czyli od początku istnienia gazety, kiedy to Andrzej jeszcze się cieszył, że będą mu płacić za zwiedzanie świata.

– Tak, mam – powiedział, podchodząc do biurka.

– Pokaż. – Maciek odstawił kubek z kawą i wyciągnął rękę.

Andrzej podał mu kopertę z płytą CD.

– Masz ochotę na kawę? Sam piję trzecią. Lekarz kazał mi się ograniczać, więc piję pół na pół z mlekiem.

– Aha. To kakao pijesz, nie kawę. Kawa powinna być czarna i bez cukru, żeby można było nazwać ją kawą.

– Prawie już zapomniałem, jak lubisz się wymądrzać. Moniko, bądź tak dobra... – powiedział do sekretarki, która właśnie weszła do gabinetu. Dziewczyna uśmiechnęła i wyszła bez słowa. Po kilku minutach wróciła z kubkiem gorącej kawy.

– Czarna, tak jak lubisz – powiedziała, podając kubek Andrzejowi.

– Dziękuję.

– Dobra, daj mi trochę czasu na przejrzenie tych zdjęć.

– Jasne, nie krępuj się.

Maciek otworzył kopertę, włożył płytę do napędu i uruchomił odpowiedni program, a Andrzej zaczął kontemplować własne paznokcie. Ogarnęło go znajome uczucie, takie jakie towarzyszy człowiekowi podczas przejażdżki kolejką górską w wesołym miasteczku. Czuł się tak zawsze, gdy ktoś w jego obecności przeglądał zdjęcia, które zrobił. Pomimo lat pracy to szczególne wrażenie wciąż było silne.

Doskonale pamiętał dzień, gdy przyniósł do redakcji swoje pierwsze zdjęcia. Był zdenerwowany, a zachowanie Maćka nie pomagało w uspokojeniu nerwów. Ale gdy gruby człowiek za zagraconym biurkiem zaczął przebiegać wzrokiem kolejne kolorowe fotografie, Andrzej po raz pierwszy poczuł się, jakby pędził swoją osobistą kolejką górską z prędkością bliską prędkości światła. Wtedy wydawało mu się to lepsze od seksu. W ciągu następnych lat zdążył zmienić zdanie, ale przyspieszone bicie serca i łaskotanie poniżej pępka pozostały, niczym wierna kochanka.

– Chryste – szepnął Maciek kilka minut później. Andrzej myślał, że kierownik działu wzruszył się losem ludzi, których Andrzej fotografował, ale Maciek oceniał zdjęcia jako redaktor, a nie człowiek. – Są świetne. Naprawdę świetne. Ucałowałbym cię, ale sam rozumiesz...

– Taaa, biurko jest dla ciebie za szerokie.

– Żartowniś. Ale wybaczę ci, bo te zdjęcia są naprawdę dobre.

– Cieszę się, że ci się podobają. Słuchaj, chcę wziąć zaległy urlop – wypalił Andrzej. Maciek na moment znieruchomiał, potem na jego twarzy rozlał się szeroki uśmiech.

– Jasne, nie ma sprawy, odwaliłeś kawał dobrej roboty. Należą ci się wakacje.

Z redakcji Stawicki wychodził już w lepszym humorze.

Poprosił o urlop całkowicie spontanicznie, bez zastanowienia. Ogarnęło go wtedy dziwne uczucie, o którym niemal natychmiast zapomniał, zupełnie jakby ktoś inny podjął za niego decyzję. Ktokolwiek to był, opuścił Andrzeja, pozostawiając go z problemem zagospodarowania następnych dwudziestu dni. Jedno było pewne – Andrzej potrzebował tego urlopu, nawet bardzo, ale uświadomił to sobie dopiero wtedy, gdy już go dostał. Musiał się stąd wyrwać. Uspokoić skołatane nerwy, odzyskać wewnętrzną równowagę.

Najtrudniejszym oczywiście zadaniem był wybór miejsca przyszłego wypoczynku. Do dyspozycji miał niemal cały świat, lecz tym razem Andrzej nie chciał zostawiać Adiego na głowie Krysi, a wyjazd za granicę z jakimkolwiek zwierzęciem wiązał się z istnym biurokratycznym torem przeszkód, nie wspominając już o koniecznych szczepieniach i kwarantannie wymaganej przez niektóre kraje. Tak więc, mimo iż podczas licznych wyjazdów Andrzej szczególnie upodobał sobie Grecję, do której zawsze chętnie powracał, ilekroć miał ku temu okazję, tym razem zdecydował się na spędzenie urlopu w kraju. Zwłaszcza że wiosna była w tym roku naprawdę piękna.

Pomyślał o górach, o Tatrach. Malująca się przed oczyma wizja spędzania całych dni na hasaniu po stokach była kusząca, mimo iż złaził już większość tamtejszych szlaków jeszcze za czasów studenckich. Góry kusiły go czymś jeszcze. Ciszą i spokojem panującymi na zboczach i w sosnowych lasach. Andrzej bardzo potrzebował spokoju.

Wieczorem ponownie zastukał do drzwi Krysi.

– Słuchaj, przepraszam za moje wczorajsze zachowanie – powiedział, gdy gestem zaprosiła go do środka.

– Nic się nie stało – odparła, lecz jej niepewny uśmiech mówił coś innego. – Napijesz się czegoś?

– Wody mineralnej, jeśli masz. Gorąco się zrobiło.

Przeszli przez pokój dzienny i usiedli przy stole w małej kuchni. Krysia wydobyła ze zgrzewki butelkę i podała ją Andrzejowi.

– Wyjeżdżam – oznajmił Andrzej i pociągnął solidny łyk.

– Dokąd? Znów gdzieś, gdzie toczy się jakiś krwawy konflikt?

– Nie. Nie tym razem. Wyjeżdżam na urlop. W góry.

– Chcesz, żebym się zaopiekowała Adim?

– Dzięki, ale mam zamiar zabrać go ze sobą. Już i tak przysporzyłem ci sporo kłopotów.

– Wiesz, że to żaden kłopot.

Przez chwilę oboje siedzieli, nic nie mówiąc.

– Naprawdę jest mi przykro, że cię wczoraj uraziłem – odezwał się w końcu Andrzej. – Właśnie dlatego chcę wyjechać. Muszę dojść do siebie.

– Więc miałam rację? – podchwyciła Krysia. – Chodzi o Irak? Co tam się stało?

– Nie, Krysiu. Nie dziś. Zbyt piękny mamy dzień, aby go psuć ponurymi historiami. Dzięki za wodę. Będę się zbierał.

Andrzej odstawił na stół opróżnioną do połowy butelkę i ruszył w kierunku drzwi. Przechodząc przez pokój, nagle się zatrzymał. Powoli obrócił głowę w lewo, w kierunku regału z książkami. Znów opanowało go uczucie, jakby ktoś inny nim sterował. Mgliście przypomniał sobie, że już kiedyś, całkiem niedawno, czuł coś podobnego, ale nie zastanawiał się nad tym dłużej. Podszedł bliżej i wyciągnął dłoń po coś, co na pierwszy rzut oka wyglądało jak kołonotatnik formatu A6. Gdy tylko zacisnął na nim palce, uczucie znikło i Andrzej natychmiast o nim zapomniał.

– Kazimierz Dolny, przewodnik turystyczny – przeczytał, spoglądając na trzymaną w dłoni niewielką książeczkę. – Nigdy tam nie byłem.

– Naprawdę? – Krysia zaglądała mu przez ramię. – Żałuj. Tam jest pięknie.

– Mogę to pożyczyć? – Na twarzy Andrzeja pojawił się szeroki uśmiech, który Krysia tak lubiła.

***

Gdy łódź wypełniona sprzętem dobiła wreszcie do brzegu Skałki, pierwszy wyskoczył z niej profesor archeologii Uniwersytetu Warszawskiego Antoni Orańczak. Był szczupły, średniego wzrostu, po sześćdziesiątce i trzymał się zadziwiająco prosto jak na swój wiek. Oczy płonęły mu blaskiem, gdy w to ciepłe, niemal upalne popołudnie lustrował teren, pragnąc przebić wzrokiem gęste krzaki broniące dostępu w głąb wyspy.

Za nim grupka studentów, postękując i posapując, wyładowywała skrzynie z łodzi. Profesor zadarł głowę, starając się dostrzec interesujący go obiekt pomiędzy kołyszącymi się czubkami wysokich drzew.

– Niesamowite – szepnął. – Wprost niewiarygodne...

– Sprzęt już wyładowany – zawołała najbliższa współpracownica Orańczaka, doktor Anna Nawrot. Była bardzo atrakcyjną brunetką, mimo że zbliżała się już do czterdziestki. Długie, lśniące włosy upięła wysoko na głowie, ale niesforne kosmyki i tak wymykały się spod spinki.

– Doskonale – rzekł profesor, wracając na brzeg. – A więc bierzmy się do roboty, zanim dzień nam się skończy!

Grupa pod jego przewodnictwem ruszyła w głąb wyspy.

Rydwan Bogów

Подняться наверх