Читать книгу Instrukcja nadużycia - Alicja Urbanik-Kopeć - Страница 7

Część I
Instytucje
Rozdział 3. W kościele

Оглавление

Ciekawskie dziewczyny psują interesy

W domu u Maciejowej działo się źle. Stary Maciej umarł, nie miał kto utrzymywać gospodarstwa. Podatki wzrosły, trzoda zmalała, a do tego stodoła wymagała naprawy. Do ratowania sytuacji potrzebna była męska ręka, a tymczasem Maciejowa miała tylko trzy córki. I do tego jeszcze zawistni sąsiedzi w niczym nie pomagali. Wobec widma głodu Maciejowa postanowiła zostawić w domu najmłodszą Zosię, przyjąć do pomocy parobka, a dwie starsze córki wysłać do miasta na służbę.

Kasia i Marynka szybko się spakowały i pojechały koleją do Dąbrowy. Na odchodne matka pobłogosławiła je tymi słowy: „Niech Panna Najświętsza ma was w swojej opiece. Niech Bóg was błogosławi i udzieli swojej łaski. Bądźcie zawsze skromne, dobre i pracowite. (…) Nie dajcie się zwieść złym ludziom i głupim namowom, abyście potem nie potrzebowały płakać”[67].

Siostry trafiły do mieszkania Żydówki Ruchli, faktorki prywatnej. Były smutne i trochę przestraszone, a w całym mieszkaniu nie było nawet krzyża ani świętego obrazka, żeby mogły znaleźć ukojenie w modlitwie. W końcu, po tygodniu czekania, Ruchla przedstawiła im propozycję zatrudnienia. Kasia miała pojechać z zięciem Ruchli, Berkiem, do Sosnowca i tam pracować w sklepie mięsnym. Miała sprzedawać „kiełbasy, szynki i różne takie świńskie, tfy! towary, krajać, ważyć i pieniądzów rachować”. Dla Marynki trafiła się inna propozycja. Miała zostać w Dąbrowie i służyć u łysego pana. Praca miała być lekka. Wszystkie ciężkie zajęcia, jak mycie podłogi, gotowanie, zmywanie, rozpalanie w piecu, miała wykonywać gruba, ordynarna Małgorzata. Marynka, jak zapewniała Ruchla, „takie ładne panienke to potrzebuje sze piknie wistroicz i patrzeć, jak gruba Małgorzata robi, a potem to sobie panna usządzie z panem na kanapie i będzie arbate z arakiem pić”. Pan miał żonę delikatnego zdrowia, która przebywała w uzdrowisku, gdzie miała zostać aż do zimy.

Marynka i Kasia były rozsądne, więc odmówiły takich okazji. Kasia bała się, że zięć Ruchli sprzeda ją gdzieś po drodze, a Marynka nie chciała służyć w domu, gdzie nie ma pani. Dziewczyny planowały uciekać z powrotem na wieś choćby piechotą, ale Ruchla nie chciała wypuścić sióstr, twierdząc, że są jej winne pieniądze za pośrednictwo. Krzyczała: „Aj waj, to złodziejstwo, to gewałt! Zapłacić!”.

Na szczęście do mieszkania Ruchli wpadły dwie inne służące, Agnieszka i Jadwiga. Przechodziły akurat ulicą i usłyszały krzyki z mieszkania Żydówki. Widząc sytuację, zaproponowały Kasi i Marynce, żeby poszły z nimi do schroniska dla sług pod wezwaniem Świętej Zyty, gdzie znajdą uczciwe zatrudnienie. Ruchla próbowała protestować, ale dwie doświadczone służące szybko ją uspokoiły:

Ruchla: Aj waj co ja jezdem stratna! Ja ich wcale nie puszczę, ja je do aresztu wsadzę!

Agnieszka: Czy tak? To powiedzcie najpierw, coście zrobili z Julką Maliniakówną. Gdzie ona jest? Czy my to nie wiemy o waszych łajdactwach?

Ruchla (przestraszona): Aj waj, aj waj, po co takie paskudne gadanie? (ogląda się) Jeszcze niech Pan Bóg zabroni, może kto usłuchacz i zrobicz mi paskudny interes[68].

Dziewczyny wyszły, zabierając Kasię i Marynkę. Ruchla została sama i bardzo nieszczęśliwa, wyrzekała na służące ze schroniska, które są nadmiernie ciekawskie i psują jej interesy. Postanowiła, że nie odda pieniędzy łysemu panu, który za Marynkę zapłacił już 25 rubli. W końcu to nie jej wina, że dziewczyna uciekła, a jeśli chce, może jej sobie szukać w schronisku.

Tymczasem Agnieszka i Jadwiga zabrały Kasię i Marynkę do schroniska dla sług. Gdy weszły do sali, zobaczyły dziewczęta zajęte szyciem, cerowaniem i prasowaniem, urozmaicające sobie robotę śpiewem. Śpiewały akurat My chcemy Boga. Agnieszka powiedziała wszystkim obecnym, że znalazły razem z Jadwigą te dwie porządne dziewczyny, które rajfurka Ruchla chciała przehandlować. Na koniec dodała:

Agnieszka: Słyszałam, żeście śpiewały, kiedyśmy tu wchodziły. Może byśmy teraz zaśpiewały razem, tylko na podziękowanie naszej Patronce, że nam się z niebezpieczeństwa udało wyrwać dwie uczciwe dziewczyny, odśpiewajmy pieśń do św. Zyty.

Ta historia to streszczenie sztuki w czterech odsłonach, Na służbę, drukowanej w „Pracownicy Polskiej” w 1910 roku. Sztuka miała cel dwojaki. Z jednej strony przestrzegać przyjeżdżające ze wsi nowe służące przed miejskimi niebezpieczeństwami (ucieleśnianymi oczywiście przez żydowską faktorkę), a z drugiej reklamować Stowarzyszenie Katolickich Służących w Królestwie Polskim. Nic dziwnego. Od ostatniego kwartału 1909 roku „Pracownica Polska” nosiła podtytuł: „Organ Stowarzyszenia Służących”.

Pisma patronackie, oprócz ciągłego przypominania o potędze wiary, konieczności pokuty, pobożności i wdzięczności, były organami prasowymi Stowarzyszenia Służących. Publikowały więc sprawozdania finansowe, ogłaszały zbiórki pieniężne i, tak jak w sztuce Na służbę, wykorzystywały każdą okazję, by wraz z dobrymi radami reklamować stowarzyszenie jako wybawienie katolickich służących z wszelkich kłopotów. „Pracownica Polska”, od której w 1914 roku odłączyła się „Pracownica Katolicka”, promowała Stowarzyszenie Katolickich Służących z siedzibą w Warszawie, ale działające w wielu miastach Królestwa Polskiego. „Przyjaciel Sług” był organem Stowarzyszenia Sług Katolickich pw. św. Zyty w Krakowie z oddziałami w całej Galicji. Oba stowarzyszenia, mimo że oddzielnie zarządzane i pod różnymi zaborami, łączył jeden cel – dbać o dusze służących. A czasem także o ich doczesne powłoki.


Dzięki Bogu zrozumiałyście cel szlachetny

Stowarzyszenie Sług Katolickich pw. św. Zyty zostało założone w czerwcu 1899 roku przez Adelę Henrykową Dziewicką w Krakowie. Adela Oksza Dziewicka była kobietą przedsiębiorczą. W 1883 roku wyszła za mąż za angielskiego filozofa polskiego pochodzenia, Michała Henry’ego Dziewickiego. Michał tłumaczył poezję, prowadził korespondencję z brytyjskimi filozofami, a tymczasem uczył angielskiego, nowego modnego języka, na Uniwersytecie Jagiellońskim[69]. Adela za to działała.

W życiu założyła kilkanaście różnych stowarzyszeń. Zaczęła od Związku Niewiast Katolickich i redagowania „Niewiasty Polskiej”. Potem nastąpił czas Stowarzyszenia Sług Katolickich i „Przyjaciela Sług”, następnie „Anioła Stróża”, pisma dla dzieci. Dalej Stowarzyszenie pw. św. Antoniego, dla dziewcząt pracujących u modystek i w szwalniach, Stowarzyszenie pw. św. Józefa dla dziewcząt pracujących w fabryce tytoniu w Krakowie. W końcu zaczęła współpracę ze Związkiem Młodzieży Przemysłowej i Rękodzielniczej: kierowała Sekcją Abstynencką, Szwalnią imienia Królowej Jadwigi, szyjącą ubrania dla biednych terminujących chłopców, hospicjum dla czeladników i kasą oszczędności[70]. A to tylko pobieżny wykaz inicjatyw społecznych Adeli Dziewickiej podjętych do wybuchu I wojny światowej.

Ze zdjęcia opublikowanego w „Związkowcu” po jej śmierci w 1929 roku patrzy na czytelników nobliwa starsza pani. Siwe włosy ma uczesane w wysoki kok, pod szyją zapięła dużą broszkę. Ramiona otula jej futrzana etola. Robi wrażenie statecznej (choć nieco wyniosłej) ciotki lub babki, takiej, która raczej skarci i powie, że coś nie wypada, niż otoczy opieką i zrozumieniem. To zupełnie inaczej niż persona, którą zaadaptowała na potrzeby „Przyjaciela Sług” i działalności w Stowarzyszeniu.


8. Okładka „Przyjaciela Sług”, 1904.


„Przyjaciel Sług” był na początku dodatkiem do pisma „Grzmot”, samodzielnie zaczął wychodzić w połowie 1898 roku. Numer pokazowy przedstawia nowe pismo tak:

Przyjaciel nie będzie się bawił nic a nic w politykę, zwyczajnie polityka spadła z chlewika. Co je cesarz chiński na obiad – też nas nie obchodzi, ale, co ty sługo jesz, co twój pan lub pani ma na obiad, czy to dobrze, czy na czas akuratnie zrobione, oto co nas obchodzi. Zasmuciła nas jedna cieniuteńka skibka chleba, że aż Wawel można było widzieć. Smuci nas, gdy sługi zdrowie swe rujnują i chodzą blade jak cienie (…). „Przyjaciel Sług” podawać będzie przyjemne i ciekawe przykłady, opowieści prawdziwe z życia sług wzorowych, wspomni o dobrych książkach, o tym, jak w biedzie radzą sobie stowarzyszenia sług w Galicji[71].

Kuriozalny język, mający chyba naśladować to, jak w mniemaniu redaktorki mówił proletariat, miał skracać dystans czytelniczek wobec powagi pisma drukowanego i budować poczucie wspólnoty. Niezależnie jednak od tonu „Przyjaciel Sług” i „Pracownica Katolicka” oferowały swoim czytelniczkom dostęp do faktycznej pomocy systemowej w świecie, który, jak same te gazety podkreślały bardzo wyraźnie, był dla służących groźny i bezlitosny.

Kasia i Marynka z Na służbę naprawdę miały szczęście, że trafiły do stowarzyszenia. Po sprawozdaniach publikowanych w obu gazetach łatwo można prześledzić stopniowy rozwój organizacji (podlewany częstymi apelami do czytelniczek o składki na zbożny cel) i powstawanie kolejnych ośrodków.

I tak w 1900 roku w numerze pierwszym „Przyjaciela Sług” pojawił się artykuł Z ufnością do dzieła w imię Boże! Redakcja tłumaczyła, że przez trzy lata istnienia do stowarzyszenia w Krakowie zapisało się już 800 służących, a „przy Bożej pomocy liczba zorganizowanych w tym celu dziewcząt dojdzie do 2000”[72]. Stowarzyszeniu brakowało więc „własnego kąta”. Początkowo zebrania odbywały się w prywatnym mieszkaniu redaktorki (czyli Adeli Dziewickiej), a potem w wynajętej sali. Za salę jednak trzeba płacić, a na to Stowarzyszenia nie było stać, bo składki po 10 centów wystarczały jedynie na podstawowe opłaty. Mężczyźni z chrześcijańskich stowarzyszeń robotniczych (z którymi na przykład warszawskie stowarzyszenie sług było mocno związane), powiadała redakcja, mają swój dom. „Mężczyznom zresztą łatwiej się zbierać – za granicą po prostu zgromadzają się w restauracjach i tam o swoich potrzebach radzą” – dodawała. Kobiety tak nie mogą: „My przecież po restauracjach zgromadzać się nie będziemy, żeby tam urządzać latarnie magiczne i resursy z tańcami!”. Dodatkowo nawet w redakcji gazety przy ulicy Szpitalnej zaczęło brakować miejsca. W 1900 roku otworzyło się tam jeszcze biuro pośrednictwa i schronisko, czyli przytułek dla służących, „które styrawszy zdrowie, popadają wprost w rozpaczliwe położenie i czeka je chyba kij żebraczy i szpital, a i tam nie przyjmą, gdy choroba dłuższa”. Wszystko to zmierzało do jednego celu, czyli nabycia własnego domu dla Stowarzyszenia św. Zyty. Redakcja obiecywała, że każdy darczyńca będzie wymieniony z imienia i nazwiska w gazecie (i faktycznie „Przyjaciel” co miesiąc publikował listy wpłacających), a na koniec podsumowywała: „Całą tę sprawę polecamy Bogu i szlachetnym sercom ludzi sprawie katolickiej życzliwych”.

Finansowanie Stowarzyszenia Sług Katolickich pw. św. Zyty (czyli oddziału galicyjskiego) opierało się właśnie na składkach członkiń, po 10 centów miesięcznie, i datkach osób zainteresowanych dobroczynnością tego rodzaju. Widocznie zbiórka, ogłaszana też w kościołach, szła dobrze, ponieważ dziewięć miesięcy później pojawił się kolejny artykuł pod tym samym tytułem, ogłaszający triumfalnie, że Stowarzyszenie kupuje dom. „Dzięki Bogu zrozumiałyście cel szlachetny, swój własny i Waszych sióstr interes” – pisała redakcja[73]. Stowarzyszenie zebrało 1500 złotych reńskich ze składek i datków, a kupiło na kredyt dom przeznaczony na schronisko za 26 tysięcy złotych reńskich. W domu miało powstać schronisko dla chorych, słabych lub bezrobotnych służących, podzielonych na dziesiątki nadzorowane przez koleżanki dziesiętniczki. Mieszkanki w lepszym stanie fizycznym zarabiały na swoje utrzymanie szyciem i łataniem ubrań pracujących służących, te słabsze kleiły pudełka. Oprócz tego otwarto biuro pośrednictwa. „Przyjaciel Sług” wyjaśnił oczywiście, że przez to „handel na dziewczęta służące czy giełda służby pod Mickiewiczem i na ulicy Siennej, gdzie operowali Żydzi – a w innych celach niektórzy synowie wojny – znacznie się zmniejszył. Gniewają się wprawdzie za to na Stowarzyszenie ci nabywcy, ale to chyba chlubnie tylko o nim świadczyć może”. Oprócz tego w domu miały mieścić się redakcje „Przyjaciela” i „Niewiasty Polskiej”, Czytelnia Stowarzyszenia Sług i lokal Stowarzyszenia Pań. Dziewicka i Stowarzyszenie mieli jeszcze zamiar otworzyć sklep spółdzielczy dla służących, jeden spożywczy, a jeden bławatny. Chwilowo wzywali jednak do dalszego wysyłania datków.

W numerze 11 z 1900 roku Adela Dziewicka donosiła o przeprowadzce ze Szpitalnej 1, gdzie mieściła się dotychczas redakcja, do domu na Mikołajskiej 30. Wszystkie projekty weszły w życie, Stowarzyszenie liczyło już 1251 członkiń (czyli w ciągu 10 miesięcy przybyło ich 451), a w nowym domu otwarto kasę oszczędności dla służących, które mogły odkładać na starość, i biuro porad prawnych, działające codziennie od 18.00 do 19.30. „Otóż początek już zrobiony, teraz niech tylko Przyjaciółki modlą się dużo i gorliwie, żeby nam się udało wszystkie trudności szczęśliwie pokonać, bo mamy ich jeszcze sporo, a pracy dużo” – podsumowywała Dziewicka[74]. I nadal niech wysyłają datki i składki.

Dalej szło już jak burza. Sprawozdanie z dwóch lat działalności Stowarzyszenia Sług Katolickich pw. św. Zyty, opublikowane w maju 1901 roku, było chyba najdłuższym artykułem w historii tego pisma. Redakcja donosiła, że oprócz wcześniej wspomnianych instytucji na początku 1901 roku powstało jeszcze ambulatorium dla służących, gdzie dziewczęta mogły zasięgnąć porady lekarskiej i poddać się leczeniu przez kilka dni. Stowarzyszenie próbowało nawet zorganizować system ubezpieczeń zdrowotnych, wysyłając do „pań krakowskich” informację, że za 2 złote reńskie 40 centów rocznie za jedną służącą Stowarzyszenie podejmowało się przejąć całkowicie wszelkie koszty opieki zdrowotnej nad taką dziewczyną. W połowie 1901 roku z takiego ubezpieczenia korzystało 225 służących, a sprawa była, jak zapewniała redakcja, rozwojowa[75]. W kolejnych latach donoszono, że w Krakowie założono jeszcze szpital i przychodnię (1901), łaciarnię ubrań i przytułek (1902), prasowalnię ubrań i kuchnię wydającą obiady i uczącą gotowania (1903). Podobnie działo się w innych miastach, w których otwierano biura Stowarzyszenia, czyli we Lwowie, Tarnowie i Nowym Sączu. Służące zapisywały się do Stowarzyszenia (w maju 1901 roku liczyło już prawie półtora tysiąca członkiń), a organizacja, udzielając realnej pomocy, równie realnie starała się formować ich charaktery.


Boże, błogosław katolickiej pracy!

Gdyby Kasia i Marynka nie trafiły do Dąbrowy Górniczej, ale sześćdziesiąt kilometrów na północ, zapewne uratowałyby je służące ze Stowarzyszenia Katolickich Służących w Częstochowie. Oprócz książeczki służbowej, obowiązkowej w każdym mieście, dostałyby wtedy książeczkę członka stowarzyszenia w Częstochowie. Książeczka w ciemnozielonej okładce na pierwszej stronie miała wypisane hasło „Boże, błogosław katolickiej pracy!”[76]. Następnie wymagała od służącej uzupełnienia imienia i nazwiska, zajęcia, daty i miejsca urodzenia, adresu zamieszkania „u Państwa” i uzupełnienia rubryki „w służbie od lat”. Potem data, podpis właścicielki (nie ma już rubryki „nie umie pisać”, jak w galicyjskiej książeczce służbowej), podpis prezesa i sekretarza.



9. Książeczka członkowska Stowarzyszenia św. Zyty w Częstochowie.


Kolejne osiem stron zajmował wyciąg z Ustawy Stowarzyszenia Katolickich Służących św. Zyty w Częstochowie. Nowe członkinie mogły przeczytać, że celem organizacji (i jej odpowiedników w całym Królestwie Polskim) jest „a. przestrzeganie pośród członków swoich moralności, skromności i oszczędności, b. przygotowanie służby do dokładnego spełniania przyjętych zobowiązań i udzielanie pomocy w nauce czytania i pisania” i „c. opieka nad służbą podczas choroby lub pozostawania czasowego bez miejsca, jako też pomoc w poszukiwaniu obowiązków służbowych”. To ustawa podobna do tej galicyjskiej. W statucie krakowskim z 1900 roku cele stowarzyszenia zdefiniowane są tak samo, z tym że do pobożności, skromności, pracowitości i oszczędności dodany jest cel „wpoić w członków zamiłowanie do swego stanu”, a poza punktami o opiece nad chorymi i przygotowaniu do „sumiennego wypełniania obowiązków” Stowarzyszenie krakowskie chciało „zbliżyć służące katolickie do pań katolickich, wzbudzić wzajemne zaufanie i chrześcijańską miłość bliźniego”. Precyzowało też, że pomoc Stowarzyszenia może nastąpić w sytuacji „niezawinionej utraty pracy w duchu Chrystusowym”[77].

Książeczka członkowska w Częstochowie mniej skupiała się na Bogu, a bardziej na składkach. Po ustawie strony od 11 do 20 zajmowały tabelki, jedna strona na jeden rok, z „pokwitowaniem składek za rok 18/19…”, potem dwie strony na tabelki „otrzymane wsparcia” (kiedy, w jakiej kwocie i w jakiej potrzebie), a następnie dwie strony tabelek na „członek zameldował się” i „członek wymeldował się”, z miejscami na datę, stempel miejscowy i uwagi. Oznaczało to, że Stowarzyszenie Katolickich Służących śledziło też przeprowadzki swoich członków i zostawiało w książeczkach miejsce na potwierdzenie przemeldowania się do innego miasta, a więc prawdopodobnie przejście do innego oddziału Stowarzyszenia. Ostatnie dwie strony zajmował regulamin członkowski.

Gdyby Kasia i Marynka trafiły do Częstochowy, dowiedziałyby się z tego regulaminu, że do Stowarzyszenia ma prawo wstąpić służąca katoliczka do lat 35. Starsze za każdy rok mają zapłacić 2 ruble srebrne i dodatkowe 2 ruble srebrne wpisowego. Biorąc pod uwagę, że na przykład Bronisława Koszarska zgodziła się pracować za 5 rubli srebrnych miesięcznie, takie wpisowe stanowiło niemały wydatek i miało odstraszać starsze kandydatki. Służące powyżej 60. roku życia nie mogły być przyjęte do stowarzyszenia. Wydaje się, że takie obostrzenia służyły temu, by do Stowarzyszenia nie wstępowały stare, chore służące, które nie pracowałyby i nie płaciły składek, tylko korzystały z opieki zdrowotnej, schroniska i przytułku. Być może uznawano także, że doświadczonym, starszym służącym trudniej niż młodym wpoić „zamiłowanie do swojego stanu”, pobożność, skromność i tak dalej.

Przez pierwszy rok nowe członkinie, jak Kasia i Marynka, nie miałyby żadnych praw. Po roku płacenia składek mogłyby otrzymywać co miesiąc gazetę (czyli „Pracownicę Polską”, a od 1914 roku „Pracownicę Katolicką”), bezpłatnie przebywać w domu Stowarzyszenia przez miesiąc, płacąc za jedzenie 40 groszy. W czasie choroby mogłyby mieszkać w domu Stowarzyszenia, otrzymywać 1 rubla srebrnego i 40 kopiejek tygodniowej zapomogi. Regulamin upominał jednak, że za pierwszy tydzień choroby nie dostaje się wsparcia, w trakcie choroby nie wolno nigdzie bywać (to prawdopodobnie po to, by nie zarażać albo nie dorabiać sobie bez wiedzy Stowarzyszenia). W razie śmierci Stowarzyszenie przeznaczało na koszty pogrzebowe 10 rubli srebrnych. Długotrwałe członkostwo było bardzo opłacalne. Według regulaminu po dziesięciu latach płacenia składek, w razie niezdolności do pracy stwierdzonej przez lekarza, służąca mogła otrzymać „bezpłatne mieszkanie i pożywienie do końca życia”. Taka emerytura wymagała jednak bezwzględnej systematyczności w opłatach – na końcu regulamin ostrzegał, że „członkinie zalegające 6 miesięcy z opłatą” będą usunięte ze Stowarzyszenia[78].

Stowarzyszenie Katolickich Służących w Warszawie (czyli główna organizacja w Królestwie, siostrzana wobec innych z tego zaboru), której sprawozdania drukowano w organie prasowym Stowarzyszenia, czyli „Pracownicy Katolickiej”, oferowało swoim członkiniom podobne formy pomocy jak Stowarzyszenie krakowskie. Powstało z inicjatywy księdza Marcelego Godlewskiego, organizatora Stowarzyszenia Robotników Chrześcijańskich w 1907 roku. Patronem stowarzyszenia był ksiądz Franciszek Gąsiorowski, przewodniczącą zarządu Stowarzyszenia i redaktor naczelną pisma Helena Zaborowska (od 1910 roku). Organizacja oferowała kasę oszczędności, pośrednictwo pracy, pomoc sekcji prawniczej, urządzało też pogadanki oświatowe i religijne. Prowadziło także schronisko dla służących. Według sprawozdania z 1911 roku w 1910 roku z możliwości mieszkania skorzystały 192 służące, a rzeczy złożyły tam 202 kobiety (służące mogły trzymać cenne osobiste przedmioty w Stowarzyszeniu, aby uniknąć kradzieży albo oszustów). Zgodnie z danymi z 31 grudnia 1910 roku do warszawskiego Stowarzyszenia należały 1373 służące[79].

Tak jak w przypadku krakowskiego Stowarzyszenia, również warszawskie utrzymywało szeroką korespondencję z innymi oddziałami. W „Pracownicy Polskiej” drukowano więc listy służących z Łodzi, Wilna, Kielc, Zakopanego (to listy z oddziału krakowskiego, w których niejaka Aleksandra Fedorczykówna na ogół opowiadała o fantastycznym rozwoju Stowarzyszenia galicyjskiego i ganiła służące warszawskie za niedostateczny entuzjazm), a nawet z niemieckiego Sopotu{17}. Pojawiały się też listy z Dąbrowy Górniczej.

Na podstawie listów z tego oddziału można stwierdzić, że niestety nie działo się tam tak dobrze, jak chciała to przedstawić sztuka Na służbę. Służąca podpisująca się Gea narzekała w liście z 1911 roku, że „u nas w Dąbrowie wszystko idzie jak z kamienia. Jest nas mało stowarzyszonych, a w dodatku nie wszystkie są wytrwałe w uiszczaniu opłat miesięcznych. Mało mamy poparcia ze strony inteligencji, a żydowskie rajfurki odmawiają nam kandydatki. Jednak się tym nie zrażamy i (…) idziemy z ufnością w lepszą przyszłość”[80]. Lepsza przyszłość przewidywała organizację wydarzeń kulturalnych. Nowe członkinie, takie jak Kasia i Marynka, mogły brać udział w licznych zabawach, podczas których zbierane były fundusze. W niedzielę 30 lipca 1911 roku, jak donosiła Gea, dzięki zabiegom księdza patrona służące urządziły zabawę w ogródku. Bawiono się według następującego programu:

Maciejowa z maślanką; Żyd faktor i jego żona Sura (dialog) – Cyganka, przepowiadająca przyszłość{18}; Deklamacje służących; Maryśka z pod Stopnicy (obrazek sceniczny); Dożynki na wsi ze śpiewami i tańcami.

Niestety, jak twierdziła korespondentka, publiczność nie była zainteresowana. Dziewczętom udało się zebrać 62 ruble, a ponieważ na organizację wydały 52 ruble, do kasy Stowarzyszenia w Dąbrowie trafiło 10 rubli srebrnych i 36 kopiejek. Inne wydarzenia tego typu przebiegały już raczej według scenariusza z Na służbę, to znaczy, skupiały się na deklamacjach i pieśniach religijnych. Kolejny list z lata 1911 roku opisywał zabawę charytatywną w Stowarzyszeniu, na której główną atrakcją była sztuka teatralna o życiu patronki służących, Świętej Zyty. Gea donosiła, że „koleżanki amatorki nieźle zrozumiały swoje role i o ile mogły, starały się dobrze je odegrać”. Najbardziej podobała jej się scena, w której z fartucha Świętej Zyty, ukrywającej tam jedzenie zabierane ze stołu państwa i rozdawane biednym, zamiast chleba wysypują się kwiaty. Po takim cudzie od Pana Boga pani „pochwaliła św. Zytę i odtąd miała do niej pełne zaufanie, a zazdrosne służące stały się lepszymi i szanowały św. Zytę”[81]. W 1912 roku dziewczyny z Dąbrowy pojechały ze sztuką do Sosnowca na zaproszenie księdza prefekta Rogójskiego, by, jak to ujęła korespondentka, „zainteresować jak najszersze koło służących i pań i pokazać, że i wśród służących są istoty myślące, tylko trzeba się nimi zaopiekować i podać im rękę”[82]. Kasia i Marynka mogłyby wziąć udział w tym przedstawieniu, które nawet pesymistyczna Gea uznała za całkiem udane. Na koniec występu razem z innymi odśpiewałyby („szkoda tylko, że trochę za wysoko”, dodawała korespondentka) kantatę, ułożoną przez jedną ze służących. Pieśń miała cztery zwrotki, sławiła Boga, podkreślała wagę „jedności, miłości, zgody” i wiary w sercu. Ostatnia zwrotka, śpiewana przez służące z Dąbrowy Górniczej, brzmiała:

Także księdzu Patronowi,

Dobremu Opiekunowi,

Serdeczne dzięki składamy,

Że się zajmuje sługami,

Szczęść Boże, szczęść Boże,

Niech nam Bóg dopomoże.



Kto was zna, wie, jak jesteście wrażliwe na wszystko

Pisma dla służących wahały się pomiędzy podejściem równościowym a patriarchalnym wygłaszaniem kazań. Mimo przyjaznego tonu (który często osuwał się w nieznośny protekcjonalizm) nie dało się ukryć, że u podstaw działania zarówno gazet, jak i przede wszystkim stojących za nimi stowarzyszeń katolickich leżał jeden niepodważalny aksjomat: służące, jako członkinie klasy robotniczej, są z natury chwiejne i naiwne, a panie z towarzystwa i księża muszą ich pilnować na każdym kroku, by nie zeszły z prostej drogi między domem a parafią.

Czytając wstęp do sprawozdania Stowarzyszenia Sług Katolickich, drukowanego przecież w ich piśmie, służące mogły dowiedzieć się, że tak jak wszyscy ludzie, i one mają liczne wady charakteru. O ile jednak członkowie innych klas społecznych sami walczyli ze swoimi problemami, o tyle służba, której „tym ciężej i trudniej przychodzi ta walka”, potrzebuje, by otoczyć ją „rzetelną, szczerą, prawdziwie chrześcijańską opieką”. Dziewczyna migrująca ze wsi do miasta była bowiem wystawiona na największe niebezpieczeństwa. Kiedy już pokonała początkowe trudności i dostała pracę, opieka się nie kończyła. Służącej trzeba pilnować ciągle, „w czasie służby, żeby dziewczyna z początku dobra i uczciwa za namową i pod wpływem złych ludzi z prawej drogi nie zboczyła”[83].

Czytelniczki mogły też dowiedzieć się, gdzie leży przyczyna ich złego położenia. Winę za ten stan ponosił, według stowarzyszenia i Dziewickiej, autorki sprawozdania, „duch liberalnej obojętności”, który zepsuł dobre stosunki między paniami a sługami. Kiedyś, w lepszych czasach, „kiedy po domach polskich lepsze, patriarchalne panowały stosunki”, służąca traktowana była jak członek rodziny, a „w państwie swoim znajdowała drugich rodziców, do nich i do ich dzieci się przywiązywała i» za swoją«była uważana”. Czasy się jednak zmieniły, zatrudnienie stało się czystą transakcją biznesową i państwo przestali opiekować się sługami. Odpowiedzialność za to nie ciążyła bynajmniej na pracodawcach, bezdusznym kapitalistycznym rynku wymiany usług ani na społecznych procesach industrializacji. Winą obarczano raczej niefrasobliwość i chwiejność charakteru wiejskich dziewcząt. W nowoczesnym świecie „ułatwienie komunikacji i to gorączkowe pragnienie» czegoś nowego «ze strony sług przyczyniło się do częstej zmiany miejsca i zajęcia, zmieniły się dawne okoliczności” i rolę opiekunów musiały przejąć stowarzyszenia katolickie. Służące zaczęły więc zgłaszać się po poradę do organizacji, które otoczyły je w zastępstwie tą patriarchalną opieką.

Stowarzyszenie Sług Katolickich pilnowało jednak, by system wsparcia nie wyrobił w dziewczętach nadmiernego poczucia samodzielności. W sprawozdaniu tłumaczono, że zebrania członkiń organizacji, które przeciwnicy emancypacji sług najwyraźniej krytykowali, w żadnym wypadku ich nie podburzają. „Właśnie ci, którzy nigdy na nich nie byli, wyrzekali, że się na nich dziewczętom w głowach przewraca – pisała do swoich czytelniczek redakcja» Przyjaciela Sług«– że się im prawi tylko o ich prawach, a nie o obowiązkach itd.”. Nic bardziej mylnego. „My mamy pod tym względem zupełnie spokojne sumienia – tłumaczyła Adela Dziewicka – bo pracujemy bezinteresownie dla chwały Bożej, dla dobra służących i dla pożytku społeczeństwa. Jeśli sługa poznaje swoje prawa, które jej się jako człowiekowi i katoliczce należą, toteż niemniej staramy się o to, żeby i swoje obowiązki po chrześcijańsku wypełniała”.

Stowarzyszenia katolickie rzeczywiście przypisywały służącej sprawczość, co mogło być pierwszym krokiem ku emancypacji. Jednak tak rozumiana sprawczość dostarczała takiej dziewczynie raczej zmartwień niż pożytku. Jeśli wpajano jej, że to na niej spoczywa odpowiedzialność za własny los, to także spotykające ją nadużycia (finansowe, seksualne) były jej własną winą. Jej i jej niedoskonałej, chwiejnej moralności.

To przesunięcie granic widać na przykład we wstępie do sprawozdania z działalności Stowarzyszenia Katolickich Służących w Warszawie. Dziewczęta czytające „Pracownicę Polską” otrzymały w numerze z lutego 1911 roku sprawozdanie po trzech latach działalności Stowarzyszenia. Miały je dokładnie przeczytać, by móc zrozumieć, co będzie omawiane na „Ogólnym Zebraniu 6 lutego 1911 na Sali Robotników Chrześcijańskich przy ul. Kaliksta nr 5”[84]. Sprawozdanie wykazywało, że Stowarzyszeniu powodzi się dobrze, ksiądz patron jednak, autor wstępu, chciał, żeby służące lepiej przykładały się do swojej pracy w Stowarzyszeniu. „Opłacajcie regularnie składki członkowskie, czytujcie pilnie pisemko, uczęszczajcie regularnie na zebrania i pogadanki, życiem pobożnym i pracowitym jednajcie dla siebie stowarzyszenia uznanie” – nawoływał ksiądz Gąsiorowski. Tłumaczył przy tym, że musi często przywoływać zytki (tak potocznie nazywano członkinie Stowarzyszenia) do porządku, mimo dobrej sytuacji finansowej Stowarzyszenia:

Kto was zna, wie, jak jesteście wrażliwe na wszystko, jak się byle głupstwem zniechęcacie, jak często najlepsze chęci ludzi wam oddanych na złe tłumaczycie i jak łatwo rozpoczętą pracę w stowarzyszeniu puszczacie, przez co nieraz bezwiednie przyczyniacie się miast do rozwoju stowarzyszenia – do jego upadku.

A więc jeśli stowarzyszenie katolickie powołane do pomocy służącym nie będzie działać, będzie to wina braku pomocy. Nie ze strony miasta, zarządu organizacji czy może darczyńców z towarzystwa, ale ze strony nadmiernie wrażliwych służących.


Nie narzekaj, dziewczę, nigdy

Służące, które chciały ze stowarzyszeń kościelnych czerpać oferowaną pomoc, musiały zinternalizować taką opinię na własny temat. Przesłanie o lenistwie, opieszałości i moralnej apatii służby wzmacniały w zytkach nie tylko niedzielne spotkania w Stowarzyszeniu, gdzie słuchały wykładów od księży i pań. Podobną treść niosły listy od innych służących, obficie drukowane w „Przyjacielu” i „Pracownicy”.

Pod koniec 1911 roku na łamach „Pracownicy Polskiej” doszło do ostrej wymiany zdań.

Instrukcja nadużycia

Подняться наверх