Читать книгу Instrukcja nadużycia - Alicja Urbanik-Kopeć - Страница 6

Część I
Instytucje
Rozdział 2. W mieście

Оглавление

Pokątne faktorki i karmelki bankructwa

Mimo że dziewiętnastowieczna ochrona pracy nie przystawała do obecnych standardów, nie znaczy to, że służba była zawodem zupełnie nieuregulowanym. Wprost przeciwnie. Być może częściowo powodowane wzmożeniem moralnym społeczeństwa, przerażonego pogłoskami o notorycznym wywożeniu za granicę nieświadomych dziewcząt, władze większych miast już od początku XIX wieku powoływały instytucje, które zajmować się miały kontrolą zatrudnienia i przebiegiem życia zawodowego służących.

Policja państwowa pilnie dozorowała zatrudnianie i zwalnianie służby. W Królestwie Polskim od 1823 roku kontrolowała domy i kantory zleceń, czyli biura pośrednictwa pracy. Instytucją najwyższą było Biuro Kontroli Służących, powołane ustawą z 1825 roku, która z kolei zabraniała w ogóle działania prywatnych kantorów stręczeń, jak je nazywano. W 1857 roku Biuro przemianowano na Wydział Kontroli Służących, a prywatne biura pośrednictwa znowu mogły działać. Wszelkie konflikty z pracodawcami rozstrzygał Sąd Policyjny w biurze oberpolicmajstra, czyli szefa policji[35].

Życie służących było wedle ustawodawstwa bardzo pilnie kontrolowane. Szybkie spojrzenie na „Dziennik Praw” z 1857 roku mówi nam, że „w imieniu Najjaśniejszego Alexandra II, Cara Wszech Rosji, Króla Polskiego etc., etc., etc., Rada Administracyjna Królestwa” postanawia ustanowić Wydział Kontroli Służących, którego celem jest „utrzymanie dokładnego spisu sług płci obojej oraz prowadzenie kontroli zmiany ich służb i sprawowania się”, wydawanie książeczek służbowych (o których za chwilę), kwalifikowanie do nagród zasłużonych służących oraz umieszczanie w przytułkach i salach pracy tych, „którzy dla starości lub niemocy pracy oddawać się nie będą mogli”[36].

Nowa służąca, której udało się szczęśliwie pokonać niebezpieczną drogę ze wsi do miasta, musiała zgłosić się do siedziby Wydziału. Siedziba znajdowała się w Warszawie, w innych miastach tę samą funkcję sprawowały lokalne władze administracyjne. W Warszawie Wydział Kontroli Służących sporządzał dokładną dokumentację. Urzędnicy sprawdzali, czy dziewczyna zapisana jest do księgi ludności, czy posiada książkę służbową, u kogo służy lub ma obiecaną służbę. Zapisywano wiek, stan cywilny, miejsce urodzenia, wygląd, nazwisko, a także nazwisko i miejsce zamieszkania rodziców. Tak wylegitymowana panna zapisywana była do odpowiedniego cyrkułu, a także wydawano jej książeczkę służbową, za którą musiała zapłacić 13,5 kopiejki „za druk i za papier stemplowy”[37].

Po 1857 roku to nie Wydział Kontroli szukał dla dziewczyny służby. Jeśli służąca nie przyjechała do miasta za wcześniej umówioną pracą (czyli, jak ujmował to „Dziennik Praw”, „na drodze wzajemnych prywatnych porozumień”), pracy szukały jej na nowo legalne kantory lub biura stręczeń. Te przybytki, jak wiemy z lamentów „Przyjaciela Sług”, nie zawsze cieszyły się dobrą opinią, jednak przynajmniej w Królestwie Polskim objęte były dość ścisłą kontrolą państwową. Prawo starało się też jak najdokładniej zabezpieczyć nowe służące. Właściciele kantorów musieli przejść kontrolę policyjną, by uzyskać pozwolenie na otwarcie biura pośrednictwa. Musieli udowodnić, że są mieszkańcami danego miasta, i podać dowody „prowadzenia się przykładnego”. Stręczycielom nie wolno było rekomendować do służby dziewcząt, o których wiedzieli, że z jakiegoś powodu się do tego nie nadają. Jeśli pracodawca udowodnił stręczycielowi, że ten specjalnie lub przez nieuwagę rekomendował mu wadliwą służącą, stręczyciel płacił karę 2 rubli srebrnych. Przy recydywie kara wynosiła już 4,5 rubla. Za trzecim razem, jeśli stręczyciel nie dopełnił swojej powinności i nie sprawdził, czy rekomendowana dziewczyna jest „moralnego prowadzenia się oraz czy obowiązkom, jakich podejmuje się, mocą podoła”, Wydział Kontroli Służących odbierał mu na zawsze pozwolenie na prowadzenie działalności. Bardzo surowo zabronione było też manipulowanie przez kantory miejscem zatrudnienia służących, to znaczy rekomendowanie ich do zatrudnienia w jakimś domu, jeśli w danym momencie pracowały gdzie indziej. Służąca musiała najpierw rozwiązać umowę z obecnym pracodawcą, a dopiero potem kantor mógł brać po uwagę jej kolejne zatrudnienie. Sam nie mógł „odmówić”, czyli zwolnić służącej. W przeciwnym wypadku ponosił karę pieniężną w wysokości 4,5 rubla i na zawsze tracił prawo do stręczenia.

„Dziennik Praw” zawierał jeszcze jeden kategoryczny zakaz (choć nie wiadomo, jak powszechnie stosowany). W Królestwie Polskim zakazane było zatrudnianie chrześcijanek w domach żydowskich. Kantory nie mogły rekomendować takich umów. Tak samo było w Krakowie za czasów Wolnego Miasta Krakowa, ale w Galicji, której częścią stał się Kraków po 1846 roku, Tymczasowy regulamin dla sług obowiązujący od 1857 roku już nie zawierał takiego prawa{10}. Być może „Przyjaciel Sług”, wydawany w Krakowie, tak gwałtownie piętnował zatrudnianie chrześcijanek w żydowskich domach, ponieważ wydawcy mieli w pamięci wcześniejsze przepisy.

Mimo tak przemyślnych zasad w opinii publicznej kantory stręczenia służących cieszyły się nadzwyczaj niską opinią. Przepisy często nie były stosowane, a ich egzekwowanie mogło być nadzwyczaj trudne. Pisma dla służących przestrzegały przed korzystaniem z żydowskich biur, a abolicjoniści w rodzaju Augustyna Wróblewskiego pisali wprost, że biura pośrednictwa pracy są zakładane przez handlarzy żywym towarem, którzy pod płaszczykiem legalnego zatrudnienia z dokumentami wysyłają dziewczyny do pracy w wodewilach i teatrach, skąd już prosta droga do domu publicznego. Postulowali zwiększenie kontroli nad prywatnymi biurami pośrednictwa pracy, szczególnie tymi rekrutującymi do „tingl-tanglów, teatrzyków, cyrków itp.”[38], i szczególną opiekę nad nieletnimi klientkami.

Oprócz tych lęków narzekano po prostu na jakość usług świadczonych w kantorach. Henryk Sienkiewicz pisał w „Tygodniku Ilustrowanym” w 1906 roku, że „w ogóle nasze panie udają się do kantoru tylko w ostatecznym wypadku, twierdząc nie bez słuszności, że zaręczeniom kantorów, których interesem jest pobierać zapłatę od jak największej liczby osób poszukujących zajęcia, nie można wierzyć ani na jotę”[39]. Obie nowelizacje ustaw (w Królestwie Polskim w 1857 roku i w Galicji w 1872) wspominały, że reformy odbywają się, bo dotychczasowa organizacja „wymaga ulepszeń”[40] i nowe prawo wydaje się „celem zapobieżenia licznym nadużyciom”[41]. A jednak brak biura pośrednictwa bywał jeszcze gorszy. Czytelnicy z mniejszych ośrodków donosili, że w ich miastach czeka się z utęsknieniem na powstanie kantoru stręczeń, bo inaczej skazani są na usługi pokątnych rajfurek i faktorów, jak nazywano nieoficjalnych pośredników pracy. Dziewczyna, która trafiła na taką niekoncesjonowaną (a więc nieuiszczającą do kasy miasta opłaty licencyjnej) rajfurkę, była zdana właściwie na jej kaprys. „Ziemianin” pisał w 1879 roku list do „Gazety Warszawskiej”, by poskarżyć się, że „brakuje nam także kantorów do stręczenia sług w miastach powiatowych. Zastępują je starozakonni faktorowie zajęci wiecznie zarówno odmawianiem sług, jak i stręczeniem, bo tylko częste zmiany powiększają ich zarobek stręczycielski”[42]. Według prasy nielegalni faktorzy nie byli dobrze zorientowani w miejscowym rynku pracy. Wysyłali bez potrzeby służących i wyrobników na posady w miejsca odległe o wiele kilometrów, byle tylko zarobić.

Problem tkwił częściowo w niechęci pracowników do biur stręczeń (podsycanej wśród służących publikacjami w rodzaju tych w „Przyjacielu Sług”) i niechęci potencjalnych pracodawców do wydawania pieniędzy. Oficjalne kantory były koncesjonowane, musiały płacić za licencję, więc pobierały też opłaty od obu stron umowy o pracę. Indywidualne rajfurki czy faktorki mogły znacząco obniżać ceny. Jak działało to w praktyce, można prześledzić na przykładzie Piotrkowa.

Czytelnik o pseudonimie „Wieśniak” donosił „Tygodnikowi Ilustrowanemu” w 1890 roku, że „w Piotrkowie niejaki pan Swidwiński założył kantor stręczenia służby, ale, jak miejscowy organ donosi, wszyscy po staremu wolą udawać się do rajfurek”[43]. Otwarcie legalnego biura generowało duże koszty, a nieuczciwa konkurencja nie dawała szans na zarobek. Dlatego też piotrkowska gazeta „Tydzień” pisała w 1898 roku, że miasto nie może doczekać się biura stręczeń. To otwarte w 1890 roku musiało być „zwinięte wobec zmowy i potrojonej energii faktorek”[44]. Autor artykułu twierdził, że nie ma możliwości, by w mieście działał legalny kantor, jeśli wymaga się od jego właściciela złożenia 1000 rubli opłaty i jednocześnie policja nie chroni go przed nieuczciwą konkurencją pokątnych faktorek. Przytaczał też historię z Łodzi, gdzie właściciele kantorów udali się z prośbą do gubernatora, by na mocy prawa z 1823 roku i postanowienia z 1857 roku, pozwalających na pośrednictwo tylko koncesjonowanym zakładom, nałożył kary grzywny za pokątne rajfurstwo. Prośba była jednak źle skierowana, bo gubernator nie zajmował się ustalaniem praw, i na tej podstawie została odrzucona. Dlatego „Tydzień” radził panu Plenkiewiczowi, otwierającemu właśnie kantor w Częstochowie, by się przedwcześnie nie cieszył, bo nauczeni doświadczeniem piotrkowianie „obiecują [mu] spożywanie karmelków, jakich jeszcze nie próbował”. Karmelków bankructwa, jak można się domyślić.

Nielegalne stręczenie służących nie szkodziło jedynie właścicielom kantorów, ale przede wszystkim samym służącym. Rajfurki były tańsze dla pracodawców, ale korzystające z ich usług służące traciły wszelką ochronę prawną, jaką dawały oficjalne biura państwowe. W „Dzienniku Praw” Królestwa Polskiego istniał zapis, że „namawianie i stręczenie wiodące do zgorszenia i rozwiązłości”[45] pociąga dla stręczycieli kary przewidziane w kodeksie karnym, a więc grzywny i więzienie. Prawo przewidywało też okres wypowiedzenia stosowny do długości zatrudnienia, dla panów i dla sług. W Krakowie Biuro Stręczeń Stowarzyszenia Sług Katolickich pod wezwaniem św. Zyty zajmowało się wyszukiwaniem nowych pracodawców dla służących, które odbyły karę za wykroczenia popełnione na poprzedniej służbie (zwykle kradzież albo ucieczkę). Pokątne faktorki być może nie sprzedawały dziewcząt w niewolę tak często, jak chciałby to widzieć „Przyjaciel Sług”, ale na pewno nie poczuwały się do żadnej odpowiedzialności, gdy pracodawca okazał się nieuczciwy lub wyrzucił dziewczynę z pracy z dnia na dzień.

Autor artykułu w „Tygodniu” podsumowywał jednak z wrażliwością właściwą epoce: „Gdyby sługi nasze, również niejednokrotnie narażone na niewyrozumiałość i nietakt swych chlebodawczyń – zrozumiały, co to jest takiego uczciwe pośrednictwo, one niezawodnie wzdychałyby do niego”. A według autora nie wzdychały, gdyż wolały kłamać i oddalać się bez pozwolenia ze służby. Prowadzenie tak nieuczciwego trybu życia, dodatkowo zagrażającego pracy uczciwych właścicieli kantorów stręczeń, było możliwe tylko wtedy, gdy dziewczętom udało się dostać pracę bez zakładania książeczki służbowej. To właśnie książeczki stanowiły podstawę uczciwego zawierania umów. „Bez nich – dowodził autor artykułu – najsumienniejszy kantor, który by się nawet zdołał opędzić rajfurkom, nie opędzi się złym sługom, przez które wprowadzany w błąd, będzie w błąd wprowadzał chlebodawców”[46]. Nie wspominał jednak o tym, że brak książeczki służbowej powodował problemy z prawem zarówno dla pracodawców, jak i dla samych służących.


Panna z książeczką

Załóżmy, że przybyłej ze wsi dziewczynie udało się bezpiecznie dotrzeć koleją do miasta, przejść szczęśliwie przez dworzec, trafić do Wydziału Kontroli Służby w Warszawie albo lokalnego odpowiednika w mniejszym mieście i zostać zarejestrowaną w uczciwym biurze pośrednictwa pracy, które nie wysłało jej do Argentyny. Taka służąca musiała mieć założoną książeczkę.

Wszyscy zatrudnieni legalnie służący mieli książeczki służbowe. Był to ich najważniejszy i jedyny dokument tożsamości. Służący był zobowiązany wyrobić ją od razu przy zapisie, każdorazowo przy zmianie służby informować o tym Wydział Kontroli i oddawać książeczkę w celu dokonania odpowiednich wpisów. Kantory stręczeń miały zakaz przyjmowania zgłoszeń od służących, którzy nie posiadali książeczki służbowej. Gdy służący nie był zatrudniony, książeczka znajdowała się w Wydziale Kontroli lub odpowiadającym mu wydziale w innym mieście. W chwili zatrudnienia książeczka trafiała do pracodawcy (służący nie nosił jej przy sobie), który zobowiązany był jej pilnować i ponosił karę finansową, jeśli przyznał się do jej zniszczenia lub zgubienia. Przy każdorazowym odebraniu książeczki z Wydziału Kontroli Służących i nowy pracodawca, i pracownik płacili po 30 kopiejek. Jeśli kontrola policyjna wykazała, że ktoś zatrudnia służących bez książeczek, ponosił karę w wysokości od 2 do 4,5 rubla. Tak samo, jeśli okazało się, że służący w jego domu ma książeczkę, ale nie została uiszczona opłata za ponowne pobranie jej z Wydziału przy zatrudnieniu. Po zakończeniu służby w danym miejscu służący mieli sami odnosić książeczki do Wydziału i pobierać je ponownie po znalezieniu kolejnego pracodawcy, podając stosowne dane. Biurokratyczny system niekoniecznie dobrze sprawdzał się w zderzeniu z niepiśmiennymi pracownicami. Gazety dla służących prosiły, by dziewczęta do Wydziału Kontroli przychodziły z oddzielną karteczką z wypisanym przez nowych pracodawców nazwiskiem i adresem, ponieważ urzędnicy alarmowali, że służące na ogół nazwisko zatrudniających przekręcają albo w ogóle go nie znają, „przez co wynikają różne niedokładności i strata czasu”[47].

Służące ciągle i z góry podejrzewano o najgorsze. Dlatego też kary przewidziane za brak książeczki były dużo bardziej dotkliwe dla nich niż dla pracodawców. Policja kontrolowała życie zawodowe służby jeszcze na podstawie przepisów z 1823 roku. W myśl zawartych tam praw w książeczce służbowej musiała znajdować się każda wzmianka o zmianie pracy i referencje, czyli opinia o służbie ostatniego pracodawcy. Dziewczyna, która straciła pracę, musiała w ciągu doby zgłosić ten fakt na policję, oddać książeczkę i szukać nowego zatrudnienia. Jeśli nie znalazła go w ciągu miesiąca, ponownie musiała zgłosić się na policję, żeby otrzymać pozwolenie na pobyt tymczasowy w mieście („pobyt dla starania się”). Niedotrzymanie tych terminów groziło grzywną i aresztem. Książeczka dalej leżała na policji. Jeśli dziewczyna została uznana przez policję i Wydział Kontroli Służących za leniwą i uchylającą się od pracy, zmuszano ją do zamieszkania w domu zarobkowym, gdzie bezdomni i bezrobotni pracowali za wyżywienie. Jeśli nie była zapisana w księdze ludności danego miasta (dziś powiedzielibyśmy, że zameldowana) albo nie mieszkała w mieście od przynajmniej pięciu lat, nie trafiała nawet do domu zarobkowego, tylko odsyłano ją do miejsca urodzenia albo ostatniego miejsca stałego pobytu. Zgubienie książeczki służbowej groziło grzywną lub aresztem{11}. Wszelkie przewinienia w rodzaju oddalenia się na noc z domu pracodawcy, pijaństwo, nieobyczajne zachowanie groziły grzywną, chłostą lub aresztem. Postanowienie pochodzące jeszcze z 1823 roku wskazywało, że w takiej sytuacji karano „aresztem od dnia jednego do dni ośmiu” albo „proporcjonalną karą cielesną od dwóch do szesnastu razów”[48].



6. Książeczka służbowa Bronisławy Koszarskiej, 1883.


Służącą bez książeczki traktowano jak prostytutkę. Prostytucja była legalna w Królestwie Polskim, ale ściśle kontrolowana przez policję, jak to określano – reglamentowana. Prostytutki musiały mieć książeczki, w których wpisywano ich miejsca pobytu i datę ostatniego badania na obecność chorób wenerycznych (badania takie powinny przechodzić w zależności od obowiązujących przepisów raz na miesiąc, co dwa tygodnie albo nawet co tydzień). W opinii służb porządkowych (i wielu zwykłych obywateli) każda młoda dziewczyna z proletariatu spotkana na ulicy była prostytutką albo służącą. O tym, do której kategorii przynależy, można było się przekonać po kontroli książeczki. Jeśli dziewczyna nie miała książeczki służącej, znaczyło to, że jest prostytutką. Jeśli nie miała książeczki prostytutki, znaczyło to, że jest prostytutką pokątną, nielegalną. Wtedy policja szybko naprawiała to niedopatrzenie. Po odbyciu aresztu, upokarzającym badaniu ginekologicznym pod kątem oznak syfilisu dziewczynie zakładano książeczkę. Nie służącej, ale prostytutki. Od tego dnia była już liczona w poczet miejskich nierządnic. W XIX wieku popularnie nazywano je też księżniczkami, bynajmniej nie z szacunku do profesji, ale właśnie dlatego, że nosiły książeczki{12}.


Zęby rzadkie i oczy siwe

Bronisława Koszarska trafiła do służby, jak wnioskujemy z jej książeczki, w 1883 roku. Miała wtedy 18 lat, zarejestrowała się w Warszawie. Dostała książkę służbową „z 32 stronic złożoną”, jak głosił napis na okładce. Dwie strony zawierały informacje o niej. Wyznania katolickiego, wzrostu średniego. Oczy niebieskie, krzywy nos, włosy ciemne, twarz okrągła. Pochodziła ze wsi Wielawa w powiecie łaskim. Jej ojciec miał na imię Teodor, a rodzice mieszkali we wsi Śliwki. Nie miała dzieci i była panną. Została „zapisana w Kontroli” pod numerem 10 117. Jej pierwsi państwo nazywali się Solmann. Zatrudnili ją kwartalnie za 15 rubli srebrnych, czyli 5 rubli miesięcznie.

Kolejne cztery strony książki służbowej zajmował wyciąg z ustawy o służących domowych, wersji z 1823 i 1857 roku. Po polsku i po rosyjsku Bronisława mogła przeczytać{13} najważniejsze przepisy dotyczące jej pracy. Przypominano, że musi mieć książeczkę i ma 24 godziny na jej zarejestrowanie, że nie wolno jej iść do pracy i zgłaszać się do kantoru stręczeń bez książki. Że przy zatrudnieniu na rok ma trzy miesiące wypowiedzenia, na kwartał – jeden miesiąc, a na miesiąc – 15 dni. Że pod żadnym pozorem nie może trzymać przy sobie książeczki, tylko musi oddać ją pracodawcom, którzy na koniec służby zobowiązani są wypisać świadectwo i złożyć książeczkę z powrotem do Wydziału Kontroli Służących. Bronisławę pouczano też, że „w świadectwie powyższym wyrazić należy czas, rodzaj służby, sprawowanie się służącego i zgodnie z prawdą pod odpowiedzialnością, nie opuszczając ważnych wad, nałogów i większych przestępstw służącego”[49].

Wpisy w książce, czyli referencje, na które później zwracać uwagę mieli następni pracodawcy, stanowiły główny punkt zapalny między państwem a służbą. Służba często czuła się pokrzywdzona, a panie mogły wpisywać w książeczce, cokolwiek chciały. „Przyjaciel Sług” w swoim własnym protekcjonalnym stylu radził wręcz, by służące nie przejmowały się referencjami, ponieważ te są niegodne zaufania. Podawał przykład „rozumnej a pobożnej pani”, która zatrudniła pokojówkę, mimo że ta nie miała żadnych referencji. Zapytana przez przyjaciółkę o powód takiej decyzji, pani w pouczającej historyjce odpowiadała, że „w książeczce piszą różne panie, niejedna kieruje się więcej litością niż sprawiedliwością, inna może i gniewa się zbyt długo i urazy nie zapomni, co w świadectwie łatwo poznać się nie daje”. Pani rozumna a pobożna wolała więc kierować się własnym pierwszym wrażeniem[50].

„Przyjaciel Sług” dawał specyficzne rady. W tym przypadku chciał jednocześnie chronić dobre imię niesprawiedliwych pracodawców („może i gniewa się zbyt długo”) i podawać przykład dobrej pani, która patrzy sercem. Morał dla służącej brzmiał w każdym razie, że musi z pokorą przyjmować dowolne referencje, a jeśli będzie miała szczęście, dobra pani zatrudni ją tak czy inaczej. Inne gazety nie miały aż tak optymistycznego poglądu na sprawę. Radziły raczej, by te wpisy były nie nadto surowe, ale też nie pobłażliwe, tak by następny pracodawca miał prawdziwy obraz zatrudnianej dziewczyny. Zdawano sobie jednak sprawę, że jest to bardzo trudne. Autor artykułu w „Tygodniu” pisał na koniec swojego wywodu o nieuczciwości kantorów stręczeń, że prowadzenie wiarygodnej książeczki służbowej jest wymagające, bo „sumienne, bezstronne i beznamiętne wpisywanie do nich zaświadczeń przez nasze panie stanowi rafę podwodną opłakanej kwestii służebnej, gdyż do takich, o jakich mówimy zaświadczeń, potrzebny jest ze strony pań naszych wysoki takt i sprawiedliwa ocena… samych siebie!..”. Autor artykułu Słówko o niemożebnem nie miał zaś dobrego zdania o poczuciu sprawiedliwości pracodawczyń.

„Przegląd Społeczny” w interwencyjnej sztuce teatralnej publikowanej w 1906 roku jeszcze gorzej oceniał uczciwość pań wpisujących referencje. Tam pokojówka wymawia pracę, bo nie chce zgodzić się na molestowanie przez brata pani domu. Apolonia wyjmuje więc książeczkę służbową i pisze, co następuje:

Apolonia: Dobrze. Napiszę ci świadectwo, dobre świadectwo, choć na przykry mnie narażasz zawód (…)

Służyła u mnie trzy tygodnie. Była dość pracowita i moralna. Utraciła służbę z powodu nieposłuszeństwa.

Apolonia (oddaje książkę): Masz, napisałam prawdę!

(Pokojówka bierze, spogląda na świadectwo i w milczeniu składa książkę. Nie umie czytać i wstydzi się tego)[51].

Sztuka jest napisana dla poruszenia sumienia pań i przejaskrawia niektóre problemy, jednak elementy tam obecne są zupełnie prawdopodobne. Bronisława Koszarska, właścicielka książeczki służbowej zarejestrowanej w 1883 roku, mogła nie umieć czytać. A i wpisy chlebodawczyń były różne. W razie problemów książeczka pouczała w ostatnim punkcie wyciągu z ustawy, że służącemu „czującemu się być pokrzywdzonym świadectwem, wolno zanieść zażalenie do właściwego sędziego”. To jednak jedynie, gdyby dziewczyna wiedziała, co panie napisały w referencjach.

Opinie na temat Bronisławy były dość dobre. Pieczątki z Wydziału Kontroli i lakoniczne referencje wpisane ciężką do odcyfrowania kaligrafią wskazywały, że Bronisława służyła najpierw „do kuchni i pokoi” i „do wszystkiego”, a od 1889 roku zatrudniana była „za kucharkę”, co stanowiło awans, zarówno pod względem pensji, jak i pozycji społecznej. Na ogół pracodawcy mieli o niej jak najlepsze zdanie. Często służyła przez rok, kwartał, trzy kwartały. Trzy panie, u których służyła w latach 1883–1886, pisały, że Bronisława „sprawowała się wiernie i uczciwie”, „sprawowała się wiernie”, „sprawowanie się jej było bardzo dobre”. Kłopoty nadeszły wraz z październikiem 1886 roku, gdy Bronisława Koszarska trafiła do kolejnego domu. Odchodziła z niego w lipcu 1887 roku, czyli po trzech kwartałach. Pani domu zapisała całą stronę zaświadczenia, podczas gdy inne referencje zajmują zaledwie kilka zdań. Podpisała się zamaszyście: „J. Chażewska” (Gażewska? Trudno stwierdzić po eleganckim zawijasie), a trzynaście linijek piękną kursywą utrwaloną czarnym atramentem na tanim, szarym papierze głosiło:

Bronisława Koszarska służyła od 1 października 1886 roku do 1 lipca 1887, sprząta do najwyższego stopnia i byłaby wyborową sługą, gdyby miała zasady moralności – w obrachunkach z miasta podaje za nabyte produkty ceny najwyższe praktykowane na rynku bez względu na dobro pracodawców, czym co najmniej [podkreślone] daje dowód lekceważenia dobra chlebodawców. Zresztą gotuje dobrze, domu pilnuje i w ogólności zachowanie się przyzwoite. Warszawa, 1 lipca 1887.

Chlebodawczyni oskarżała więc Bronisławę o to, co często wyśmiewały karykatury prasowe – że na prawach kreatywnej księgowości nieuczciwie rozlicza się z zakupów spożywczych. Nie wiadomo, czy zawyżała ceny, by pozostałą różnicę zostawić sobie, czy też kupowała drogie towary, „czym co najmniej” narażała na szwank domową kasę.


7. Niepochlebna opinia o Bronisławie Koszarskiej, 1887 rok.


Kolejne referencje nie są lepsze. Niechlujne, usiane kleksami zdania zaświadczały: „Bronisława Koszarska służyła u mnie przez kwartał jeden, to jest od lipca do miesiąca października. Z powodu nie rzyczliwego [sic!] postępowania w kupnie, lenistwa i lekceważenia chlebodawców uwalnia się [nieczytelne]”[52].

Dziewczyna, wówczas dwudziestodwuletnia, mogła mieć kłopoty. Miała już w książeczce pięć referencji, z czego dwie ostatnie złe i do tego oskarżające ją o nadużycia finansowe, a pośrednio nawet okradanie pracodawcy. Z taką opinią mogło jej być ciężko zaleźć zatrudnienie. W panice mogła wpaść na pomysł wymazania złych referencji albo nawet wyrwania kartki z oskarżeniem. To bardzo zły pomysł. Przed takim radzeniem sobie z niepochlebnymi opiniami przestrzegała przedsiębiorcze służące „Pracownica Polska”. W numerze z 1910 roku redaktorka donosiła o sprawie dwóch służących z Warszawy, Karoliny Grzeszkiewicz i Bejli Szenkier, które trafiły do sądu, ponieważ przyłapano je na poprawianiu w książeczce złych referencji. Karolinę skazano na trzy tygodnie aresztu policyjnego, Bejlę na miesiąc. Autorka pouczała służące, że poprawianie złego świadectwa to przestępstwo z artykułu 1538 Kodeksu karnego Królestwa Polskiego i „trzeba sobie zdać sprawę, że poprawianie sobie samej świadectwa jest niczym innym jak fałszerstwem, a sąd za fałszerstwo karze surowo”[53].

Mimo dotkliwych kar służące musiały poprawiać sobie złe świadectwa dość często, bo ta sama gazeta pisała w 1910 roku o kolejnym przypadku, niejakiej Marianny Cybulskiej, „która będąc niezadowoloną ze świadectwa, wypisanego do książeczki służbowej przez p. W., poradziła sobie w ten sposób, iż świadectwo wyskrobała i napisała sobie natomiast inne, lepsze”. Została za to skazana na dwa tygodnie aresztu, a autor rubryki z wiadomościami przestrzegał czytelniczki, że „w życiu tylko prostą drogą chodzić należy, bo tak nam nakazuje uczciwość, a przy tym za szacherki wcześniej czy później pokuta nie minie”. Kolejna służąca, Aniela Sudorówna, za poprawienie sobie świadectwa w 1912 roku została skazana na dwa miesiące więzienia[54].

W przypadku Bronisławy do fałszerstwa nie doszło, wszystkie wpisy są na swoim miejscu. Na szczęście następne referencje są już bardzo dobre. Ze służącej do wszystkiego i robiącej zakupy na mieście Bronisława awansowała na kucharkę (pozycja dobrze opłacana i poszukiwana). Pracodawczyni pisze, że pracowała jeden rok i sprawowała się dobrze. Następnie przez kwartał, do stycznia 1889 roku, służyła u pana Piotrowskiego, emeryta, który też wystawił pozytywne referencje. Reszta opinii jest bardzo dobra. Bronisława była „wierna, rzetelna i najlepszego prowadzenia”, „gotowała bardzo dobrze, była rzetelną i b. pilną”, „sprawowała się dobrze”. Służyła jeszcze kolejne osiem lat, zawsze jako kucharka.

Ostatni wpis pochodzi z 1 lutego 1897 roku, gdy Bronisława miała już 32 lata. Nie wiadomo, co stało się z nią dalej. Być może wyszła za mąż, co było najczęstszym powodem odejścia ze służby.

Innych informacji dostarcza książka służbowa z Galicji, pochodząca z 1895 roku. Jej właścicielką była Karolina Frank. Pochodziła z Ujsoł w powiecie żywieckim, tamtejsza gmina wystawiła też książeczkę. W czasach, gdy nikt nie zawracałby sobie głowy robieniem biednej służącej zdjęcia do dokumentów{14}, na stronie drugiej znajdowało się „opisanie osoby” i jej znaków szczególnych. Karolina urodziła się w 1872 roku, a więc w momencie pobierania książeczki miała 23 lata. Była wyznania rzymskokatolickiego, wzrostu średniego. Miała twarz „pociągłą”, oczy „siwe”, brwi „jasno bląd [sic!]”, nos „zwyczajny”, usta „mierne”, włosy „jasno żółte” i zęby, niestety, „rzadkie”. W miejscu na podpis posiadacza, zamiast Karoliny, która najwyraźniej nie umiała pisać, podpisał się wójt Ujsoł Mikołaj T. (reszta nazwiska nieczytelna)[55].

Galicyjska książeczka zawierała dużo dłuższy wyciąg z przepisów o zatrudnianiu służby domowej niż ta z Królestwa Polskiego, także w dwóch językach, po polsku i po niemiecku. Przepisy zajmowały 14 stron z 80 przewidzianych do wypełnienia. Gdyby ktoś przeczytał Karolinie Frank wyciąg z ustawy, mogłaby się dowiedzieć między innymi, że po zawarciu umowy jest zobowiązana stawić się do służby pod karą grzywny lub przymusowego wcielenia do służby, że pracodawca ma obowiązek ją przyjąć, a jeśli się rozmyślił, musi wypłacić jej zadatek i miesięczną pensję. Że przyjmując służbę, jest zobowiązana do „posłuszeństwa, wierności, uszanowania, baczności i otwartości”. Że chlebodawca nie może jej zakazywać chodzić do kościoła, ale może jej zakazać wydatków na ubiór albo rozrywki. Musi zapewnić jej jedzenie i ubranie, nie może jej bić, a w razie choroby musi płacić za jej leczenie. Regulamin zakazywał też zrywania umowy (z obu stron) przed zakończeniem okresu wypowiedzenia, a następnie wyliczał długie listy przypadków, w których takie postępowanie jest dozwolone. Pracodawca mógłby zwolnić Karolinę, gdyby ta ustawicznie kłamała, była złośliwa, podżegała do kłótni w domu, kradła, nieostrożnie obchodziła się z ogniem, umyślnie niszczyła majątek państwa, oddawała się pijaństwu, rozpuście i nieobyczajności, nocowała bez pozwolenia poza domem, a także „z własnej winy” ściągnęła na siebie „chorobę zaraźliwą lub obrzydliwą”. Karolina mogłaby zwolnić się bez okresu wypowiedzenia, gdyby zdrowie nie pozwalało jej na wykonywanie obowiązków (przy czym regulamin zaznaczał, że „sama brzemienność nie upoważnia sługi do opuszczenia służby”), gdyby państwo ją bili (ale mocno, tak by narażone było jej życie lub zdrowie) albo wyprowadzali się daleko i chcieli ją zabrać ze sobą.

Galicyjska książeczka miała dużo bardziej usystematyzowany sposób oceny służby. Po rozległym regulaminie następowało kilkadziesiąt stron podzielonych tak jak dzienniczek ocen szkolnych. Kolejne rubryki powinny zawierać nazwisko i miejsce zamieszkania służbodawcy, dzień wstąpienia do służby, rodzaj służby i dzień wystąpienia. Następnie po każdym takim okresie służąca poddawana była ocenie w czterech kategoriach: „Wierności”, „Uzdolnienia”, „Pilności” i „Obyczajności”. Regulamin tłumaczył natomiast, że w każdej z tych rubryk wpisywano tylko korzystne oceny, a jeśli pracodawca miał zastrzeżenia co do którejś kategorii, stawiał tam kreskę. Karolina mogłaby też kontestować i poprawiać wpisy pani lub pana, do czego nie miała prawa służąca w Królestwie Polskim Bronisława. Regulamin pouczał, że „gdyby niekorzystne zaświadczenie służbodawcy opierało się na obwinieniach i podejrzeniach, które by powyższe władze na podstawie dochodzenia przeprowadzonego na żądanie sługi uznały za nieuzasadnione”, wtedy rubryki byłyby uzupełnione z dopiskiem „po przeprowadzeniu dochodzenia”. Następnie dodawał, że służbodawca, który umyślnie wydałby niekorzystne świadectwo i zostałoby mu to udowodnione, będzie obciążony szkodami poniesionymi przez służącego i skazany na dodatkową karę, prawdopodobnie również finansową.

To wszystko jednak sfera niezrealizowanych możliwości. Oprócz opisu Karoliny, dat i pieczątek na początku książeczki służbowej reszta legitymacji, z ocenami i przebiegiem służby, jest pusta.


Osoby ze służb zbiegłe

Niektóre dziewczyny przychodzące do służby popełniały dużo poważniejsze przestępstwa niż „lekceważące” obchodzenie się z pieniędzmi państwa, co spowodowało niepochlebne wpisy w książeczce służbowej Bronisławy Koszarskiej. Część z tych wykroczeń wynikała z restrykcyjnych przepisów prawa, na przykład zakazu oddalania się bez uprzedzenia z domu państwa i nocowania przez służące poza domem. W razie ucieczki winna trafiała do aresztu.

Według dokumentów Towarzystwa Dobroczynnego Krakowskiego, które wraz z Biurem Stręczeń Stowarzyszenia Sług Katolickich pw. św. Zyty zajmowało się szukaniem pracy służącym po wyrokach, drugą najczęstszą przyczyną aresztu czy grzywny była ucieczka ze służby[56]. W Archiwum Narodowym w Krakowie znajduje się wykaz tych służących, którym udało się z powrotem trafić na dobrą drogę. Czytamy tam, że w latach 1876–1899 z dwudziestu trzech podopiecznych sześć popadło wcześniej w konflikt z prawem, ponieważ uciekły ze służby. Anna, lat 26, w 1877 roku uciekła ze służby, a TDK załatwiło jej nową pracę u kupca mieszkającego tuż pod Wzgórzem Wawelskim. Siedemnastoletnia Franciszka dwukrotnie uciekała ze służby, a TDK znalazło jej pracę u szewca, gdzie zarabiała naprawianiem butów i gotowaniem. Rekordzistka, szesnastoletnia Bernadetta, uciekała ze służby trzykrotnie, a w 1898 roku trafiła do św. Zyty. Adnotacja w dokumentach głosi: „ze względu na zły stan zdrowia umieszczona w szpitalu św. Ludwika, obecnie uczy się gospodarstwa domowego, pozostając pod opieką Towarzystwa Dobroczynnego Krakowskiego”[57]. Nie wszystkie zbiegłe służące trafiały z powrotem do pracy. W 1897 roku od pracodawców uciekła szesnastoletnia Zofia. Zaopiekowało się nią Arcybractwo Miłosierdzia, jego przedstawiciele kupili jej buty, sukienkę i dali pieniądze na powrót do rodziny do Tarnowa.

Zbiegłych służących poszukiwała policja. „Gazeta Policyjna Warszawska”, pismo fachowe dla policjantów i, jak można sądzić, warszawiaków zainteresowanych światem zbrodni{15}, w wielu numerach umieszczało listy nazwisk służących, którzy oddalili się bezprawnie ze swojego miejsca pracy. W numerze z grudnia 1845 roku czytamy:

Biuro Warszawskiego Oberpolicmajstra – pp. właściciele i rządcy domów zwrócą baczną uwagę na poniżej wymienione osoby ze służb zbiegłe, a mianowicie: Gałązkę Wawrzyńca, Jakuba Gołaszewskiego, Szymańską Józefę, Włodarską Józefę, Walkiewicz Stanisławę, Jankowskiego Michała, Wierzbickiego Michała, Wiszniewskiego Walentego, Jaworską Antoninę, Trosz Lewka Moszkowicza, llerowicza Naftala, Szok Mośka Icka, Lichtensztein Icka, Łuszczyńskiego Beniamina, Grosser Chaję Chajmownę, Springlus Lajzerowicza, llermanowską Mariannę, Korneli Mariannę, Cierlakównę Franciszkę; a jeśliby która z nich w ich domach mieszkanie obrała, najbliższemu kom[isariatowi] pol[icji] wyk[onawczej] donieść o tym zechce[58].

Podobne listy publikowano, gdy służące jeszcze nie były uciekinierkami, a jedynie nie zgłosiły się po zwolnieniu z ostatniej pracy do Wydziału Kontroli Służących:

Zarząd Oberpolicmajstra wzywa następujące osoby z obecnego pobytu niewiadome, ażeby w swoich własnych interesach jak najśpieszniej zgłosiły się do zarządu policji lub numera swych obecnych zamieszkań wskazały, a mianowicie: (…) Mariannę Jasieczek, sługę, 53 291; Mariannę Ejnert, sługę, 41 489; Urszulę Biniaczek, sługę, 23 022[59].

Numery po nazwiskach to numery książeczek służbowych.

Najczęstszym przestępstwem popełnianym przez służące były jednak kradzieże. Wśród wychowanek krakowskiego Towarzystwa prawie połowa miała problemy z prawem, ponieważ wcześniej kradła. Jeśli doliczyć do tej grupy kobiety aresztowane za „oszustwa”, nie tylko wprost „kradzież”, okazuje się, że 14 z 23 resocjalizowanych dziewcząt właśnie z tego powodu straciło poprzednią służbę. Co ciekawe, ucieczki ze służby i kradzieże nie szły ze sobą w parze. Tylko jedna służąca, Bronisława, przygarnięta w 1897 roku przez Biuro Stręczeń Stowarzyszenia Sług Katolickich pw. św. Zyty, wśród przestępstw miała zapisane oszustwa i ucieczkę ze służby jednocześnie.

O kradzieżach pisała też „Warszawska Gazeta Policyjna”, głównie poszukując złodziejek i oferując nagrody za ich złapanie. W numerze z 7 stycznia 1865 roku ogłaszał się właściciel „sklepu z wiktuałami”, który donosił o popełnionym przestępstwie:

W dniu 2 stycznia rb. o godzinie 9½ wieczór w mieszkaniu Berta Wartantz sklepik z wiktuałami w domu nr 1692a utrzymującego Suchocka Konstancja, służąca w tymże domu, lat 18 mająca, blondynka, skradła pugilares, w którym znajdowała się książeczka legitymacyjna, los klasyczny i kwota rs. 300 biletami bankowymi i kuponami oraz kwity przez różne osoby wydane na sumę około rs. 100. Dziewczyna ta po dopełnieniu kradzieży zbiegła i dotychczas z pobytu nie jest wiadomą. Uprasza się szanowną publiczność, iżby w razie ujęcia dali znać (…), za co otrzyma wskazaną nagrodę[60].

Nagroda wynosiła 30 rubli srebrnych. Niestety, Konstancji chyba nie udało się ująć zbyt szybko, ponieważ ogłoszenie pojawiło się także dwa numery później, 9 stycznia tego samego roku.

Nie wszystkie ogłoszenia były tak rozbudowane, nie wszyscy proponowali też nagrody za ujęcie złodziejki. Od lat siedemdziesiątych XIX wieku gazeta drukowana była już jednocześnie po rosyjsku i po polsku, a wiadomości podzielono na kilka działów. Pod wspólnym nagłówkiem Wypadki w Warszawie ogłaszano informacje o bójkach, nagłych zgonach, nieostrożności, „zamachach samobójczych”, pożarach („w piwnicy Konstantego Cichockiego, Nowolipie 28, wskutek nieostrożności z ogniem służącej, zapaliły się wióry do wyściełania mebli”[61]) i kradzieżach. Niemal w każdym numerze trafiała się informacja o służącej, która ukradła kolczyki, zegarek, pieniądze, a nawet 12 funtów sadła wołowego. Najmłodsza złodziejka miała 9 lat i została oskarżona przez pracodawcę o kradzież z szuflady biurka 50 rubli, które to pieniądze oddała potem matce. W rubryce Kradzieże w numerze z lutego 1895 roku przeczytać można było: „Z rzeczy skradzionych Samuelowi Goldflam (Nowy Świat 33), a mianowicie: sukni damskiej, 2 serwet, 2 łyżeczek srebrnych i rękawiczek, w ogóle wartości 50 rs., suknię, rękawiczki i jedną serwetę znaleziono przy rewizji w rzeczach podejrzanej o kradzież służącej, S., która zbiegła”. Z kolei w numerze następnym inne przestępstwo jest opisane jeszcze bardziej lakonicznie: „Walerianowi Brochockiemu (Hoża 32) z szuflady w biurku skradziono 55 rubli w gotówce. O kradzież podejrzaną jest służąca, E.J.”[62]. Wiadomości donosiły od czasu do czasu o ujęciu złodziejki, jednak dużo częściej wspominały jedynie, że służąca jest „podejrzewana” albo „oskarżona” o kradzież, a nie że została przyłapana. Służące były z góry podejrzane. Miały dostęp do prywatnych pokoi, wiedziały, gdzie państwo trzymają cenne rzeczy (albo mniej cenne, jak sadło wołowe o wartości nieco ponad rubla). Jak często oskarżenia okazywały się prawdziwe, nie wiadomo. Czasem wiadomości o przestępstwach służących nabierały charakteru melodramatycznego, jak ta informacja o sprytnej dziewczynie: „Służąca Stanisława Domańskiego (Krzywe Koło nr 6), Józefa Kupisiak, lat 18, podczas nieobecności państwa, chcąc ukryć przed nimi wizytę swojego kochanka, zmusiła siedmioletnią córkę Domańskiego, Irenę, do wypicia kieliszka esencji octowej”[63]. Irena Domańska, mimo wypicia popularnej wówczas trucizny (w tym samym numerze, rubrykę wyżej – „Zofia B., która w tych dniach usiłowała pozbawić się życia, znowu truła się esencją octową”), nie doznała żadnych trwałych uszczerbków na zdrowiu. Nie wiadomo niestety, czy kochanek Józefy był strażakiem.

Osobną kategorię stanowiły informacje o służących porzucających w rynsztokach noworodki. To jednak temat smutny, o którym później.

„Warszawska Gazeta Policyjna” nie była tylko katalogiem przestępstw służących, ogłoszeń o ich zaginionych książeczkach służbowych i listów gończych za zbiegłymi pokojówkami i mamkami. Czasem ogłaszała też kary finansowe dla nadużywających swej władzy chlebodawców. I tak czytelnik mógł dowiedzieć się, że 9 stycznia 1866 roku pewien pracodawca w Warszawie został skazany na 3 ruble grzywny za „pobicie sług i zuchwalstwo przeciw naczelnikowi rewirowemu”[64], a 17 lutego tego samego roku „dwóch za pobicie służących przychodzących za kupnem po rs. 1 każdy”.

Dla służących takie wyroki musiały być jak dodatkowe wychodne w tygodniu{16}.


Rok jeden za kucharkę

Oczywiście nieprawdą jest, że każda służąca była prostytutką, tak samo jak to, że wszystkie dziewczęta kradły, uciekały ze służby i przyjmowały kochanków w kuchni chlebodawców. Prawdą jest natomiast, że życie służącej było ciężkie i bardzo nieprzewidywalne.

Już z książeczki służbowej Bronisławy Koszarskiej widać, jak szybko następowała zmiana miejsc pracy. Dziewczyna najdłużej zagrzała miejsca „rok jeden za kucharkę” u pani Zielińskiej w 1888 roku. Poza tym standardowe okresy zatrudnienia to kwartał, dwa kwartały, może trzy. Ogromną rotację służących potwierdzały statystyki „Warszawskiej Gazety Policyjnej”. Według „sprawozdania z działalności pozostającej przy Wydziale Kontroli służących sekcji informacyjnej dla służących prywatnych”[65], zaledwie w ciągu jednego tygodnia, od 2 do 9 lutego 1895 roku, do Wydziału Kontroli zgłosiło się 330 „sług poszukujących obowiązków”. I tylko czterech mężczyzn nie znalazło w tym krótkim okresie pracy. Tabela podzielona jest według płci oraz dostępnych specjalizacji. Wiadomo więc, że dziewczyna zgłaszająca się do Wydziału Kontroli mogła wybierać między posadami kucharki, pokojówki, panny do wszystkiego, bony, niańki, pomywaczki, kelnerki, praczki, mamki i gospodyni. Najpopularniejszą kategorią była ta najprostsza i najmniej płatna, czyli praca służącej „do wszystkiego”, od zamiatania przez rozpalanie ognia po chodzenie po zakupy. W ciągu tygodnia w Warszawie zatrudniono 130 takich służących. Następna kategoria to kucharki (tak jak pokazywała droga awansu Bronisławy) – w jednym tygodniu miejsca znalazły 23. Oprócz tego w pierwszym tygodniu lutego 1895 roku pracę znalazło kilkanaście pokojówek i nianiek, dwie pomywaczki, jedna praczka i jedna gospodyni. W sumie do Wydziału zgłosiło się w poszukiwaniu zatrudnienia 187 kobiet i wszystkie dostały posady. Takie liczby pojawiały się co tydzień – od 11 do 18 lutego zatrudniono w Warszawie kolejne 175 kobiet (i tym razem tylko 42 mężczyzn).

Nawet przy rozrastającej się populacji miejskiej i coraz większej grupie mieszkańców, którzy mogli pozwolić sobie na służącą, nie wydaje się możliwe, żeby rynek pracy po prostu wchłaniał co miesiąc około 1200 nowych służących, nie zwalniając nikogo z dotychczasowego miejsca. Tak duże liczby zatrudnionych co tydzień brały się raczej z równie wielu zwalnianych co tydzień, mimo obowiązujących na mocy ustawy o służących okresach wypowiedzenia. Jak można zorientować się z drukowanego w książeczkach wyciągu z praw, pracodawcy mieli bardzo wiele wymówek, by natychmiast zwolnić służącą. Szczególnie częste zwolnienia następowały latem, kiedy państwo przenosili się z miasta do wiejskiej posiadłości i nie opłacało im się utrzymywać służby w opuszczonym na wakacje domu. Dziewczęta były zwalniane, zostawały bez środków do życia i jedynie z mglistą wizją ponownego zatrudnienia na jesieni. Ten zwyczaj był tak powszechny, że nawet w ustawie Towarzystwa Ochrony Kobiet znajduje się oddzielny punkt o szukaniu zajęcia dla zwolnionych na lato pracownic.

Kasia, Marysia, Bronisława czy Karolina mogła znaleźć w mieście pracę dość łatwo, jeśli tylko była zdrowa, młoda i silna. Problemy pojawiały się, gdy wraz z upływem czasu traciła siły, zapadała na zdrowiu albo w wyniku niewłaściwego zachowania (jakkolwiek je rozumieć) nazbierała w książeczce służbowej negatywnych referencji. Jak w skrajnym przypadku kończyły się takie sytuacje, widać na przykład w artykule Stanisławy Werensteinowej o prostytutkach wyzwalanych z domów publicznych. Zanim jednak służąca wymieniła książeczkę służbową na czarną książeczkę prostytutki, miała jeszcze kilka możliwości uzyskania pomocy.

W czasach właściwie bez systemowej opieki nad ludźmi potrzebującymi wszelkie inicjatywy pomocowe opierały się na dobroczynności, a więc prywatnej działalności zamożnych obywateli. W Warszawie większość inicjatyw prowadzona była pod patronatem Warszawskiego Towarzystwa Dobroczynności, organizacji z tradycjami, prestiżowej i prowadzącej bardzo rozległe działania. W innych miastach (i innych zaborach) istniały analogiczne instytucje – Krakowskie Towarzystwo Dobroczynności, Łódzkie Chrześcijańskie Towarzystwo Dobroczynności, Wileńskie Towarzystwo Dobroczynności i tak dalej. Towarzystwa dobroczynności prowadziły domy sierot, ochronki (czyli żłobki i przedszkola), szwalnie (domy pracy dla ubogich kobiet) i przytułki, kierowane do ludzi w przeróżnych kłopotach życiowych – bezdomnych, ubogich, bezrobotnych, prostytutek, samotnych matek, chorych na gruźlicę. W wielu tych inicjatywach pomagał, oczywiście, Kościół. To siostry szarytki (ze Zgromadzenia Sióstr Miłosierdzia św. Wincentego à Paulo) założyły w 1857 roku Zakład dla Kobiet św. Marty, dający zatrudnienie i dom kobietom pracującym fizycznie. Znane powszechnie były azyle sióstr magdalenek. W Warszawie azyl taki działał od lat osiemdziesiątych XIX wieku przy ulicy Żytniej jako Zakład Opieki Najświętszej Marii Panny. Magdalenki, czyli zakonnice ze Zgromadzenia Sióstr św. Marii Magdaleny od Pokuty, specjalizowały się w ratowaniu kobiet lekkich obyczajów, a ich pralnie i domy opieki cieszyły się złą sławą jako miejsca przymusowej pracy i znęcania się nad byłymi prostytutkami, rzecz jasna w imię pokuty, zgodnie z nazwą zgromadzenia[66].

Organizacją kościelno-dobroczynną, która zajmowała się konkretnie losem służących, było Stowarzyszenie Sług Katolickich pw. św. Zyty. Towarzystwo to prowadziło domy pracy, schroniska, biuro stręczeń i wydawało gazety dla służących, np. „Przyjaciela Sług”. Bronisława, gdyby nie udało jej się po złych referencjach pani Chażewskiej dostać kolejnej posady, mogłaby zgłosić się do warszawskiego oddziału stowarzyszenia. Jego członkowie nie tylko pomogliby jej w kłopotach, ale dali wiele dobrych rad, jak radzić sobie z ciężkim losem służącej.

Instrukcja nadużycia

Подняться наверх