Читать книгу Tomek wśród łowców głów (t.6) - Alfred Szklarski - Страница 2
Isla de la Mala Gente 1
ОглавлениеEleli Koghe samotnie szedł ścieżyną przez dżunglę porastającą górskie stoki. Natężonym wzrokiem uważnie rozglądał się po gąszczu tropikalnej zieleni. Jego wełnistowłosą głowę zdobiły brązowo-zielono-czerwone pióra rajskiego ptaka królewskiego. Ujęte przepasaną wysoko na czubie głowy plecionką z łyka, wyglądały jak szeroko rozłożony wachlarz, mieniący się purpurą krwi. Według wierzeń niektórych papuaskich plemion pióra tego wspaniałego ptaka miały nie tylko chronić wojownika przed zranieniem w walce, lecz były również skutecznym amuletem przeciwko puripuri, czyli czarom, których obawiali się nawet najodważniejsi. Mężny Eleli Koghe nigdy nie rozstawał się ze swoim cennym pióropuszem i dlatego właśnie obdarzono go imieniem, które w miejscowym narzeczu znaczyło – Czerwony Ptak Rajski.
Niemal od chłopięcych lat był wojownikiem i myśliwym, tak jak prawie wszyscy mężczyźni żyjący w głębi tej olbrzymiej, tajemniczej wyspy. Na prawym ramieniu niósł teraz widome tego oznaki: łuk z drewna palmowego, długie strzały z zadziorami, dzidę i kamienny topór, mocno przytwierdzony łykiem do styliska z gałęzi.
Krajowiec był nagi. Jedynie biodra osłaniała opaska z białej kory. Całe ciemnobrązowe, błyszczące ciało było pomalowane w czarne i białe pasy. Lekko wydęte usta oraz przenikliwie spoglądające, czarne jak węgiel oczy otaczały koła z jasnoczerwonego i żółtego barwnika. Wysuszone, nadpleśniałe świńskie ogonki zwisające z przedziurawionych małżowin usznych i kość kazuara2 w chrząstce nosowej wskazywały, że Eleli Koghe jest osobistością wśród swoich. Na szyi przecież nosił sznur upleciony z cienkich lian, na którym widniało osiem zawiązanych węzłów. Każdy z nich oznaczał własnoręcznie pokonanego wroga.
Eleli Koghe szedł ostrożnie, gotów do odparcia niespodziewanej napaści. Był przecież cząstką dżungli, w której od wieków trwała, jak w całej przyrodzie, nieustanna walka. Atak, obrona, triumf i śmierć szły tam z sobą w parze. Zwyciężał bardziej przedsiębiorczy, słabszy musiał zginąć, aby silniejszy mógł dalej istnieć.
Korony drzew pięły się w szaleńczym wyścigu ku niebu. W niezwykłej plątaninie trudno nawet było odgadnąć, kto zwyciężył, a kto został zwyciężony. W dole, u stóp leśnych olbrzymów, bujnie krzewił się drugi, jeszcze bardziej bezlitosny, niższy gąszcz paproci, kolczastych palm, bambusów i różnych pnączy. Świat roślinny i zwierzęcy tworzył w dżungli nierozerwalną całość w walce o zachowanie istniejącego stanu. Drzewa i liany dusiły się wzajemnie w uściskach, owady drążyły drzewa, ptaki pożerały owady, ludzie polowali na ptaki, a krokodyl, drapieżnik nowogwinejskiej dżungli, czyhał na wszystkie żyjące istoty z człowiekiem włącznie. Krajowcy zamieszkujący dżunglę również toczyli między sobą prawie nieustanne wojny i stosowali kanibalizm.
Eleli Koghe samotnie podążał przez dżunglę do strumienia, niedawno bowiem odkrył miejsce, w którym łatwo można łowić ryby. Nikt z jego plemienia nie kwapił się z pomocą. Do owego miejsca trzeba było iść przez okolicę, którą nawiedzały złe duchy. Eleli Koghe był odważny, lecz mimo to jego niepokój potęgował się teraz z każdym krokiem. Już niedaleko, w zielonej gęstwinie po prawej stronie ścieżyny, leżał olbrzymi, samotny głaz. Na jego płasko ściętym szczycie, pokrytym grubą warstwą zielonożółtego mchu, rosła kępa sękatych drzew. Ich korzenie zwisały wokół jak żółte jadowite węże i częściowo osłaniały widoczną tuż przy ziemi czarną szczelinę. Nikt nie potrafił wyjaśnić, w jaki sposób samotny blok skalny znalazł się w głębi dżungli, lecz z pokolenia na pokolenie wśród okolicznych mieszkańców przekazywano sobie legendę, że w ciemnej grocie pod głazem mieszkają bardzo złe duchy. Miały ogniste oczy, z których wyrastały żółte żądła.
W pobliżu gąszczu kryjącego samotną skałę Eleli Koghe przyspieszył kroku. Odwrócił głowę, by przypadkiem nie napotkać zabijającego spojrzenia demona. Tędy, nawet w dzień, najbezpieczniej było przechodzić w towarzystwie czarownika, znającego różne zaklęcia.
Tym razem również udało się Eleli Koghe przejść spokojnie obok siedliska duchów. Westchnienie ulgi wyrwało się z jego piersi. Pobiegł w kierunku brzegu strumienia. Wkrótce usłyszał szum wody przedzierającej się przez rzeczne progi.
Las rzednął… Eleli Koghe zwolnił kroku. Zaczął się uważnie rozglądać. Niebawem odnalazł miejsce, w którym poprzednim razem przygotował sprzęt rybacki. Ku swemu zadowoleniu stwierdził, że owalna obręcz o średnicy ponad półtora metra jest już zasnuta siecią utkaną w duże oczka. Z wdzięcznością spojrzał na siedzącego w niej pająka wielkości orzecha laskowego, o włochatych, ciemnobrązowych nogach. Pomysłowi mieszkańcy tej doliny nieraz wykorzystywali pracowitego pająka do robienia oryginalnych sieci na ryby. W tym celu wybierali w lesie odpowiedni rozmiarami bambus, zginali go od wierzchołka w kabłąk, a resztę pracy wykonywał za nich pająk, który znalazłszy obręcz, nadającą się do sporządzenia pułapki na owady, zasnuwał ją elastyczną, dość mocną i trwałą siecią, odporną nawet na wodę.
Eleli Koghe ostrożnie przepłoszył pająka dzidą, po czym kamiennym toporkiem ściął bambus. Teraz ruszył ku pobliskiemu brzegowi strumienia. Niebawem przystanął na dużym kamieniu. W tym właśnie miejscu rumowisko skalne częściowo tarasowało nurt rzeki, powodując prąd wsteczny i wirowanie wody. Eleli Koghe odłożył broń. Ujął w dłonie bambus i szerokim ruchem zagarnął siecią wodę w toni. Po jakimś czasie złowił kilka niedużych ryb. Włożył je do siatki uplecionej z lian, a następnie zarzucił ją na ramię; zabrał broń oraz sieć i ruszył w kierunku grupy skał, gdzie zamierzał ukryć swój sprzęt rybacki.
Wkrótce znalazł odpowiednie miejsce. Teraz powracał do wioski wzdłuż łagodnego, bezdrożnego stoku. Naraz z platformy szczytowej rozbrzmiały melancholijne okrzyki. Eleli Koghe przystanął. Zaczął nasłuchiwać. Po chwili uśmiechnął się, to ptak golove3 śpiewał swoją miłosną pieśń…
Eleli Koghe bez najmniejszego szmeru ostrożnie wspiął się na szczyt. Ukryty w gąszczu przyglądał się uzdolnionemu ptakowi. Ten ptak, zwany przez nas ogrodnikiem, jest nadzwyczaj pomysłowym budowniczym.
Na czas godów samiec przygotowuje w ciągu kilku miesięcy wspaniałą salę godową. Przede wszystkim wybiera odpowiednie miejsce, jak najrówniejsze i nieporośnięte drzewami. Dziobem i pazurami oczyszcza ziemię z trawy, niweluje ją; jeśli są tam jakieś krzewy, zrywa z nich liście oraz korę, aby zwiędły. Pozostawia tylko jeden krzak i naokoło niego buduje platformę ziemną w kształcie koła średnicy mniej więcej metra. Następnie przynosi szorstki mech i proste łodygi pewnego gatunku storczyka, który rośnie w pękach na gałęziach omszałych, wielkich drzew, by z nich zrobić okładzinę wzmacniającą krawędź platformy. Potem zbiera w lesie gałązki i złote listki, jagody czerwone, białe i zielone, z których układa różne wzory na swej sali godowej. Wśród ozdób nie brak również kolorowych kwiatów, owoców, a nawet grzybów i pięknie ubarwionych owadów. Gdy ozdoby przez dłuższe leżenie tracą świeżość, ptak je wyrzuca i zastępuje innymi.
Eleli Koghe w skupieniu przysłuchiwał się miłosnym trelom golove. Cieszył się razem z ptasim zalotnikiem. Krajowcy doskonale znali zwyczaje tych ptaków i uważnie śledzili ich prace przy budowie sal godowych. Poszczególne czynności ptaka ogrodnika stanowiły dla nich naturalny terminarz własnych zajęć gospodarskich. Gdy golove zaczynał drapać ziemię, kobiety wiedziały, że czas już oczyszczać miejsce na poletko. Kiedy ptak przystępował do budowania altany, kobiety kopały swą ziemię zaostrzonymi kijami, natomiast gdy wzmacniał platformę okładziną z mchu, one ogradzały poletka, by ochronić je przed dzikami. Przystrajanie platformy różnymi ozdobami oznaczało czas sadzenia jarzyn, ukończenie zaś budowy i miłosny śpiew były zapowiedzią, że warzywa dojrzewają na poletkach. Dlatego też radość owładnęła sercem Eleli Koghe. Oto nadchodziła pora żniw, sytości, śpiewów i tańców. Eleli Koghe po cichu wycofał się z kryjówki. Niebawem był na skraju dżungli.
Tropikalny żar uciszył życie w leśnym gąszczu. Eleli Koghe bez pośpiechu wszedł do dżungli. Miał dość czasu, by powrócić do wioski, zanim kobiety zaczną przygotowywać przed zmierzchem główny posiłek dnia. Wtem w ciszy leśnej, niemal jednocześnie, rozległy się świst strzały i ostry krzyk śmiertelnie ugodzonego ptaka rajskiego. Eleli Koghe odruchowo przykucnął za pniem drzewa. Łowił uchem trzepot skrzydeł, szelest gałęzi i głuchy odgłos padającego na ziemię ptaka. Kilka cichych skoków przybliżyło Eleli Koghe do miejsca nieoczekiwanych łowów. Ostrożnie rozchylił pnącza.
Zaledwie o parę kroków od niego, u stóp drzewa, pochylał się nad swym łupem jakiś mężczyzna z łukiem w dłoni. Ubrany był w szeroki czarny pas pleciony i przepaskę z kory. Nos, przez którego chrząstkę przegrodową przesunięta była kość kazuara, miał pomalowany na żółto, a na policzkach widniały symetryczne czerwone pasy. Z jego uszu zwisały wysuszone kolibry, na szyi zaś sznury muszli i psich zębów. Obok niego, porzucone, leżały dzida i kamienny topór. Przyklęknął nad jeszcze drgającym ptakiem.
Błysk gniewu zamigotał w oczach Eleli Koghe. Obcy myśliwy należał do plemienia Mafulu, z którym plemię Tawade żyło na wojennej stopie. Pobliski strumień stanowił granicę pomiędzy terenami łowieckimi obydwu plemion. Przekroczenie jej przez którąkolwiek stronę zawsze powodowało krwawy odwet.
Eleli Koghe ostrożnie oparł dzidę o drzewo; topór i siatkę z rybami położył u jego stóp. Ujął haczykowatą strzałę, po czym mocno napiął cięciwę łuku. Strzała ostro bzyknęła w powietrzu. Nieszczęsny Mafulu z szyją przebitą na wylot poderwał się z ziemi, lecz w tej chwili druga strzała ugodziła go prosto w pierś. Wydawszy stłumiony okrzyk, ciężko osunął się na martwego ptaka rajskiego.
Eleli Koghe podbiegł do pokonanego wroga. Wojny wśród krajowców przeważnie ograniczały się do pojedynczych napadów z zasadzki. Ten, kto zabijał nieprzyjaciela, nie narażając siebie, zyskiwał sławę największego bohatera. Toteż Eleli Koghe z dumą zawiązał teraz dziewiąty węzeł na swym złowieszczym naszyjniku z lian. Pospiesznie zabrał broń zabitego Mafulu oraz martwego ptaka rajskiego i siatkę z rybami, po czym pobiegł w kierunku wioski z radosną wieścią.
Rodzinna wieś Eleli Koghe leżała na wypietrzonym płaskowyżu. Kilkanaście domów, zbudowanych na wysokich palach, stało w dwóch równoległych rzędach, otaczających dość szeroki plac z ubitej czerwonej ziemi. Na samym końcu, tuż nad brzegiem przepaści, znajdowała się nieco obszerniejsza od innych budowla, zwana emone. Służyła ona za miejsce zebrań starszyzny, a zarazem była stałym mieszkaniem wodzów oraz sypialnią kawalerów. Każdy dom od frontu miał małą nadziemną platformę, ocienioną okapem dachu wygiętego do góry w łuk. Cała wioska była otoczona półkolistą palisadą z zaostrzonych na końcu pali. Te zabezpieczenia świadczyły o wojowniczości Tawade, którzy, stale napadając na sąsiadów, sami ustawicznie musieli się liczyć z odwetem.
Eleli Koghe biegł co tchu do swoich. Już wpadł w obręb palisady. Zwycięski okrzyk wojownika od razu zwrócił na niego uwagę mężczyzn gawędzących na werandach. Zaraz też podążyli za nim do emone, tam bowiem skierował się Eleli Koghe.
Wiadomość o nowym zwycięstwie lotem błyskawicy obiegła całą wieś. Kilku wojowników natychmiast przygotowało się do drogi, aby wyruszyć z Eleli Koghe do dżungli. Wszystkich ogarnęło radosne podniecenie.
Podczas gdy jedna grupa oddalała się w stronę dżungli, druga pospieszyła do kobiet pracujących na poletkach na pobliskim stoku górskim. Wobec pojawienia się wroga na terenach Tawade należało natychmiast wzmocnić straż pilnującą bezpieczeństwa kobiet.
Wkrótce grupka wojowników rozbiegła się po wzgórzach otaczających poletka, skąd dobrze było widać najbliższą okolicę. Wieść o nieoczekiwanej możliwości napadu rozeszła się błyskawicznie po polach. Niskie, grube, przeważnie niezgrabne kobiety podawały ją sobie z ust do ust. Chodziły niemal nago. Jedynie maleńkie fartuszki ze sznurków lian zakrywały dolną część brzucha. Nigdy niemyte ciała u wielu były oszpecone strupami po źle leczonych ranach. Jak przystało na wojownicze plemię, kobiety nosiły na szyi nanizane na cienkie liany kości swych mężów lub bliskich krewnych poległych w walce.
Zaledwie usłyszały wieści przyniesione przez wojowników, zaczęły krzątać się jeszcze żwawiej. Należało przecież zebrać więcej jarzyn na wieczorną ucztę. W obszernych siatkach uplecionych z lian znikały czerwonawobrunatne, chropowate bataty4, które stanowiły podstawowe pożywienie mieszkańców wyspy, taro5 wyrosłe jak kalarepy z czarnymi skórami, trzcina cukrowa6 i najcenniejsze z wszystkich papuaskich jarzyn – duże bulwy zwane jams7. W następnej kolejności do siatek włożono małe pasiaste dynie, ogórki i nieco liści tytoniu.
Gdy wszystkie kobiety były już przygotowane do drogi powrotnej, zarzuciły sobie na plecy pękate siatki, przewiązując je paskiem przełożonym przez czoło na pochylonej do przodu głowie. Na samym wierzchu olbrzymiego ładunku warzyw i rur bambusowych napełnionych wodą matki sadzały okrakiem swe niemowlęta lub też umieszczały tam zamknięte w specjalnych bambusowych klatkach. Jeśli któraś z kobiet karmiła własną piersią prosiaka, niosła go na rękach przed sobą. Obładowane niczym juczne muły, kobiety ruszyły w drogę, eskortowane przez mężczyzn niosących jedynie broń.
Natychmiast po powrocie do wioski kobiety rozpalały ogniska, aby rozgrzać w nich aż do białości długie, płaskie kamienie. Pieczenie potraw zgodnie z miejscowym zwyczajem odbywało się w ten sposób, że do rowu wykopanego w ziemi na przemian kładziono gorące kamienie i warstwę produktów, aż zaimprowizowany piec napełniono po brzegi. Wtedy przysypywano go ziemią. Mniej więcej po dwóch godzinach rozgrzebywano kopiec i rozpoczynano ucztę.
Tym razem jednak, zanim jeszcze głazy zostały nagrzane, radosny nastrój zakłócił niezbyt fortunny powrót wojowników, którzy razem z Eleli Koghe udali się do dżungli. Otóż zamiast pokonanego Mafulu przynieśli dwóch zabitych własnych wojowników. W pobliżu miejsca, gdzie Eleli Koghe stoczył zwycięską walkę, znacznie liczebniejszy oddział Mafulu, ukryty w leśnych zaroślach, znienacka zasypał ich gradem strzał z łuków. Od razu padło dwóch Tawade, kilku innych zostało rannych. Jedynie dzięki ostrożności Mafulu, którzy mimo przewagi bardzo się obawiali słynących z okrucieństwa wojowniczych sąsiadów, udało się Tawade wycofać z tak groźnej sytuacji. Polegli więc tylko brat Eleli Koghe i jeszcze jeden starszy wojownik.
Śmierć brata Eleli Koghe, zgodnie z miejscowymi zwyczajami, mogła być traktowana jako wyrównanie porachunków. Przecież tym razem właśnie Eleli Koghe pierwszy zabił jednego Mafulu, a w dżungli obowiązywało niepisane prawo: głowa za głowę. Lecz drugi poległy Tawade oraz kilku innych rannych powinni być pomszczeni co najmniej taką samą liczbą zabitych i rannych.
Z okolicznych gór płynął rechot małych żab, który brzmiał jak subtelny dźwięk srebrnych dzwoneczków. To właśnie tak zwane toundule rozpoczynały swój przedwieczorny koncert. Tymczasem w wiosce Tawade zamiast radosnych pieśni rozległy się płacze i lamenty. Jedyna żona poległego brata Eleli Koghe i trzy żony starszego wojownika, całe wysmarowane białą gliną na znak żałoby, tarzały się w popiele i głośno zawodziły. Na przemian sławiły utraconych mężów i złorzeczyły zabójcom. Mężczyźni również nie próżnowali. Eleli Koghe przewiązał swój kamienny topór przepaską na biodra poległego brata i zaprzysiągł krwawą zemstę. Podobne przyrzeczenia składali bliżsi i dalsi krewni zabitych, albowiem ognie zapalone na szczytach górskich rozniosły wieść o tragicznym wydarzeniu i spokrewnione plemiona już ściągały na stypę.
Tego dnia dopiero późnym wieczorem kobiety rozkopały smakowicie dymiące piece. Dwie zabite na stypę świnie oraz całe stosy jarzyn rozdzielono pomiędzy domowników i gości. Starszyzna i sławni wojownicy otrzymali najlepsze części mięsiwa i jams. Każdy brał swoją porcję na liść i zajadał się nią na uboczu. Kobietom rozdano ochłapy i jarzyny. W końcu dzieci i psy zaczęły wygrzebywać z popiołu w piecach resztki jedzenia.
Uroczystości pogrzebowe miały trwać dłuższy czas. Toteż po zakończeniu wieczerzy mężczyźni udali się do emone na naradę wojenną. Zasiedli rzędami po obydwu stronach ognia, żarzącego się w wylepionym gliną rowku pośrodku podłogi wzdłuż domu. Naczelnik plemienia zwinął w rulon kilka żółtawych liści tytoniu, po czym wydobył z siatki oryginalną fajkę. Była to dość gruba rurka bambusowa długości około trzydziestu centymetrów, zamknięta na obydwu krańcach naturalnymi przegrodami. W pobliżu końców fajki, na wierzchu rury, znajdowały się pojedyncze otwory. W jeden z nich naczelnik zatknął rulonik liści, który zapalił płonącą gałązką. Następnie przyłożył usta do drugiego otworu w fajce i tak długo wciągał powietrze, aż cała rurka napełniła się dymem. Teraz wyrzucił niedopalone liście i podał fajkę swojemu sąsiadowi. Każdy z zebranych kolejno zaciągał się nagromadzonym w jej wnętrzu dymem.
Po tej ceremonii rozpoczęły się długie narady. Jednomyślnie postanowiono szukać zemsty na Mafulu, co niewątpliwie powinno ucieszyć dusze obydwu poległych.
Wojownicy wylegli na plac. Było tam ludno i gwarno, kobiety bowiem, a nawet i dzieci, nie kładły się spać tej nocy. Wdowy wciąż objawiały publicznie swoją rozpacz; kaleczyły ciała ostrymi bambusowymi nożami, tarzały się w popiele i lamentowały.
Wojownicy rozpoczęli przygotowania do wyprawy wojennej. Oporządzali broń, malowali ciała sadzą i białą gliną w czarne i białe pasy, głowy przystrajali pióropuszami z ptasich piór, a na szyjach zawieszali naszyjniki z zębów dzikich świń. Jeszcze przed świtem byli gotowi do wyruszenia w drogę. Teraz miał się odbyć wojenny taniec.
Wojownicy w pełnym uzbrojeniu podzielili się na dwie grupy, które stanęły naprzeciwko siebie twarzą w twarz. Najpierw obydwa oddziały zmierzyły się groźnym wzrokiem, nucąc półtonem groźną w brzmieniu pieśń. Potem tancerze gwałtownie potrząsali dzidami, łukami i kamiennymi maczugami. Stojąc w miejscu, mocno uderzali stopami o ziemię, aż czerwonawy pył spowił ich mglistym obłokiem. Tempo tańca stawało się coraz szybsze. Obydwie grupy postępowały krok do przodu, potem dwa do tyłu, robiły krok w prawo i jeden w lewo, by naraz skoczyć ku sobie z głośnym okrzykiem bojowym. Przez długi czas to cofali się, to znów nacierali na siebie, aż w końcu powietrze napełniło się świstem strzał wystrzelonych z łuków. Nagle obydwa oddziały zatrzymały się, jakby wrosły w ziemię. Zamilkła bojowa pieśń. W tej właśnie chwili skrawek tarczy słonecznej wychylił się zza gór. Po tropikalnej nocy nastawał dzień. Tym samym złe duchy dżungli traciły swoją moc. Wojownicy mogli już wyruszyć na wyprawę wojenną.
Tego jeszcze dnia naczelny wódz Tawade, Eleli Koghe, przekroczył graniczny strumień i splądrował najbliższą wieś Mafulu. Polała się krew. Odtąd przez długie tygodnie Tawade bądź Mafulu na przemian wyprawiali uczty na cześć zwycięstwa lub stypy na znak żałoby.
*
Eleli Koghe znów przygotowywał wyprawę wojenną na Mafulu. Przecież każdy napad powodował ofiary w ludziach, które trzeba było pomścić. Starszyzna i wojownicy naradzali się w emone. Eleli Koghe przypominał krzywdy wyrządzone im przez Mafulu oraz korzyści, jakie wojna przyniosła plemieniu Tawade. Przychylny pomruk wojowników coraz bardziej go podniecał. Hojnie obdarowani łupem wojennym czarownicy zapewniali Tawade zwycięstwo.
Właśnie zapalono fajkę, aby uświęcić decyzję podjęcia wyprawy wojennej. W emone zaległa cisza. Wtem gdzieś od szczytów górskich spłynął głos zwielokrotniony przez echo.
– Hoooooo! Hoooooo! Wy tam w dole strumienia, słuchajcie! – roznosiło się po dolinie.
Eleli Koghe sugestywnym gestem nakazał milczenie. Wybiegł na werandę. Złożył dłonie przy ustach i jak przez tubę odkrzyknął:
– Hooooo! W górze strumienia, mówcie, słuchamy!
– Hoooo! Zbliżają się białe duchy o kształtach ludzi! Zabierają z dżungli najbarwniejsze ptaki i kwiaty! Z kijów miotają pioruny! Palą wodę! Zabierają ptaki i kwiaty! Biada nam!
Mężne serce Eleli Koghe zadrżało na wieść o niezwykłych duchach. Milczał przez chwilę, a potem zebrawszy siły, krzyknął:
– Hoooo! Czy białe duchy idą do nas?!
– Dążą w górę strumienia! Za trzy księżyce8 będą u was. Miejcie się na baczności, brońcie naszych ptaków!
2
Kazuary – rodzina dużych ptaków z rzędu kazuarowych, nielotnych. Kazuar noc spędza w leśnej gęstwinie, a w dzień żeruje w wysokich trawach. Żywi się pokarmem roślinnym, a także rybami, żabami i jaszczurkami. W ogrodach zoologicznych kazuary jedzą chleb, ziarno i jabłka. Patrz również przypis na s. 208.
3
Ogrodnik brunatny (Amblyornis inornata) – gatunek z rodziny altanników, spotykany w górach Arfak (na półwyspie Ptasia Głowa), w okolicach gór Fuyughe, zwany golove. Z ptasich budowniczych osiągnął największą doskonałość w budowaniu oryginalnych altan godowych. Altanniki są spokrewnione z cudowronkami (ptakami rajskimi). Najlepiej poznany jest altannik lśniący (Ptilonorhynchus violaceus), którego długość dochodzi do 28 cm.
4
Batat, właśc. wilec ziemniaczany, zwany także słodkim ziemniakiem (Ipomoea batata), należy do rodziny powojowatych. Rodzi bulwy podobne do bulwy ziemniaka; jest mączysty, o słodkim smaku. Uprawia się go w całej strefie równikowej.
5
Taro, właśc. kolokazja jadalna, należy do rodziny obrazkowatych. Rośnie w Indiach, na Archipelagu Malajskim i w Ameryce. Rodzi bulwy o wadze 0,5–3,5 kg, przeważnie o białym miąższu. Surowe są niejadalne. Po ugotowaniu lub upieczeniu jada się je jak ziemniaki.
6
Trzcina cukrowa należy do rodziny wiechlinowatych. Osiąga wysokość 2–6 m. Ma źdźbła średnicy 2–6 cm wypełnione soczystym i bardzo słodkim miąższem. Rośnie bardzo szybko, zbiór następuje po 5 miesiącach. Trzcina cukrowa uprawiana była od bardzo dawna w Mezopotamii, dolinie Gangesu w Indiach, a później w Indochinach, Chinach i na Archipelagu Malajskim. Od Hindusów przejęli jej uprawę Arabowie, a od nich Hiszpanie i Portugalczycy, którzy przenieśli ją na Antyle. Obecnie największe plantacje trzciny cukrowej są na Jawie, Kubie, Hawajach i w Afryce.
7
Jams, właśc. pochrzyn, to wieloletnie pnącza z rodzaju Dioscorea, rodzące bulwy podziemne, a niekiedy również na łodygach. Z licznych gatunków najważniejszy jest pochrzyn chiński pochodzący ze wschodniej Azji. Ma bulwy o różnych kształtach i barwie, zwykle walcowate, zewnątrz ciemne, w środku białe, różowe, czerwone lub fioletowe, o wadze od 1 do 10 kg. Bulwy te są mączyste, wodniste, o smaku zbliżonym do młodych ziemniaków. W uprawie pochrzyn nie wymaga zbyt obfitej wilgoci. Niektóre gatunki o drobnych bulwach na pędach zawierają substancje trujące.
8
Krajowcy Nowej Gwinei nie znali kalendarza; czas mierzyli „księżycami’’, z których jeden stanowił dobę.