Читать книгу The Division 2. Skoro świt - Alex Irvine - Страница 5

Rozdział 1

Оглавление

VIOLET

Violet wbiła czubek buta w ziemię na skraju zalanej strefy. Około stu pięćdziesięciu metrów wody dzieliło ją od hotelu, w którym przez jakiś czas przebywała wraz z przyjaciółmi tuż po tym, jak Dolarowa Grypa czy też Zielona Trucizna – jak zwał, tak zwał – zaczęła zabijać. W budynku hotelu władze urządziły obóz dla uchodźców pod nadzorem JTF. Violet nie wiedziała, co oznacza ten skrót, ale to byli ludzie, którzy zajmowali się sprawami wojskowymi. Rozdawali też jedzenie i lekarstwa. W hotelu sytuacja była dość stabilna… Przynajmniej od czasu, gdy umarli już wszyscy, którzy mieli umrzeć. A wśród nich rodzice Violet.

Nie miała jednak zamiaru teraz o tym myśleć.

– Tęsknię za tamtym miejscem – stwierdziła cichym głosem.

Jej przyjaciele stali wokół niej.

– Tja… – odpowiedział Saeed. – Ja też.

Bliźnięta Murtaugh, Noah i Wiley, pokiwali głowami. Pozostała trójka dzieciaków z grupy – Shelby, Ivan i Amelia – tylko się przyglądała. Ivan trzymał się blisko Amelii. Była jego starszą siostrą. Czasem Violet bardzo zazdrościła tym mieszkańcom osady, którzy wciąż posiadali rodzeństwo albo rodziców.

Mieli teraz zbierać zioła i jadalne rośliny, ale zamiast tego woleli popatrzeć na hotel, w którym nie mogli już mieszkać. Agenci rządowi przenieśli ich tam, gdy tylko wybuchła zaraza. Kiedy minęło najgorsze, Violet i reszta dzieci pomagali stworzyć na hotelowym dziedzińcu ogród. Teraz ich sadzonki znalazły się prawdopodobnie pod wodą, która zalała wszystko dokoła.

Ale i tak przyjście tutaj i grupowe użalanie się nad sobą były lepsze niż poszukiwanie jadalnych roślin w zarośniętych częściach parku National Mall, czym powinni się teraz zajmować. Mieli dzięki nim uzupełnić istniejące już uprawy w ogrodach Zamku. Choć może lepiej byłoby pójść do innego parku czy podobnego miejsca i trzymać się z daleka od National Mall. Po dawnych muzeach i ich otoczeniu kręcili się teraz źli ludzie. Wszyscy na Zamku by to zrozumieli.

Ale Violet i tak się denerwowała. Starała się raczej przestrzegać zasad, bo widziała straszne rzeczy, gdy Zielona Trucizna szalała w Waszyngtonie. Wszyscy je widzieli. Było ich siedmioro, mieli od dziewięciu do jedenastu lat i każde straciło przynajmniej jedno z rodziców. Między innymi to ich połączyło. Efekt był taki, że inni mieszkańcy osady traktowali ich jak jedną grupę pod nazwą Dzieciaki, Którymi Trzeba się Opiekować… Było to irytujące, ale jednocześnie na swój sposób miłe. Większość dzieci w osadzie unikała ich, jakby sieroctwem można się było zarazić.

Do czasu powodzi mieszkali z około setką ludzi na niższych piętrach Mandarin Oriental. Hotel był ufortyfikowany, okna zabito deskami, a żołnierze JTF często tam zaglądali, by sprawdzić, czy wszystko w porządku. Wodę czerpali z beczek na deszczówkę. To było dość bezpieczne miejsce w porównaniu z innymi. A przynajmniej tak się wydawało, tak samo jak można było odnieść wrażenie, że w Waszyngtonie sytuacja była teraz lepsza niż zimą. Może dlatego, że łatwiej było poczuć się lepiej, gdy wokół kwitły kwiaty i wszystko się zieleniło.

I właśnie wtedy, na początku kwietnia, rzeka wystąpiła z brzegów i musieli opuścić hotel.

Teraz mieszkali w starym Zamku Smithsonian. Było tam dość tłoczno, bo do Zamku przeniosła się większość ludzi z hotelu. Inni przebywali ponoć gdzieś po drugiej stronie National Mall. Kilka grup postanowiło wyruszyć na wschód, mając nadzieję, że sytuacja w pobliżu bazy wojskowej będzie stabilniejsza. Violet nie mogła sobie przypomnieć jej nazwy.

– Saeed – powiedziała. – Jak się nazywa ta baza wojskowa nad rzeką? Nie nad Potomakiem, tylko nad tą drugą.

– Połączona Baza Anacostia-Bolling – odpowiedział. Zawsze wiedział takie rzeczy. Tak samo jak wiedział, że JTF to skrót od Joint Task Force, czyli Połączonej Grupy Zadaniowej. Mógłby opowiedzieć wszystko o JTF powstałym, gdy członkowie oddziałów wojskowych i służb ratowniczych ginęli tak licznie, że tych ocalałych przeorganizowano pod nową nazwą. Wiedział też, że Dolarowa Grypa to była tak naprawdę czarna ospa, która przyszła z Nowego Jorku. Violet była zadowolona, że Saeed jest z nimi. Był jak internet, choć internetu – jak wszystkiego innego – już dawno nie było.

Violet zastanawiała się, czy rzeczywiście w pobliżu rzeki Anacostia jest bezpieczniej. Problem polegał na tym, że pomiędzy tymi dwoma miejscami kręcili się źli ludzie. Cały obszar wokół budynku Kapitolu stanowił strefę zakazaną dla dzieci. Wszyscy w osadzie byli co do tego zgodni. Tak było jeszcze przed powodziami, a i teraz niemal każdego ranka ktoś im o tym przypominał. Jakby nie przetrwali wielkiej zarazy i całego związanego z nią zła. Dorośli nie rozumieli, że dzieci potrafią kombinować, jak przetrwać, równie dobrze, jak oni sami.

Pozwalali jednak dzieciom w miarę swobodnie biegać w grupie – oczywiście w ramach pewnych ograniczeń. I dziś dzieci te ograniczenia testowały. Zamiast zbierać rośliny na obrzeżach National Mall, ruszyły w przeciwną stronę. Siódmą na południe do Hancock Park, gdzie od stacji metra tory kolejki wiodły powyżej poziomu ulicy. Szli torami, aż zrównały się z ziemią, a potem zniknęły na skraju zalanej strefy. Wokół nich wznosiły się puste biurowce. Na południu, wzdłuż dawnego brzegu rzeki, wystawały z wody wysokie, wąskie budynki mieszkalne. Woda w rzece była błotnista i wzburzona, a drobiny piany przypominały plamki lukru. Violet podniosła kołnierz i ustawiła się tyłem do wiatru. Nad samą rzeką czuło się chłód.

– Jak myślicie, kiedy ta woda opadnie? – zapytała Shelby. Była z nich najmłodsza.

– Myślę, że nadal się podnosi – odpowiedziała Amelia. – Ostatnim razem, jak tu byliśmy, dało się podejść bliżej hotelu.

Violet też była tego zdania. O ile się jeszcze podniesie? Pomyślała, że Zamek jest położony tylko trochę wyżej. Czy będą musieli znowu się przenieść?

Wtedy Wiley i Noah jednocześnie powiedzieli:

– Powinniśmy już iść.

Nie byli bliźniętami jednojajowymi, jednak byli do siebie bardzo podobni. I przydarzały im się dziwne rzeczy, zupełnie jak bliźniętom jednojajowym, na przykład w tej samej chwili wpadali na identyczny pomysł.

– Pewnie tak – odparła Amelia. – Ale naprawdę powinniśmy zebrać jakieś rośliny, zanim wrócimy na Zamek. – Dorośli nie kontrolowali ściśle, co robią, ale oczekiwali, że Violet i reszta będą słuchać ich poleceń.

– Racja – powiedziała Violet. – Moglibyśmy przeszukać okolicę Mauzoleum Lincolna.

– Ale to kawał drogi – stwierdził Ivan. Shelby go poparła.

Zgodzili się na Ogrody Konstytucji, w połowie drogi między Pomnikiem Waszyngtona a Mauzoleum Lincolna. Najpierw jednak musieli obejść zalany teren aż do Independence Avenue. Przeszli szeroką, pustą ulicą do parku i przystanęli, wypatrując obcych. O ile grudzień i styczeń były straszne, a luty i marzec całkiem niezłe, to kwiecień sytuował się gdzieś pośrodku. Nie było jak zimą, kiedy wszędzie leżały trupy i nieustannie rozlegały się strzały. Ale nie panował jednak taki spokój, jak przez jakiś czas w marcu, gdy dorośli w hotelu zaczęli myśleć, że może jednak rząd nadal działa i że wszystko się jakoś ułoży.

Violet zastanawiała się, kto był teraz prezydentem. Rozeszły się pogłoski, że prezydent Mendez umarł, a czy to nie oznaczało, że powinni wybrać kolejnego? Może i wybrali, ale nikt o tym nie wiedział. Nie było już internetu ani telefonów. Violet i pozostałe dzieci wiedzieli tylko tyle, ile podsłuchali z rozmów dorosłych.

– Violet, idziesz? – Saeed obejrzał się na nią. Reszta grupy już go wyprzedziła, pędząc wzdłuż południowego skraju National Mall.

Ruszyła biegiem, by ich dogonić. W parku czuła się dziwnie. Wszystko tu przypominało muzeum. Nie tylko same muzea. Wszystko. Punkty informacji turystycznej, toalety Służby Parków Narodowych… Wszystko wyglądało tak, jakby powstało w zupełnie innym świecie. Violet miała dopiero jedenaście lat, ale zdawała sobie sprawę, że przeżyła coś tak przełomowego, że świat potem już zawsze będzie inny od świata przedtem.

Ivan uważnie obserwował park. Zawsze był czujny i wypatrywał ludzi, którzy mogli stanowić zagrożenie. Terapeuta powiedział im, że mnóstwo dzieci po traumie tak robi. To się nazywa „nadmierna czujność”. Trochę to było uciążliwe, ale też przydatne. W Waszyngtonie nadal przebywało mnóstwo złych ludzi. Rządu nie było, armii nie było, policji też nie było. Powodzie dokuczyły każdemu. Ledwo co gdzieś osiedli i zaczęli przyzwyczajać się do sytuacji, a tu nagle musieli się znowu przenosić.

Każdy musiał zadbać o siebie. Agenci Division nie mogli robić wszystkiego.

Gdy dogoniła grupę, Saeed nawet na nią nie spojrzał.

– Wiem – powiedziała, gdy napotkała wreszcie jego wzrok. – Chcesz pójść do Muzeum Lotnictwa i Przestrzeni Kosmicznej.

Kiwnął głową.

Saeed chciał zostać astronautą. Violet pamiętała wycieczkę do tego muzeum dwa lata wcześniej, gdy była w czwartej klasie, ale nie przypominała sobie statku kosmicznego. Kosmos niezbyt ją interesował. Bardziej biologia. Chciała zostać weterynarzem. Albo poetką.

Za to pamiętała kapsułę Apollo 11 w olbrzymim holu i wiszące wokół niej samoloty. Zastanawiała się, czy nadal tam są. Muzeum Lotnictwa i Przestrzeni Kosmicznej było jednym z zakazanych miejsc. Zajęli je ponoć jacyś źli ludzie.

– O co chodzi, Vi? – Ivan szturchnął ją w ramię. – Martwisz się czymś?

Myśl o muzeum sprawiła, że przyszły jej do głowy te wszystkie rzeczy, które ludzie dawniej wystawiali w muzeach, by je zapamiętano. Teraz wspomnieniem był obraz świata sprzed zarazy. Wycieczki szkolne, weekendowe wyjścia z rodzicami, wszystkie te codzienne czynności, które się kiedyś wykonywało.

Nie zamierzała rozpłakać się przy Ivanie.

– Chodźmy – powiedziała. – I znajdźmy coś na sałatkę.

The Division 2. Skoro świt

Подняться наверх