Читать книгу Zabójczy wirus. - Alex Kava - Страница 4

ROZDZIAŁ PIERWSZY

Оглавление

Jezioro Wiktorii

Uganda, Afryka

Waheem nie czuł się dobrze, gdy wchodził na pokład zatłoczonej łodzi motorowej. Przyciskał do nosa zakrwawioną szmatkę z nadzieją, że współpasażerowie niczego nie zauważą. Właściciel łodzi, zwany przez mieszkańców wyspy pastorem Royem, pomógł mu załadować zardzewiałą klatkę z małpami i upchnąć ją na ostatnim wolnym skrawku pokładu. Nie odpłynęli nawet półtora kilometra od brzegu, kiedy Waheem spostrzegł, że pastor Roy przenosi wzrok z zaciśniętych warg swojej żony na krew, która skapywała na koszulę Waheema. Sprawiał wrażenie, jakby żałował, że zaoferował mu ostatnie wolne miejsce.

– Na tych wyspach krwawienie z nosa zdarza się dość często – powiedział pastor Roy takim tonem, jakby oczekiwał wyjaśnienia.

Waheem tylko skinął głową. Udawał, że nie zna angielskiego, choć rozumiał ten język dość dobrze. Przez kolejne dwa dni nie spodziewano się żadnego statku z węglem czy bananami, więc cieszył się, że szczęście mu dopisało. Był wdzięczny pastorowi Royowi i jego małżonce, że wzięli go na pokład, i to razem z klatką. Ale Waheem wiedział też, że przeprawa z wyspy Buvuma do portu Jinja potrwa czterdzieści minut i wolałby spędzić je w ciszy niż słuchać, jak pastor peroruje o Jezusie. Wsiadł na pokład ostatni, a zatem tkwił ściśnięty na samym przodzie, w zasięgu głosu nawracającego maluczkich duchownego. Nie chciał w żaden sposób podsuwać pastorowi myśli, że podczas podróży przez jezioro zdoła uratować jeszcze jedną duszę.

Zresztą pozostali pasażerowie – smętna grupa kobiet i bosych dzieci oraz ślepy starzec – już na pierwszy rzut oka o wiele bardziej potrzebowali zbawienia. Poza krwawiącym nosem i nagłym pulsującym bólem głowy Waheemowi nic nie dolegało – był młody i silny. Jeżeli wszystko pójdzie po jego myśli, on i jego rodzina będą bogaci i kupią sobie kawałek ziemi, zamiast zaharowywać się dla innych.

– Bóg jest z wami! – zawołał pastor, który najwyraźniej nie potrzebował żadnej zachęty, by zająć się nawracaniem niewiernych. Jedną ręką trzymał ster, drugą zaś wymachiwał w stronę otaczających go mieszkańców wyspy, rozpoczynając kazanie.

Pasażerowie niemal mimowolnie pochylili głowy, słysząc głos duchownego. Zapewne uważali, że należy mu się ten gest szacunku za to, że wpuścił ich na pokład. Waheem także skłonił głowę, ale zerkał zza nasiąkniętej krwią szmatki i udawał, że słucha. Starał się ignorować smród małpiej uryny i krople krwi, od czasu do czasu spływające mu po brodzie. Oczy jak u ślepca, mlecznobiałe i przymglone gałki, poruszały się, a ze starczych warg wydobywał się jakiś pomruk, przypuszczalnie modlitwa. Kobieta skulona obok Waheema mocno ściskała torbę z grubego płótna, w której coś się ruszało. Czuć z niej było zapach mokrych kurzych piór. Wszyscy poza trzema małymi dziewczynkami na tyle łodzi, które uśmiechały się i kołysały, siedzieli w milczeniu. Dziewczynki cicho śpiewały, z radością, a jednocześnie ze świadomością, że nie powinny przeszkadzać pastorowi.

– Bóg o was nie zapomniał – ciągnął pastor. – Ja też nigdy was nie zapomnę.

Waheem spojrzał na żonę pastora, która zdawała się nie słuchać męża. Siedziała obok niego na przodzie i nacierała nagie blade ramiona przezroczystym płynem z plastikowej butelki, co parę sekund przerywając tę czynność, by niecierpliwym gestem strącić muchę tse-tse z jedwabistych długich włosów.

– Wszystkie wyspy na Jeziorze Wiktorii są pełne wyrzutków, nędzarzy, przestępców i chorych – pastor urwał i kiwnął głową w stronę Waheema, jakby chciał wyróżnić jego przypadek – ale ja widzę w nich tylko dzieci Jezusa, które czekają na zbawienie.

Waheem nie poprawił pastora, mimo że nie uważał się za schorowanego wyrzutka, chociaż rzeczywiście było ich mnóstwo. Wyspy stanowiły dla wielu ostatnią deskę ratunku, ale nie dotyczyło to Waheema. Nigdy nie chorował, wczoraj wieczorem po raz pierwszy w życiu dostał silnych torsji.

Trwało to i trwało. Na samo wspomnienie rozbolał go żołądek. Nie chciał nawet myśleć o czarnych wymiocinach zabarwionych krwią. Bał się, że pozbawi się wnętrzności. Teraz głowa mu pękała, a krew z nosa nie przestawała lecieć. Poprawił szmatkę, sprawdził, czy jest jeszcze na niej jakieś suche miejsce. Krew kapała na jego brudne stopy. Spojrzał na błyszczące skórzane buty duchownego i zadał sobie pytanie, jak pastor spodziewa się kogokolwiek zbawić, nie brudząc sobie butów.

Zresztą to bez znaczenia. Waheema obchodziło tylko to, by dowieźć małpy do Jinji i nie spóźnić się na spotkanie z tym Amerykaninem, biznesmenem, który nosi takie same błyszczące skórzane buty jak pastor Roy. Ten człowiek obiecał mu fortunę. W każdym razie dla Waheema była to fortuna. Zobowiązał się zapłacić mu za każdą małpę więcej, niż Waheem i jego ojciec zarabiali przez cały rok.

Żałował, że nie złapał więcej małp, ale schwytanie tych trzech, które upchnął do metalowej klatki, zajęło mu dwa dni. Patrząc na nie w tej chwili, nikt by nie uwierzył, ile trudu go to kosztowało, jaką walkę musiał stoczyć. Wiedział z doświadczenia, że małpy mają ostre zęby, a jeśli owiną ogon wokół szyi człowieka, w ciągu paru minut potrafią zmasakrować mu twarz. Zdobył tę wiedzę podczas dwóch krótkich miesięcy, kiedy pracował dla Okbara, bogatego handlarza małpami z Kampali.

To była dobra praca. Okbar zaopatrywał ich w sieci i pociski ze środkiem uspokajającym, a Waheem zajmował się głównie chorymi małpami, usuniętymi z transportu przez brytyjskiego weterynarza. Wtedy to do laboratoriów w Wielkiej Brytanii i Stanach Zjednoczonych przewieziono samolotami setki małp.

Weterynarz sądził, że Waheem zabiera chore małpy, by je później zabić, ale Okbar uważał to za „oburzające marnotrawstwo”. A zatem zamiast likwidować te biedne stworzenia, kazał Waheemowi zawozić je na wyspę na Jeziorze Wiktorii i puszczać wolno. Czasami, kiedy Okbarowi brakowało małp do transportu, wysyłał Waheema na wyspę z poleceniem schwytania kilku chorych zwierząt. Często weterynarz niczego nie zauważał.

Ale potem Okbar zniknął. Od miesięcy nikt go nie widział. Waheem nie miał pojęcia, dokąd jego szef się udał. Pewnego dnia jego małe zapyziałe biuro w Jinji opustoszało, zniknęły półki, metalowe biurko, strzelby i naboje ze środkiem uspokajającym, sieci, dosłownie wszystko. Nikt nie potrafił powiedzieć, co się stało. Waheem został bez pracy. Nigdy nie zapomni rozczarowania w oczach ojca. Czekał ich powrót na cudze pola i harówka od świtu do nocy.

Któregoś dnia pojawił się jednak w Jinji ten Amerykanin i pytał o Waheema, a nie o Okbara. Skądś wiedział o małpach, które zostały odesłane na wyspę, i właśnie te małpy chciał mieć. Obiecał sowitą zapłatę. „Ale to muszą być te małpy, które wywiozłeś na wyspę”, powiedział Waheemowi.

Waheem nie pojmował, po co komu chore małpy. Spojrzał na zwierzęta skulone w pordzewiałej klatce. Cieknące nosy pokrywała zakrzepła skorupa zielonego śluzu, pyski były bez wyrazu. Nie przyjmowały wody ani pokarmu. Waheem nie patrzył im w oczy. Doskonale wiedział, że małpa, nawet chora, świetnie trafia do celu, jeśli zechce napluć komuś w oko.

Małpy musiały wyczuć na sobie jego wzrok, bo nagle jedna z nich chwyciła pręty klatki i zaczęła wrzeszczeć. Hałas mu nie przeszkadzał, był do niego przyzwyczajony. To było normalne, w przeciwieństwie do upiornej ciszy. Kiedy druga małpa dołączyła do tej pierwszej, żona pastora wstała. Z jej idealnej twarzy zniknął chłodny uśmiech. Nie wyglądała na przestraszoną czy zaniepokojoną, raczej na zniesmaczoną. Waheem zmartwił się, że pastor każe mu wyrzucić klatkę za burtę albo, co gorsza, wyrzuci też jego samego. Jak większość mieszkańców wysp, Waheem nie potrafił pływać.

W głowie mu pulsowało w rytm małpiego jazgotu. Miał wrażenie, że łódź się zakołysała, żołądek podszedł mu do gardła. Dopiero w tej chwili zdał sobie sprawę, że cały przód koszuli zamienił się w jedną wielką czarnoczerwoną plamę. A krwawienie nie ustawało. Czuł krew w ustach, wypełniała mu gardło. Przełknął i ostrożnie zakasłał, ale kropelki krwi i tak wylądowały na skórzanych butach kaznodziei.

Waheem starał się omijać wzrokiem pastora. Oczy współpasażerów zwróciły się na niego. Na pewno zechcą się go pozbyć. Widział, jak pochylali głowy, wsłuchani w słowa pastora. Na pewno zrobią, co im każe.

Nagle pastor wyciągnął rękę w jego stronę, a Waheem wzdrygnął się i uchylił. Kiedy usiadł znów prosto i podniósł wzrok, przekonał się, że pastor nie zamierzał wypchnąć go za burtę. Duchowny trzymał białą płócienną chusteczkę z dekoracyjnym haftem w rogu.

– No, weź to – rzekł łagodnym głosem, bo nie było to kazanie. Waheem milczał, więc pastor dodał: – Twoja jest już mokra. – Wskazał na przemoczoną szmatkę. – No weź, tobie jest bardziej potrzebna niż mnie.

Waheem rozejrzał się po małej łodzi. Nadal wszystkie oczy były skierowane na niego, tylko twarz żony pastora wykrzywił grymas złości. Ona nie patrzyła na Waheema. Jej złość była skierowana na męża.

Do końca podróży panowała cisza, przerywana jedynie podśpiewywaniem dziewczynek. Ich głosy niemal go uśpiły. W pewnej chwili zdawało mu się, że z brzegu woła go matka. Obraz stracił ostrość, a uszy wypełniło bicie jego własnego serca.

Kiedy łódź dobiła do brzegu, Waheem czuł się słabo, kręciło mu się w głowie. Pastor musiał nieść jego klatkę, a Waheem szedł za nim chwiejnym krokiem, przeciskając się przez tłum kobiet z koszami i płóciennymi torbami, nagabujących mężczyzn i wszechobecnych rowerzystów.

Pastor postawił klatkę, a Waheem wydukał parę słów, które bardziej przypominały jęk i pomruk niż podziękowanie. Zanim pastor się odwrócił, Waheem padł na kolana, krztusząc się i wymiotując, spryskując błyszczące buty pastora czarnymi wymiocinami. Gdy chciał wytrzeć wargi, przekonał się, że krew kapie mu z uszu, a treść żołądka znów podchodzi do gardła. Na ramieniu poczuł dłoń pastora, usłyszał wołający o pomoc głos. Spokojny, pewny siebie głos, który wygłaszał kazania, zamienił się w spanikowany pisk.

Ciałem Waheema wstrząsnęły drgawki. Machał rękami, uderzał nogami o ziemię. Z trudem łapał powietrze i dusił się, nie był już w stanie przełknąć. Potem poczuł jakiś ruch w głębi ciała, niemal słyszał, jakby ktoś rozdzierał mu wnętrzności. Krew lała się z niego wszelkimi możliwymi otworami. Nie czuł bólu, tylko szok. Szok na widok takiej ilości krwi, i to jego własnej, usunął w cień ból.

Wokół niego zebrał się tłum, ale Waheem dostrzegał ludzi jak przez mgłę. Nawet głos pastora wydawał się odległym brzęczeniem. Waheem już go nie widział. Nie był nawet świadomy tego, że amerykański biznesmen dłonią w rękawiczce chwycił za rączkę klatkę z małpami, a potem po prostu zniknął.

Zabójczy wirus.

Подняться наверх