Читать книгу Głód - Alma Katsu - Страница 10
Rozdział pierwszy
ОглавлениеCharles Stanton najbardziej lubił porządnie, dokładnie się ogolić.
Tego ranka stał przed wielkim lustrem przywiązanym do wozu Jamesa Reeda. Preria rozpościerała się we wszystkie strony jak koc, chwilami falująca od wiatru; mila za milą trawy, z których sterczała tylko czerwona iglica Chimney Rock, niczym wartownik stojący w oddali na straży. Kiedy Stanton zmrużył oczy, karawana wozów wyglądała jak dziecięce zabawki rozrzucone po ogromnym, nieskończonym pustkowiu – kruche, nieważne, nic nieznaczące.
Odwrócił się do lustra i oparł ostrze pod podbródkiem, przypominając sobie jedno z ulubionych powiedzeń dziadka: „Nikczemnik kryje się za brodą jak Lucyfer”. Znał wielu mężczyzn, którym wystarczał dobrze naostrzony nóż, niektórzy używali nawet siekierki, ale dla niego nic nie mogło zastąpić prostej brzytwy. Nie wzdragał się przed dotykiem zimnego metalu na gardle. Właściwie nawet go lubił.
– Nie sądziłem, że jesteś próżnym człowiekiem, Charlesie Stanton – odezwał się ktoś za jego plecami. – Ale gdybym cię nie znał, pomyślałbym, że podziwiasz swoje odbicie. – Edwin Bryant podszedł do niego z blaszanym kubkiem kawy. Jego uśmiech szybko zbladł. – Ty krwawisz.
Stanton spojrzał na brzytwę. Pokrywały ją smugi czerwieni. W lustrze zobaczył szkarłatną linię na gardle, ziejące trzycalowe rozcięcie w miejscu, gdzie przyłożył ostrze. Brzytwa była tak ostra, że nic nie poczuł. Zerwał ręcznik z ramienia i przycisnął do rany.
– Widocznie ręka mi się omsknęła – powiedział.
– Usiądź – nakazał Bryant. – Daj mi obejrzeć. Wiesz, trochę się znam na leczeniu.
Stanton odsunął się od jego wyciągniętej ręki.
– Nic mi nie jest. To tylko drobny wypadek.
Cała ta przeklęta podróż taka była. Jeden niespodziewany „wypadek” za drugim.
Bryant wzruszył ramionami.
– Jak sobie chcesz. Wilki zwęszą krew na dwie mile.
– Co mogę dla ciebie zrobić? – zapytał Stanton.
Wiedział, że Bryant nie przyszedł z drugiego końca karawany tylko pogadać, nie teraz, kiedy mieli zaprzęgać. Wokół nich trwał zwykły poranny chaos. Woźnice spędzali woły, ziemia dudniła pod ciężarem zwierząt. Ludzie składali namioty i ładowali na wozy albo zasypywali ogniska piaskiem. W powietrzu rozbrzmiewały pokrzykiwania dzieci noszących wiadra wody do picia i mycia.
Stanton i Bryant znali się niezbyt długo, ale szybko się zaprzyjaźnili. Oddział, z którym Stanton wcześniej podróżował – mała karawana z Illinois, składająca się głównie z rodzin Donnerów i Reedów – dołączył ostatnio za Independence w Missouri do znacznie większej grupy, dowodzonej przez byłego wojskowego Williama Russella. Edwin Bryant jako jeden z pierwszych członków grupy Russella przedstawił się i wyraźnie ciągnęło go do Stantona, może dlatego, że obaj byli samotnymi mężczyznami w karawanie pełnej rodzin.
Z wyglądu Edwin Bryant stanowił przeciwieństwo Stantona, który był wysoki i silny z natury i przez całe życie komplementowano go za urodę. Odziedziczył ją po matce, z tego, co wiedział. Miał jej gęste, faliste kasztanowe włosy i tęskne oczy.
„Twój wygląd to dar diabła, chłopcze, żebyś kusił innych do grzechu”. Następne powiedzenie dziadka. Raz trzasnął Stantona w twarz sprzączką pasa, może w nadziei, że przepędzi diabła, którego tam widział. Nie poskutkowało. Stanton zachował wszystkie zęby, a nos się zagoił. Blizna na czole zbladła. Diabeł najwyraźniej pozostał.
Bryant, starszy o jakieś dziesięć lat, dziennikarz z zawodu, był mniej wytrzymały niż większość mężczyzn uczestniczących w wyprawie, farmerów, kowali i cieśli, którzy zarabiali na życie ciężką pracą fizyczną. Miał słaby wzrok i prawie zawsze nosił okulary. Nie dbał o wygląd, jakby wiecznie błądził gdzieś myślami. Jednak niezaprzeczalnie był inteligentny, może najbystrzejszy w całej karawanie. Twierdził, że za młodu przez kilka lat praktykował u doktora medycyny, chociaż nie chciał objąć posady obozowego lekarza.
– Popatrz na to. – Kopnął kępkę trawy u ich stóp, wzbijając obłoczek kurzu. – Zauważyłeś? Trawa jest sucha jak na tę porę roku.
Od kilku dni podróżowali przez płaską równinę, porośniętą wysoką preriową trawą i niskimi krzakami. Horyzont ciągnął się długą linią. Po obu stronach szlaku w oddali wznosiły się i opadały złote i koralowe wzgórza z piaskowca, niektóre sękate jak palce wskazujące prosto w niebo. Stanton kucnął i wyrwał kilka źdźbeł trawy. Miały najwyżej dziesięć cali długości i przybrały już wyblakły brązowozielony kolor.
– Zdaje się, że niedawno była tu susza – powiedział. Wstał, otrzepał ręce z brudu i spojrzał w stronę odległej kurtyny purpurowej mgiełki. Preria zdawała się ciągnąć w nieskończoność.
– A my właśnie wjeżdżamy na równinę – zauważył Bryant. Znaczenie jego słów było jasne: może nie wystarczyć trawy dla wołów i żywego inwentarza. Trawa, woda, drewno – trzy rzeczy, których potrzebowała karawana wozów. – Warunki są gorsze, niż przypuszczaliśmy, i czeka nas długa droga. Widzisz ten łańcuch górski na horyzoncie? To dopiero początek, Charlesie. Za tymi górami są inne… i pustynie, i prerie, i rzeki głębsze i szersze niż te, które dotąd przekraczaliśmy. To wszystko jest między nami a Pacyfikiem.
Stanton słyszał już tę litanię. Bryant nie mówił prawie o niczym innym, odkąd dwa dni wcześniej natknęli się na chatę trapera w Ash Hollow. Pusta chata stała się czymś w rodzaju frontowego przyczółka dla przekraczających równinę pionierów, którzy zostawiali tam listy, żeby następny podróżny jadący na wschód zabrał je i nadał w prawdziwym urzędzie pocztowym. Wiele z tych listów to były po prostu złożone kartki papieru przyciśnięte kamieniem w nadziei, że kiedyś dotrą do adresata w domu.
Czerpał dziwną pociechę z widoku tych listów. Wydawały się świadectwem umiłowania wolności i dążenia do poprawy losu, bez względu na ryzyko. Ale Bryant zrobił się niespokojny. „Popatrz na te wszystkie listy. Są ich dziesiątki, może nawet sto. Osadnicy, którzy je napisali, wyprzedzili nas na szlaku. Należymy do ostatnich, którzy wyruszyli w tym roku, i wiesz, co to znaczy, prawda?”, zapytał Stantona. „Możemy się spóźnić. Z nadejściem zimy śnieg zamknie górskie przełęcze, a na dużych wysokościach zima przychodzi wcześnie”.
– Cierpliwości, Edwin – powiedział teraz Stanton. – Dopiero co zostawiliśmy za sobą Independence…
– Ale jest środek czerwca. Posuwamy się za wolno.
Stanton z powrotem przerzucił ręcznik przez ramię i rozejrzał się. Słońce wzeszło już przed paroma godzinami, a jednak jeszcze nie zwinęli obozu. Wszędzie wokół niego rodziny nadal kończyły śniadanie przy resztkach obozowych ognisk. Matki kołysały na rękach niemowlęta i plotkowały. Chłopiec bawił się z psem zamiast spędzać z pola woły należące do jego rodziny.
– Dziwisz im się w taki piękny poranek? – rzucił lekko.
Po tygodniach na szlaku nikomu nie było pilno zmierzyć się z następnym dniem. Połowa mężczyzn spieszyła się tylko wtedy, kiedy przyszła pora otworzyć dzbanek z zacierem. Bryant zmarszczył brwi.
– W każdym razie powinieneś gadać z Russellem – poradził mu Stanton i potarł się po karku. Bryant skrzywił się i pochylił, żeby odstawić kubek z kawą.
– Rozmawiałem z Russellem i on się zgadza, ale nic nie robi w tym kierunku. Ten człowiek nie potrafi nikomu odmówić. Pamiętasz, jak pozwolił tym ludziom zapolować na bizony i karawana przez dwa dni tkwiła na miejscu, żeby uwędzić i wysuszyć mięso.
– Jeszcze podziękujemy za to mięso dalej na szlaku.
– Gwarantuję ci, że napotkamy więcej bizonów. Ale tych dwóch dni już nigdy nie odzyskamy.
Stanton dostrzegał sens w słowach rozmówcy i nie chciał się z nim kłócić.
– Słuchaj, pójdę z tobą dziś wieczorem i razem pogadamy z Russellem. Przekonamy go, że to poważna sprawa.
Bryant pokręcił głową.
– Mam dość czekania. Przyszedłem ci to powiedzieć: opuszczam karawanę. Kilku z nas pojedzie dalej konno. Wozy są zbyt powolne. Mężczyźni z rodzinami, rozumiem, że potrzebują wozów. Mają małe dzieci, wiozą starych i chorych. Muszą się troszczyć o swój dobytek. Nie mam im tego za złe, ale nie będę ich zakładnikiem.
Stanton pomyślał o swoim wozie, swojej parze wołów. Kosztowały go niemal wszystkie pieniądze, jakie zarobił na sprzedaży sklepu.
– Rozumiem – rzucił.
Oczy Bryanta błyszczały za szkłami okularów.
– Ten jeździec, który dołączył do nas wczoraj wieczorem, powiedział mi, że Washoe wciąż obozują na południe od swoich zwykłych pastwisk, jakieś dwa tygodnie drogi stąd. Nie mogę ryzykować, że się z nimi rozminę.
Uważał się po trosze za antropologa amatora i podobno pisał książkę o wierzeniach religijnych różnych szczepów. Mógł godzinami opowiadać o indiańskich legendach – mówiących zwierzętach, bogach oszustach, duchach żyjących w ziemi, wodzie i wietrze – i tak się entuzjazmował, że niektórzy osadnicy zaczęli go traktować podejrzliwie. Stanton lubił opowieści Bryanta, jednak zdawał sobie sprawę, że mogą przerażać chrześcijanina wychowanego wyłącznie na Biblii, który nie potrafił zrozumieć, jak biały człowiek może się fascynować wierzeniami tubylców.
– Wiem, że ci ludzie to twoi przyjaciele – ciągnął Bryant; kiedy się zapalał do jakiegoś tematu, trudno go było powstrzymać. – Ale, na litość boską, co im strzeliło do głowy, żeby taszczyć ze sobą do Kalifornii całe gospodarstwa?
Stanton uśmiechnął się mimo woli. Wiedział oczywiście, o co chodzi Bryantowi: o wielki, wykonany na zamówienie preriowy szkuner George’a Donnera. Opowiadano o nim w całym Springfield, kiedy go budowano, a potem mówiono o nim w całej karawanie. Konstrukcję wagonu podwyższono o kilka stóp, żeby zrobić miejsce na ławkę i zakryty schowek. Wyposażono go nawet w mały piecyk z kominem wyprowadzonym przez płócienny dach.
Bryant kiwnął głową w stronę obozowiska Donnerów.
– Jak oni chcą przebyć góry z taką landarą? Nawet zaprzęg z czterech wołów nie wciągnie jej na strome zbocze. I po co? Żeby królowa Saby podróżowała w komforcie. – Przez ten krótki czas, odkąd kontyngent ze Springfield dołączył do większej grupy Russella, Edwin Bryant zdążył nabrać serdecznej niechęci do Tamsen Donner, to było oczywiste. – Zaglądałeś tam do środka? Jak barka rozkoszy Kleopatry, puchowe materace i jedwabie.
Stanton uśmiechnął się ironicznie. Donnerowie wcale nie sypiali w środku; ich wóz był wyładowany domowymi sprzętami – włącznie z pościelą – jak wszystkie inne w karawanie. Bryant miał skłonności do świętoszkowatej przesady.
– Myślałem, że George Donner to łebski gość – powiedział. – Widocznie się myliłem.
– Dziwisz mu się, że chce uszczęśliwić żonę? – zapytał Stanton. Chciał uważać George’a Donnera za przyjaciela, ale nie mógł, znając jego koneksje. A teraz, co gorsza, trudno mu było oderwać wzrok od żony Donnera.
Tamsen Donner była o dobre dwadzieścia lat młodsza od męża i oszołamiająco piękna, chyba najpiękniejsza kobieta, jaką Stanton widział w życiu. Przypominała porcelanowe lalki stojące w pracowniach krawieckich i prezentujące najnowsze francuskie modele w miniaturze. Miała przebiegłe spojrzenie, które go pociągało, i cieniutką talię, tak wąską, że mężczyzna mógł ją objąć dłońmi. Czasem musiał się powstrzymywać, żeby nie wyobrażać sobie, jak by się czuł, trzymając tę talię w swoich dłoniach. Nie pojmował, jakim cudem George Donner zdobył taką kobietę. Zapewne miało to związek z jego pieniędzmi.
– Nasza grupa wyrusza jutro – powiedział ciszej Bryant. – Dlaczego się do nas nie przyłączysz? Jesteś sobie panem, nie musisz się troszczyć o żadną rodzinę. W ten sposób możesz dotrzeć znacznie szybciej do… tam, dokąd się wybierasz.
Najwyraźniej znowu zarzucał przynętę, próbując się dowiedzieć, dlaczego Stanton podróżuje na zachód. Większość ludzi opowiadała o tym aż nadto chętnie. Bryant wiedział, że Stanton miał w Springfield dom i sklep pasmanteryjny, ale nie zdradził mu – ani nikomu innemu – powodów, dla których postanowił porzucić to wszystko. Jego partner, ten z głową do interesów, zmarł niespodziewanie i zostawił mu zarządzanie sklepem. Stanton miał do tego dryg, ale brakowało mu zamiłowania, żeby obsługiwać niekończący się strumień klientów, targować się z tymi, którym nie podobały się jego ceny, starać się zapełniać półki towarami, które przypadną do gustu mieszkańcom Springfield, sąsiadkom, które ledwie znał i z pewnością ich nie rozumiał (egzotyczne wody toaletowe… jaskrawe satynowe wstążki?). Czuł się samotny i również dlatego opuścił Springfield.
Ale nie tylko z tego powodu.
Teraz znów wykręcił się od odpowiedzi.
– Co bym zrobił z wozem i wołami? – zapytał. – Nie mogę ich po prostu zostawić na szlaku.
– Nie musiałbyś. Na pewno znajdziesz w grupie kogoś, kto je kupi. Albo możesz wynająć któregoś woźnicę, żeby doprowadził twój wóz bezpiecznie do Kalifornii.
– No, nie wiem – powiedział Stanton.
W przeciwieństwie do Bryanta nie przeszkadzało mu podróżowanie z rodzinami, hałasujące dzieci, piskliwa paplanina kobiet na szlaku. Ale chodziło o coś więcej.
– Daj mi trochę czasu do namysłu – poprosił.
W tym momencie podjechał galopem mężczyzna na koniu, poprzedzany chmurą kurzu. George Donner. Do jego obowiązków należało wyprawienie rano karawany w drogę. Zwykle zabierał się do tego wesoło, popędzał rodziny, by pakowały bagaże i zaprzęgały woły, żeby wielka karawana znowu mogła ruszyć w drogę. Ale tego ranka twarz miał mroczną.
Stanton przywitał go machnięciem ręki. Więc wreszcie nadeszła pora odjazdu.
– Właśnie miałem przywiązać… – zaczął, ale Donner mu przerwał.
– Jeszcze nie ruszamy – oznajmił ponuro. – Zdarzył się wypadek.
Złe przeczucia ogarnęły Stantona, ale je stłumił.
Bryant podniósł wzrok na Donnera.
– Mam zabrać apteczkę?
George Donner poprawił się w siodle.
– Nie taki wypadek. Mały chłopiec zaginął. Nie było go rano w namiocie, kiedy rodzice przyszli go obudzić.
Stanton natychmiast poczuł ulgę.
– Dzieci lubią się włóczyć…
– Tak, podczas jazdy. Ale nie w nocy. Rodzice tu zostają, żeby szukać syna. Kilku innych zostaje z nimi do pomocy.
– Szukają ochotników? – zapytał Stanton.
Donner pokręcił głową.
– Mają więcej niż trzeba – odparł. – Jak tylko odciągną swoje wozy ze szlaku, reszta karawany może ruszać. Wypatrujcie wszelkich śladów chłopca. Jak Bóg da, niedługo się znajdzie. – Odjechał, ciągnąc za sobą obłoczek kurzu.
Jeśli dzieciak powędrował gdzieś w nocy, rodzice już go raczej nie zobaczą. Mały chłopiec mógł się zagubić w tej ogromnej pustce, w tej bezlitosnej przestrzeni rozciągającej się we wszystkich kierunkach, wśród tych horyzontów, które ujarzmiały nawet słońce.
Stanton zawahał się – może powinien iść z nimi. Dodatkowa pomoc nie zaszkodzi. Przyłożył rękę do szyi, zamierzając dosiąść konia. Odjął palce splamione czerwienią. Znowu krwawił.