Читать книгу Głód - Alma Katsu - Страница 11
Rozdział drugi
ОглавлениеWozy ciągnęły się na równinie przed Tamsen Donner daleko jak okiem sięgnąć. Ktokolwiek wpadł na pomysł, żeby nazwać wozy pionierów „preriowymi szkunerami”, miał rację: płócienne budy rzeczywiście wyglądały jak żagle, oślepiająco białe w jaskrawym porannym słońcu. A gęste kłęby kurzu wzbijane przez koła wozów przypominały wzburzone fale, niosące miniaturowe statki przez pustynne morze.
Większość pionierów wolała iść piechotą niż jechać, żeby oszczędzić wołom dodatkowego ciężaru. Maszerowali po trawie z obu stron szlaku, żeby nie wdychać najgorszego kurzu. Zwierzęta – krowy mleczne i mięsne, kozy i owce – też pędzono po trawie; chłopcy i dziewczynki poganiali je witkami, a pies pilnował, żeby maruderzy nie zostawali z tyłu.
Tamsen lubiła chodzić. Mogła wtedy wyszukiwać zioła i rośliny, których potrzebowała do swoich lekarstw: krwawnik na gorączkę, kora wierzbowa na ból głowy. Prowadziła w dzienniku rejestr znalezionych okazów i dołączała fragmenty nieznanych, żeby je później zbadać i eksperymentować.
Poza tym gdy szła, mężczyźni mogli podziwiać jej figurę. Po co wyglądać tak jak ona, skoro to miałoby się marnować?
I było coś jeszcze. Kiedy siedziała zamknięta w wozie przez cały dzień, wzbierał w niej dokuczliwy, jątrzący niepokój, jak u zwierzęcia schwytanego w pułapkę. Tak samo czuła się w domu. Na zewnątrz ta bestia – ta zmora – mogła przynajmniej buszować swobodnie, a Tamsen miała czas odetchnąć i pomyśleć.
Tego ranka jednak szybko pożałowała swojej decyzji. W jej stronę toczyła się Betsy Donner, żona młodszego brata George’a. Betsy właściwie nie budziła w niej antypatii, ale bynajmniej nie budziła też sympatii. Była prostą kobietą, nie jak przyjaciółki, które Tamsen miała w Karolinie, zanim wyszła za George’a: inne nauczycielki, zwłaszcza Isabel Topp; Hattie, pokojówka Isabel, która nauczyła ją ziołolecznictwa; żona pastora, która umiała czytać po łacinie. Tamsen tęskniła za nimi wszystkimi.
To był największy problem. Podróżowali po szlaku już od półtora miesiąca i Tamsen była rozdrażniona. Wyobrażała sobie, że im dalej dotrą na zachód, tym bardziej poczuje się wolna – a tymczasem czuła się zamknięta w pułapce. Nie tego się spodziewała. Przez pierwsze tygodnie to wszystko miało dla niej urok nowości. Mieszkanie w wozie i obozowanie nocą pod gwiazdami. Znajdowanie dzieciom zajęcia dzień po dniu na bezkresnym szlaku, wymyślanie zabaw, przekształcanie zabaw w lekcje. Zaczęło się jak przygoda, teraz jednak ciągle rozpamiętywała, jakie się stało męczące i jak wiele zostawili za sobą.
Jak wiele ona zostawiła.
Mroczne, dręczące pragnienie tylko narastało z każdą przebytą milą, zamiast ustępować.
Tamsen od początku była przeciwna przeprowadzce na zachód. Ale George jasno dał do zrozumienia, że to on decyduje, co jest dobre dla rodziny. Przyszedł do niej jako właściciel wielkiego rodzinnego przedsiębiorstwa: setki akrów pod uprawą i stado bydła. „Urodziłem się do bogactwa. Zostaw mi zarządzanie naszym rodzinnym interesem, a niczego ci nie zabraknie”, obiecał. Pociągała ją jego pewność siebie; była sama i zmęczona walką o byt po śmierci pierwszego męża, który zmarł na ospę. Powiedziała sobie, że z czasem pokocha George’a. Musiała.
Tylko w ten sposób mogła zagłuszyć ból złamanego serca, poczucie, że źle postępuje.
Poza tym, cokolwiek czuła, wiedziała, że zawsze może zaufać Jory’emu. Jej brat uważał, że George jest dla niej odpowiedni; chciała w to wierzyć. Musiała w to wierzyć.
Potem George wpadł na pomysł, żeby się przenieść do Kalifornii. „To kraina możliwości”, powiedział jej, kiedy przeczytał książki napisane przez osadników, którzy już odbyli tę podróż. „Będziemy bogaci ponad nasze najśmielsze marzenia. Możemy tam nabyć tysiące akrów, znacznie więcej, niż kiedykolwiek moglibyśmy kupić w Illinois. Zbudujemy własne imperium i przekażemy je naszym dzieciom”. Namówił swojego brata Jacoba, żeby pojechał z nim na te ogromne tereny. Tamsen słyszała pogłoski o kłopotach w Kalifornii. Czy tam nie mieszkają Meksykanie? Przecież nie oddadzą nam tak po prostu swojej ziemi. A doniesienia o zbliżającej się wojnie z Meksykiem, tak jak było w Teksasie? Kiedy o to zapytała, zlekceważył jej obiekcje. „Amerykanie masowo przenoszą się do Kalifornii. Rząd by im nie pozwolił, gdyby to było niebezpieczne”, argumentował. Na dowód wyciągnął nawet swoją ulubioną książkę, Przewodnik emigranta po Oregonie i Kalifornii, pióra Lansforda Warrena Hastingsa, prawnika, który odbył tę podróż. I chociaż miała jeszcze wiele pytań, w głębi duszy też chciała poczuć tę samą nadzieję co mąż… że w Kalifornii może będzie lepiej.
Na razie jednak utknęła w tej podróży bez końca, otoczona ludźmi, którzy wcale jej nie obchodzili. Rodziną męża.
– Dzień dobry, Betsy – powiedziała, zmuszając się do uśmiechu, kiedy szwagierka do niej podeszła. Kobiety ciągle musiały się uśmiechać. Tamsen opanowała tę sztuczkę tak dobrze, że czasem ją to przerażało.
– Dzień dobry, Tamsen. – Betsy była przysadzistą kobietą, szeroką w ramionach i biodrach, z ciastowatą talią, której gorset nie mógł ujarzmić. – Słyszałaś nowiny? Zaginął chłopiec z jednego wozu.
Tamsen wcale się nie zdziwiła. Karawanę od początku spotykało jedno nieszczęście za drugim; same znaki, jeśli ktoś potrafił je odczytać. W zeszłym tygodniu otworzyła beczkę mąki i odkryła, że zalęgły się tam ryjkowce. Oczywiście musieli ją wyrzucić, kosztowna strata. Następnej nocy kobieta – Philippine Keseberg, młoda żona jednego z mniej zamożnych mężczyzn w karawanie – urodziła martwe dziecko. Tamsen skrzywiła się, wspominając, jak ciemna preria zdawała się pochłaniać jęki kobiety i więzić je w powietrzu wokół obozu.
No i tropiły ich wilki; jedna rodzina straciła przez nie cały zapas suszonego mięsa, a raz nawet porwały piszczące nowo narodzone cielę.
A teraz zaginął chłopiec.
– Wilki – mruknęła Tamsen. Nie zamierzała łączyć tych dwóch wypadków, ale nic nie mogła poradzić.
Betsy zakryła usta ręką, jeden z jej licznych afektowanych nawyków.
– Ale w namiocie spały też inne dzieci – powiedziała. – Przecież by się obudziły…?
– Kto wie?
Szwagierka pokręciła głową.
– Oczywiście to mogli być Indianie – rzuciła. – Słyszałam, że Indianie zabierają białe dzieci, kiedy napadają na osady…
– Na litość boską, Betsy, widziałaś tu jakiegoś Indianina przez ostatnie dwadzieścia mil?
– Więc co się stało z tym chłopcem?
Tamsen tylko pokręciła głową. Dzieciom – i kobietom – często przytrafiały się straszne rzeczy w ich własnych domach, z rąk ludzi, których znały i myślały, że mogą im ufać. Jakby tego było mało, tutaj mieszkali obok setek obcych. Całkiem możliwe, że któryś z nich popełnił okropny grzech.
Ale ona nie padnie ofiarą tragedii, nie dopuści do tego. Miała środki obronne, chociaż ograniczone; zaklęcia, talizmany, sposoby przekonania zła, żeby ominęło jej drzwi.
Niestety, jednak nie mogły odpędzić zła, które zagnieździło się w środku.
W pobliżu mężczyzna, którego Tamsen rozpoznała jako Charlesa Stantona, poganiał witką bydło. Młodszy od George’a, wyglądał na człowieka, który przez całe życie harował ciężko na polu, a nie w sklepie. Podniósł wzrok i napotkał spojrzenie Tamsen. Szybko odwróciła głowę.
– Prawda jest pewnie dużo gorsza od wszystkiego, co sobie wyobrażamy – powiedziała; zaszokowana mina szwagierki sprawiła jej pewną przyjemność.
– Gdzie są teraz twoje dziewczynki? Widzę tylko trzy! – zawołała Betsy z nagłym niepokojem w głosie.
Zwykle Tamsen kazała córkom iść pieszo przez pierwszą połowę dnia w nadziei, że dzięki temu będą zgrabne i smukłe. Uroda może przysporzyć dziewczynie kłopotów, ale należy do nielicznych broni dorosłej kobiety, toteż Tamsen chciała, żeby wszystkie ją zachowały w miarę możności. Starsze dziewczynki, Elitha i Leanne, córki George’a z pierwszego małżeństwa, pilnowały młodszych: Frances, Georgii i Elizy. Dzisiaj jednak tylko nastolatki szły przodem, a Frances kręciła się przy nich jak rozbrykany cielak, pełna energii i uszczęśliwiona, że obie poświęcają jej niepodzielną uwagę. Siedmioro chłopców i dziewczynek Betsy człapało w pewnej odległości przed nimi, ze spuszczonymi głowami, bezmyślnie jak woły.
– Nie ma się czym martwić. Georgia i Eliza są w wozie – wyjaśniła Tamsen. – Rano obudziły się z gorączką i kaprysiły. Pomyślałam, że powinny odpocząć.
– No tak, słusznie. Maleństwa łatwo się męczą.
Czasami Tamsen nie mogła się nadziwić, że jest matką. Zdawało się niemożliwe, że ona i George są małżeństwem dostatecznie długo, żeby spłodzić trójkę dzieci. Córeczki były śliczne, wypisz, wymaluj ich matka w tym wieku… dzięki niebiosom. Za to Elitha i Leanne były podobne do ojca: grubokościste, o końskich twarzach.
Ale Tamsen nie żałowała macierzyństwa. Chyba tylko tego nie żałowała. Prawdę mówiąc, była dumna ze swoich córek. Kładła im miód na języki, kiedy były małe, jak ją nauczyła indiańska służąca w domu jej dzieciństwa, żeby wyrosły na słodkie istoty; splatała gałązki jodły balsamicznej i wkładała im pod kołderki, żeby wyrosły silne.
Zawsze będą miały wybór; nigdy nie ugną karku pod małżeńskim jarzmem, jak ona ugięła nie raz, lecz dwa razy.
Na szczęście miała swoje sposoby, żeby wyrównać rachunki, jeśli można tak powiedzieć.
Stanton ponownie napotkał jej spojrzenie. Betsy poszła przodem, żeby dogonić swoje dzieci, więc tym razem Tamsen nie uciekła spojrzeniem, dopóki on nie odwrócił wzroku.
Wyciągnęła rękę i musnęła palcami dzikie kwiaty. Przez chwilę myślała o żółtych jeżówkach, które bujnie pleniły się na rozległym polu pszenicy jej brata, dzikie i nieokiełznane. Wiedziała, że dom jest przed nią, nie za nią, że powinna wyrzucić z pamięci wspomnienia farmy Jory’ego – i wszystkie wspomnienia z poprzedniego życia – ale po prostu nie mogła.
Kwiaty pochylały się i kołysały pod jej dotykiem, tak delikatne, że prawie łaskotały.