Читать книгу Niezwyciężeni. - Amy Lawrence - Страница 9
2. Rewolucja
Оглавление„Gwiazda gwiazd” – głosił nagłówek w „La Gazzetta dello Sport” w uznaniu dla Piłkarza Roku FIFA George’a Weah. Piękną, barokową uroczystość wręczenia nagrody w Mediolanie uświetniła swoją obecnością futbolowa śmietanka towarzyska, fetująca trzech najlepszych piłkarzy 1995 roku: Jürgena Klinsmanna, Paolo Maldiniego, a przede wszystkim Weah. Łączącego w tak naturalny sposób boiskowy wdzięk, siłę i wyobraźnię Liberyjczyka powitały głośne oklaski, a potem atmosfera nagle uległa zmianie, kiedy oświadczył on, że wolałby, aby to nie jemu przyznano nagrodę. Weah pragnął przekazać ją swojemu mentorowi, poprosił więc na scenę francuskiego menedżera, który pracował w Japonii. Ruszył ku niemu nieco zmieszany, ale głęboko poruszony Arsène Wenger. Nie byłoby przesadą stwierdzenie, że wiele osób zgromadzonych na widowni nie bardzo wiedziało, kim jest ta szczupła postać w okularach.
– Zasługuje na nagrodę bardziej niż ja – powiedział Weah, przekazując mu statuetkę. – Panie trenerze, dziękuję za wszystko.
David Dein poznał Wengera w trakcie sezonu 1988/1989. Dla Arsenalu był to doniosły czas. Młody, wygłodniały zespół, który kipiał żądzą zwycięstw, pod wodzą George’a Grahama sięgnął po tytuł w najbardziej zapierających dech w piersiach okolicznościach, jakie można sobie wyobrazić. W doliczonym czasie gry ostatniego meczu sezonu ze zdecydowanymi faworytami występującymi przed własną publicznością na Anfield Arsenal po raz pierwszy od 18 lat zatknął chorągiewkę na Evereście angielskiej piłki nożnej.
Graham, w swym poprzednim wcieleniu znany jako Spacerowicz, był jeszcze zawodnikiem, gdy Arsenal po raz ostatni z powodzeniem pokonał drogę na szczyt. Ten ospale grający utalentowany pomocnik z drużyny z 1971 roku, która sięgnęła po podwójną koronę, nosił się stylowo, ciesząc się przyjemnym życiem poza boiskiem. W roli menedżera wrócił jako człowiek złośliwy, który niestrudzenie musztrował swoich podopiecznych, dopóki nie znali swoich zadań na wylot, co nadało ton tamtemu legendarnemu finałowi sezonu 1988/1989. Szanowano go niezwykle jako kogoś, kto łączy dwie ery – obydwa sukcesy ligowe Grahama okalały bowiem okres rozpinający się między przeciętnością, niespełnionymi obietnicami a podnieceniem związanym z pucharowymi finałami, które różnie się kończyły. Przynosząc klubowi sukcesy zarówno jako piłkarz, jak i menedżer, a także akcentując wartości określone w informatorze dla personelu za pomocą słynnej maksymy: „Pamiętaj, kim jesteś, ile jesteś wart i co reprezentujesz”, roztaczał wokół siebie swoistą aurę. W pewnym sensie trudno było wyobrazić sobie bardziej arsenalskiego menedżera niż George. Jako człowiek z taką obsesją na punkcie historii, że rzadkie pamiątki wypełniały jego domowy gabinet, wydawał się uosabiać klub i ucieleśniać jego charakter. Myśl, że ktoś może tak po prostu się zjawić i postawić wszystko na głowie, wydawała się wówczas niedorzeczna.
Graham symbolizował łączność między przeszłością a teraźniejszością Arsenalu. Ale w połowie sezonu 1988/1989, choć nikt nie mógł wówczas mieć o tym pojęcia, na Highbury zawitała przyszłość.
W poniedziałek 2 stycznia odbywały się derby północnego Londynu. Wenger wracał ze Stambułu do Monaco. Obserwował mecz Galatasaray, a później miał międzylądowanie w Anglii. Jedyne, co przyszło mu do głowy, to czy przypadkiem nie da się gdzieś obejrzeć jakiegoś meczu. Zadzwonił do Dennisa Roacha, znajomego, który był agentem jednego z jego zawodników, Glenna Hoddle’a.
– „Czy mógłbyś mi załatwić bilet na jakiś mecz w Anglii, bo akurat lecę przez Londyn?”, spytałem. Powiedział, że ma bilet na Arsenal. To była moja pierwsza wizyta na Highbury – wspomina Wenger.
Tego dnia na boisku występował wysoki środkowy obrońca, który nazywał się Steve Bould i wiele lat później został asystentem Wengera. W tamtej drużynie była także grupa piłkarzy, których ostatecznie Francuz miał poprowadzić: Tony Adams, Nigel Winterburn i zdobywca bramki Paul Merson. Wenger był świadkiem derbowego zwycięstwa 2:0, zwieńczonego późnym golem Michaela Thomasa, który wbiegł w pole karne z linii pomocy i delikatnie podciął piłkę nad bramkarzem.
Wspomnienia Francuza z tamtego meczu? Wenger się uśmiecha.
– W nogach zawodników widać było zmęczenie – wygłasza klasyczną Wengerowską uwagę. – Było po świętach, grali dużo i dużo pili, widowisko nie należało do najlepszych. Pamiętam tylko rudzielca, który wszedł na boisko i zmienił bieg meczu.
Perry Groves – z zawodników przebywających tego dnia na boisku był on chyba piłkarzem najmniej w stylu Wengera.
W dni meczowe na Highbury, w barze Cocktail Lounge, który znajdował się tuż obok sali posiedzeń, goszczono wszystkie panie, jak również skautów, oficjeli z innych klubów i VIP-ów. Podawano im drinki, goście mogli również wymknąć się tu z trybun. Było to eleganckie pomieszczenie tuż nad Marble Halls, z największą atrakcją w postaci greckiego pomnika przyozdobionego symbolicznym laurem (czule zwanego Grekiem Fredem) na cokole w stylu art déco.
W tamtych czasach istniał wyraźny podział na tych, którym wolno wchodzić do sali posiedzeń w dni meczowe, i tych, którym na to nie pozwalano (rzecz pierwsza: żadnych kobiet, żony członków zarządu odsyłano do Pokoju Pań). Wenger uznał to za zabawne, ale w rezultacie został przedstawiony Barbarze Dein, żonie wiceprezesa Arsenalu, Davida. Możliwe, że drogi obu panów by się nie przecięły, gdyby Barbara nie powiadomiła męża, że na meczu jest menedżer Monaco. Pani Dein, zdając sobie sprawę z naturalnej towarzyskości Davida i jego chęci nawiązywania kontaktów w futbolowych kręgach, wiedziała, że go to zainteresuje. David przebił się więc do koktajlbaru, by odszukać gościa, dostrzegł wysokiego mężczyznę w trenczu i okularach bez oprawek i podszedł się przedstawić.
– Wyglądał bardzo elegancko, nie jak typowy menedżer piłkarski – wspomina Dein.
Ucięli sobie pogawędkę i z miejsca znaleźli wspólny język, a łatwość, z jaką Dein nawiązywał relacje, zaowocowała rozdziałami, które trafią do kronik Arsenalu. Jak długo Wenger zostawał w mieście? Tylko na noc. Czy ma plany na wieczór? Żadnych. Czy zechciałby dołączyć do Deinów na kolacji u znajomego? Z przyjemnością. Ta przypadkowa rozmowa, to spontaniczne zaproszenie zasiało ziarno czegoś, co pewnego dnia rozkwitnie w Niezwyciężonych.
– Był zupełnie sam i wyglądał na osamotnionego – przypomina sobie Dein. – Tak to się zaczęło. Porwałem go. Tego wieczora udaliśmy się do mojego przyjaciela na kolację. Tak się złożyło, że przyjaciel pracował w show-biznesie i po kolacji zaczęliśmy grać w kalambury. Spytałem Arsène’a moją najlepszą francuszczyzną, bo jego angielski nie był wtedy za dobry, czy chce dołączyć. Powiedział, że tak. Dziesięć minut później odgrywał Sen nocy letniej. Co za niezwykły gość, stwierdziłem po cichu. Pamiętam, że tamtej nocy, prawie jak grom z jasnego nieba, przyszła mi do głowy myśl: „Arsène jak Arsenal. Tak będzie. To przeznaczenie”. Naprawdę to poczułem.
Wenger czuł coś nieco innego.
– Kiedy pojechałem z nimi do Totteridge, nie przyszło mi nawet na myśl, że spędzę tu 20 lat życia. Ta nazwa wydawała mi się taka skomplikowana! – opowiada.
Na koniec wieczora, gdy już się zaprzyjaźnili i ustalili, że Dein regularnie odwiedza południe Francji, obaj mieli wyraźne przeczucie, że nie będzie to jednorazowe spotkanie.
– Powiedziałem mu, żeby dzwonił, gdy przyjedzie. Zjemy razem obiad – zdradza Wenger. – Tak więc od 1989 do 1996 roku stale byliśmy w kontakcie.
W 1989 roku w Arsenalu zachwycano się Grahamem, a Wenger był zadowolony w Monaco, więc proroctwo Deina „Arsène jak Arsenal” oznaczało coś, czemu sądzone jest pewnego dnia się ziścić, choć nie wiązało się raczej z pragnieniem nagłej zmiany. Wenger pozostawił jednak po sobie niezatarte wrażenie. Wiceprezes Arsenalu z natury lubił wybiegać naprzód, próbować nowych rzeczy i mimo że angielska piłka była wówczas dość zaściankowa, czuł, że natknął się na kogoś tak wyjątkowego, że jest on w stanie dokonać przełomu.
Obserwowanie Wengera przy pracy, gdy Deina zaproszono do Monaco, potwierdziło intuicje wiceprezesa Arsenalu, który dostrzegł u Francuza niezwykłe jak na menedżera przymioty.
– Obserwowałem, jak komunikuje się z piłkarzami, zarządem, prasą, kibicami. Myślałem sobie, że to po prostu gość z klasą. Był inny. Mówił pięcioma językami, skończył ekonomię, studiował medycynę i bez wątpienia nie pasował do zwyczajowego schematu „były piłkarz w roli menedżera” – mówi Dein.
Obaj panowie pozostawali w kontakcie, nawet gdy Wenger opuścił Monaco, by pracować w Grampus Eight w Japonii. W związku z pamiętnym przeczuciem, że pewnego dnia Wenger poprowadzi Arsenal, Dein lubił informować Francuza na bieżąco o poczynaniach drużyny. Wysyłał do Nagoi kasety z ostatnimi meczami, a w czasach sprzed internetu i powszechnego dostępu do telefonów komórkowych komunikowali się za pośrednictwem faksu. Źródłem stałego rozbawienia było to, że wypadające z terkotem faksy od Wengera miały w górnym rogu wytłoczone inne nazwisko, Francuz odziedziczył bowiem faks po znanym zawodniku, który mieszkał w tym samym domu przed nim. Jak brzmiało to nazwisko? Gary Lineker, były napastnik Tottenhamu.
W styczniu 1995 roku Wenger wykonał śmiały krok, zostawiając europejską piłkę na rzecz niecodziennej posady w Azji. Wyczucie czasu jest wszystkim – miesiąc później nie było już Grahama. Został zwolniony wskutek afery „łapówkowej”, gdy przyłapano go na przyjęciu nielegalnej zapłaty od norweskiego agenta przy okazji transferu dwóch piłkarzy ze Skandynawii. Arsenal znalazł się w kropce. Myśli Deina zwróciły się natychmiast ku dobremu znajomemu.
Udał się z propozycją do zarządu, ale większość członków zgłosiła weto, nie mając wielkiej ochoty na menedżera z zagranicy. Sprawa była zresztą złożona. Wengera wiązał kontrakt, a poza tym zatrudnienie menedżera bez doświadczenia na angielskich boiskach nadal wydawało się skokiem w nieznane. Jeszcze nigdy dotąd menedżer z zagranicy nie odniósł w tej lidze sukcesu.
Choć angielska piłka powoli zaczęła poszerzać horyzonty, menedżerowie z kontynentu należeli do rzadkości. Aston Villa przetrwała straszny eksperyment z pierwszym trenerem z zagranicy, który próbował swoich sił w Anglii (doktor Jozef Vengloš ze Słowacji w trakcie swego jedynego sezonu cudem uniknął spuszczenia drużyny z Birmingham z ligi), i był to mocny argument za powszechnym szowinistycznym poglądem, że brytyjska gra jest dla brytyjskich szefów.
– Wyspiarska mentalność wskutek historycznych uwarunkowań cechuje się nieufnością wobec obcych wpływów – zauważył Wenger.
Był to niezbadany ląd.
Mimo to Dein skupiał się na tym, co widział podczas swoich piłkarskich wojaży. Czuł, że ten sport jest właśnie poddawany jakiejś wielkiej burzy mózgów. Dein odegrał ponadto jedną z głównych ról w negocjacjach, które spowodowały oderwanie się Premier League od starej Football League. Był też świadkiem początków telewizji Sky i związanego z tym napływu pieniędzy. Widział, jak stary Puchar Europy płynnie przekształca się w Ligę Mistrzów. Dostrzegł przebłyski tego, co stanie się globalnym rynkiem, dzięki któremu piłkarze z całego świata coraz częściej zaczną przechodzić do zagranicznych lig. Wyczuwał również, że angielski futbol wkracza na nową drogę i nabiera prędkości, i pragnął, by Arsenal pędził na pełnych obrotach z Wengerem za kółkiem.
Arsenal zwrócił się do Francuza z uprzejmym zapytaniem. Wenger dał jasno do zrozumienia, że bez względu na to, jak kusząca byłaby oferta, nie zerwie obowiązującej go umowy. Pojawiła się propozycja porozumienia między obydwoma klubami, gdyby tylko dało się znaleźć zastępcę możliwego do przyjęcia dla Grampus Eight, ale okazało się to niełatwe – Japończycy byli pod sporym wrażeniem nowego menedżera.
Ken Friar, człowiek, który nie ścierpiałby głupoty, przypomina sobie ciężki okres Wengera w Grampus Eight:
– Przegrali dwa czy trzy mecze, więc prezes posłał po menedżera i mówi: „Sprawy kiepsko się mają. Przepraszam, Arsène, będę musiał zrobić kilka zmian”. No i zwolnili tłumacza. Autentycznie.
Kiedy latem 1995 roku Wenger lojalnie wywiązywał się z umowy, Arsenal postanowił zatrudnić Bruce’a Riocha. Klub sprowadził także Dennisa Bergkampa, co było punktem przełomowym, pokazującym, jak głęboko londyńczycy pragną zmiany. Był to odważny ruch, za sprawą którego klub wykraczał poza swoją finansową strefę komfortu. Holender cieszył się tak wielką sławą na całym świecie, że jego nowi koledzy z drużyny zginali się w pokłonach, półżartem intonując:
– Nie jesteśmy godni…
Rioch miał swoich zwolenników, ale wywoływał zbyt wiele napięć, by przekonać klubowe władze, że jest długofalowym rozwiązaniem. Kiedy przyszło lato 1996 roku, zwolniono go z obowiązków po przykrej kłótni z zarządem. Arsenal uznał, że raz przegapić szansę na zatrudnienie Wengera to pech, ale dwa razy oznaczałyby już niedbalstwo. Mimo wszystko była to jednak odważna decyzja, choć Dein z całą mocą wierzył w człowieka, którego dobrze poznał. Przepowiednia „Arsène jak Arsenal” spełniła się ponad siedem lat po jej wypowiedzeniu. 30 września 1996 roku oficjalnie ujawniono, że Wenger zostanie menedżerem Arsenalu. Arsène uśmiechał się do kamer, paradując w klubowym krawacie po murawie stadionu Highbury.
*
Przez kilka tygodni Francuz był w klubowej szatni przedmiotem domysłów. Kim jest ten obcy gość? Do czegoś się nadaje? Mówi po angielsku? Będzie chciał wszystko zmienić? Sprowadzić nowych ludzi? Czy jestem do odstrzału? Zawodnicy widzieli trochę urywków w telewizji, kilka zdjęć w gazetach, a Glenn Hoddle i Mark Hateley, dwaj powszechnie znani w Anglii piłkarze, którzy pracowali z Wengerem w Monaco, wypowiadali się o nim dobrze. Ci o szerszych horyzontach mogli wiedzieć, że Weah, pierwszy w historii Afrykanin uhonorowany w 1995 roku nagrodą Piłkarza Roku FIFA, dedykował to wyróżnienie trenerowi, który go ukształtował. Poza tym jednak piłkarze naprawdę nie mieli większego pojęcia, czego się spodziewać. Japonia? Afryka? Francja? Jak się dostosuje do otoczenia na Highbury? W klubie panowały mieszane odczucia. Przychodzący z azjatyckiego futbolu człowiek, któremu brak było odpowiedniej pozycji, by z miejsca natchnąć zawodników bądź dodać im otuchy, budził pewien sceptycyzm. Przypominało to też trochę jakiś spisek, przez co zawodnicy mieli wrażenie, że muszą się przygotować, by zrobić dobre wrażenie. I jak to zwykle bywa, gdy dochodzi do zmiany, każdy z graczy zastanawiał się, czy będzie pasował do planów nowego menedżera.
Kilku z nich zwróciło się zresztą do dwóch nowych chłopaków z Francji, którzy dołączyli do zespołu na wniosek Wengera. Patrick Vieira, sadzący susy gigant z dużym potencjałem, został wyciągnięty z AC Milanu, a Rémi Garde, stary wyga, który mówił po francusku i miał pomóc dzieciakowi się przystosować, a także oferował alternatywę w linii pomocy, przyszedł ze Strasbourga. Problem w tym, że i oni w zasadzie nic nie wiedzieli.
– Inni piłkarze naprawdę chcieli się czegoś dowiedzieć. Pytali trochę o Arsène’a i próbowali zrozumieć jego filozofię gry, ale myśmy sami mało wiedzieli – przyznaje Vieira. – Rzecz w tym, że znaliśmy go, bo był Francuzem. Ale nie mieliśmy tak naprawdę pojęcia, jaki preferuje styl gry ani jakim jest człowiekiem. Znajdowaliśmy się więc w takiej sytuacji jak większość piłkarzy. Musieliśmy poczekać i zobaczyć, co się wydarzy. Facet przyjechał i wcale nie wyglądał na trenera, raczej na profesora. Były co do tego pewne wątpliwości.
W szatni dominowali doświadczeni zawodnicy, na tyle dojrzali, by czuć się dobrze we własnej skórze i mieć wyrobione poglądy, co mogło stać się poważną przeszkodą dla Wengera. Ale urok tego, co się wydarzyło, polegał na tym, że dokładnie te cechy – pewność siebie i mądrość, która przychodzi, gdy zwiedzi się trochę świata – raczej mu pomogły, niż przeszkodziły.
Lee Dixon doskonale pamięta pierwsze spotkanie z Wengerem na świeżym powietrzu w Hertfordshire, blisko boisk treningowych, gdzie Francuz czuje się najlepiej. Drużyna była właśnie w drodze na trening z Patem Rice’em, wierną podporą Arsenalu (i kolejnym weteranem z drużyny z 1971 roku, w której występował także Graham), pełniącym funkcję tymczasowego menedżera. Wenger podszedł, żeby się przedstawić. Dixon, podobnie jak kilka lat wcześniej Dein w barze na Highbury, był pod silnym wrażeniem. Ten człowiek miał osobowość. Był interesujący. I inny.
– Wyszedł w okularkach i w marynarce z tymi swoimi łatami na łokciach, wyglądał zupełnie jak nauczyciel geografii. Pamiętam, że pomyślałem sobie: „Ach, więc to tak” – wspomina Dixon. – Był wyższy, niż zakładałem. Robił wrażenie. Ale z drugiej strony wyglądał na słabowitego, sama skóra i kości. Dziwne połączenie wysokiego gościa z kimś, kto nie dysponuje posturą piłkarza. Gdy się go widzi latem w szortach, wygląda bardziej jak biegacz na 1500 metrów. Takie było pierwsze wrażenie. Typ studenta, który raczej pasjonuje się piłką czysto teoretycznie, a nie ktoś, z kogo można by brać przykład.
Ian Wright był równie zaciekawiony.
– Kiedy przyszedł, wyglądał po prostu tak niechlujnie – mówi. – Tonął w tym garniturze, miał wielkie bryle. Przypominał dyrektora szkoły. Ale kiedy zajął się swoją robotą, uzmysłowił nam szybko, że jeśli jest profesorem, to specjalizuje się właśnie w futbolu.
Nowemu menedżerowi było o tyle łatwiej przeciągnąć ludzi na swoją stronę, że większość zawodników okazała się nim na tyle zainteresowana i na tyle otwarta, by dać się przekonać. Święcącym sukcesy zespołom Wengera towarzyszy konsekwentnie pewna myśl przewodnia: Francuz lubi starannie dobierać piłkarzy dostatecznie inteligentnych, by chcieli się uczyć. Sam Wenger obdarzony jest niezwykle wysokim ilorazem inteligencji i ogromnie go motywuje dynamika relacji między przekonującym nauczycielem a skorym do nauki uczniem.
– Fundamenty jego trenerki w zasadzie na tym się opierają: na inteligencji piłkarza, na jego chęciach – wyjaśnia Dixon. – Wybiera graczy w ten sposób, że stawia na osoby, które są w stanie rozwijać się niemal dzięki samemu otoczeniu. Umieszcza zawodników w środowisku, które w jego przekonaniu sprzyja osiąganiu sukcesów, i oczekuje, że będą się uczyć od innych piłkarzy i za pomocą narzędzi, które im udostępnia. Rozgląda się wokół i mówi: „Tyle mogę dla ciebie zrobić”. Innymi słowy: możesz zatroszczyć się o swoją karierę, jeśli weźmiesz sobie to i to do serca. Pomyślałem sobie wtedy: „Nie chcę się stąd nigdzie ruszać. Wchodzę w to. Zobaczmy, co będzie”.
Keown był równie zaintrygowany.
– Kiedy boss się pojawił, bardzo różnił się od menedżerów, z którymi do tej pory miałem do czynienia. Między nim a George’em był taki kontrast, że część z nas trochę się zaniepokoiła. Czy mili goście sięgają po trofea? Przychodził rano i ściskał ci dłoń. Chciał utrzymywać kontakt wzrokowy. Nagle menedżer odnosił się do ciebie z szacunkiem, jakiego niekoniecznie kiedykolwiek w piłce doświadczyłeś. Rzucił słówko tu i tam, słówko starannie dobrane praktycznie do każdego piłkarza, tak by pozostali tego nie dostrzegli. Zachęcał w ten sposób lub dodawał otuchy. Było to całkiem odświeżające.
Otworzył się przed nimi zupełnie nowy świat. Niemal każdy aspekt funkcjonowania klubu miał zostać kompletnie zreorganizowany. Keowna, którego związek z Arsenalem poprzedza przyjście Wengera o niemal dwie dekady, zdumiała skala zmian. Był zanurzony w klubowej tradycji. Stary Arsenal od czasów młodości stanowił jego cząstkę.
– Pierwszy raz na mecz poszedłem przypadkiem właśnie na Arsenal. Wychowałem się w Oxfordzie, w okolicy nie było więc zbyt dużo wielkich klubów. QPR grało chyba najbliżej, jakąś godzinę drogi od nas. W połowie lat 70. Arsenal przechodził nieciekawy okres. Szliśmy na mecz i pamiętam, jak skręciliśmy za róg gdzieś na ulicach Highbury i nagle poczułem, jakbym podróżował statkiem Tardis, niczym w serialu Doktor Who. Za tymi szeregowcami był niewiarygodny jupiter, tłum ludzi i drużyna rozgrzewająca się przed wielkim meczem. Niesamowite, jak udało się wcisnąć taki stadion między te wszystkie domy. Było coś wyjątkowego w tym, jak obiekt łączył się z podwórkami. U mnie na podwórku znajdowało się boisko, a tutaj ludzie mieli u siebie stadion Arsenalu. Szło się w dół Avenell Road i nagle migało człowiekowi to, co znajdowało się za fasadą East Stand. Całkowicie magiczne przeżycie.
Keown był skonsternowany, gdy Terry Murphy, jeden ze skautów Arsenalu, pojawił się u nich w domu, by porozmawiać z jego rodzicami.
– Ta wiatrówka z herbem Arsenalu, którą miał na sobie, klubowy krawat… Mój Boże, ten gładko ogolony gość jest z Arsenalu! – wspomina Keown. – Ze wszystkiego biła klasa, a później oczekiwano ode mnie, że dorównam tym standardom.
Zajmowanie się sprawami z klasą było cechą charakterystyczną klubu, wywodzącą się z czasów wielkiej drużyny Herberta Chapmana w latach 30. Klasa Arsenalu należała do tradycji, ale zarazem tkwiła w przeszłości, która niebawem – z punktu widzenia nowoczesnego futbolu – miała stać się przeżytkiem. Gdy przychodziło do takich spraw, jak stan ośrodka treningowego, sama klasa nie wystarczała.
*
Gdyby Wengera około 1996 roku oprowadzano po Arsenalu w takim stylu, w jakim, powiedzmy, agent nieruchomości pokazuje dom potencjalnemu kupcowi, Francuz mógłby rzucić okiem na pewne nadgryzione zębem czasu elementy infrastruktury i myślałby wyłącznie o tym, jak klub unowocześnić.
„Panie Wenger, oto Highbury, wielka rodowa posiadłość. Niech pan zwróci uwagę na piękne ozdoby w stylu art déco, historyczny Marble Halls, wypielęgnowaną murawę”.
Tak, myśli sobie Wenger. To piękny, staromodny angielski stadion z charakterem. Ale z ekonomicznego punktu widzenia 38 tysięcy miejsc to poważne ograniczenie. Jest za mały w porównaniu z obiektami europejskich superklubów i nie da się go rozbudować.
„Proszę pozwolić się oprowadzić po ośrodku treningowym w London Colney w hrabstwie Hertfordshire. Dogodnie położony przy drodze M25. Świeże wiejskie powietrze. Murawa na niektórych boiskach bywa rozmokła, ale tylko czasem. Szatnie trzeba dzielić z University College London – obecnym właścicielem – jednak to pomniejszy szczegół. Mają zaklepane pierwszeństwo w środy i piątki po południu, ale poza tym ośrodek za niewielką opłatą za dzierżawę jest w całości do pańskiej dyspozycji”.
Hm, rozmyśla Wenger, zbyt uprzejmy, by wyrazić skryte lekceważenie wynikające z tego, że wielki klub ze znacznymi aspiracjami musi dzielić boiska ze studenciakami i zadowolić się obiektem, który jest, delikatnie mówiąc, skromny.
„Proszę przyjrzeć się kadrze: dobrzy, rzetelni obywatele. Obrona gra ze sobą od lat i jest twarda jak skała. Pomocy przydałoby się małe odświeżenie… Ale jeśli spojrzy pan dalej, to zobaczy pan Iana Wrighta, Paula Mersona i Dennisa Bergkampa, wyjątkowo świetny zestaw”.
Mamy tu garść interesujących składników, stwierdza Wenger. Gdyby je doprawić i kilka rzeczy dokupić, to danie zdecydowanie miałoby potencjał.
„Niech pan spojrzy na dyscyplinę w drużynie. Są jakieś drobne problemy z alkoholem i jeden czy dwóch piłkarzy lubi słodycze, ale to goście w dobrej formie, zmotywowani i z sukcesami na koncie”.
Czas na większe przemeblowanie, snuje plany Wenger.
Keown pamięta, jak niedługo po zatrudnieniu Wengera odebrał telefon, by dowiedzieć się o nagłej zmianie planów. Pojawiła się informacja o pożarze w ośrodku treningowym.
– Ktoś zostawił ochraniacze w suszarni. Było bardzo wietrznie, a one się wzbiły i zaczęły płonąć – opowiada. – Wiedziałem, że ośrodek treningowy budzi niezadowolenie Arsène’a. Jasno dał to do zrozumienia. Był perfekcjonistą i chciał więcej. Spytałem więc, co się stało, a odpowiedź brzmiała: „To podpalenie”. Ja na to: „No cóż, wiedziałem, że nie lubi tego ośrodka, ale nie sądziłem, że go spali…”. W odpowiedzi usłyszałem: „Nie, ty idioto, to podpalenie, choć mógłby to być Arsène”[1]. Wiedziałem o tym, tylko sobie żartowałem. Czy boss był tam nocą z pudełkiem zapałek? – Keown nie może się powstrzymać i przybiera głos nikczemnego czarnego charakteru z francuskim akcentem. – „Ha, ha, teraz mogę dostać swój nowy ośrodek treningowy”.
Nikomu nie umknęła przypadkowa zbieżność w czasie. Ostatecznie jednak potrzebny był pretekst, by przyspieszyć postępy Arsenalu, i bez wątpienia chmury dymu, które spowiły stare obiekty, wyszły klubowi na dobre. Wengera zdecydowanie nic nie zachwycało, począwszy od niedoskonałych boisk, które były możliwe do przyjęcia w przypadku meczów studenckich, ale nie dla zawodowców, aż po fakt, że człowiek tam wchodził i niemalże przewracał się o stół do masażu, ponieważ nie było tam normalnej recepcji. Szatnie były malutkie, zapuszczone wnętrza nie przywoływały na myśl najlepszych możliwych warunków, na stołówce podawano zaś jedzenie kojarzące się z posiłkami w szkole i mnóstwo tabliczek czekolady. Nie istniała także specjalnie wydzielona siłownia ani gabinet odnowy, brakowało miejsca dla personelu medycznego, nie przejmowano się szczególnie czystością ani jasnością myślenia.
Vieira, który przybył do Londynu z Milanello, cieszącego się poważaniem ośrodka treningowego Milanu, w pierwszej chwili nie czuł zachwytu.
– To był koszmar – mówi, przybierając taki wyraz twarzy, jakby wdepnął w coś obrzydliwego. – Ten pożar to było najlepsze, co mogło się przytrafić. Wszystko było tam wstrętne. Kiepskie żarcie, stare i brudne szatnie. Człowiek miał poczucie, że jedzie tam potrenować, skończyć, a potem jak najszybciej wskoczyć do samochodu, żeby wrócić do domu i wziąć prysznic. Piłkarz grający na tym poziomie powinien po treningu chcieć spędzić w takim miejscu kilka godzin, poddać się różnym zabiegom, zatroszczyć o siebie.
Z punktu widzenia Wengera największą zbrodnią ze wszystkich było to, że Arsenal mógł korzystać z boisk w ograniczonym wymiarze czasowym. Jeśli Francuz chciał zaaplikować podwładnym podwójną dawkę zajęć, nie mógł tego zrobić. Piłkarze musieli zniknąć do 13:30, i to migiem, żeby studenci mogli przyjść sobie pokopać.
Nie żeby mieli coś przeciwko temu.
– Cieszyły nas wolne środy, bo nie mieliśmy się gdzie przebrać – wyznaje Keown. – W środę nie mogliśmy korzystać z budynku. Nie był on zresztą za bardzo profesjonalny. Zwykłe prysznice, wanna, brak siłowni, nie było gdzie się zregenerować. Czekało się do lata, gdy można było wynieść sprzęt na dwór.
Przez pewien czas w ramach prowizorycznego rozwiązania korzystali z Sopwell House, hotelu na wsi pod St Albans. Goście bywali często zaskoczeni, zastając falangę piłkarzy z Premier League na siłowni, podczas relaksu w jacuzzi albo po prostu na hotelowym korytarzu. Arsenal wynajmował kilka pokojów, by personel medyczny i masażyści mogli się rozstawić, i miał specjalnie wydzieloną część restauracji.
Położenie Sopwell House nie było idealne, ale ponieważ piłkarze musieli odbyć krótką wyprawę na trening i z powrotem, ten codzienny dojazd całą grupą dobrze spajał drużynę. Do legendy przeszła chwila, w której Wright spontanicznie pokazał nowym ludziom, że – mimo całego tego profesjonalizmu – w klubie nie ma miejsca na nudę. Napastnik Arsenalu przejął kontrolę za kółkiem i rozwalił autobus.
– Nie było kierowcy – wspomina. – Pamiętam, że wszyscy siedzieliśmy już w autobusie, a ja go po prostu odpaliłem. Roztrzaskałem go w połowie drogi. Chłopaki krzyczeli: „WRIGTHY!”. Koledzy z Francji wyglądali, jakby nie mieli pojęcia, co się, u diabła, dzieje.
Vieira właściwie z czułością spogląda wstecz na czasy Sopwell House, choć przyznaje, że czasem dziwnie było przebierać się w szatni na trening, gdy człowiek podnosił wzrok i łapał spojrzenie zwykłego gościa, wciągającego na siebie kąpielówki, by skorzystać z hotelowego basenu. Sprzyjało to nieco bardziej świadomej atmosferze, wykraczającej poza życie w bańce współczesnego piłkarza.
– Hotel był dobry – mówi. – Dużo lepszy niż to, co mieliśmy do dyspozycji wcześniej. Byliśmy trochę za bardzo na widoku, ale radziliśmy sobie bez większych problemów. W pewnym sensie miło było wymienić kilka zdań z innymi ludźmi. Widywaliśmy różne osoby i rozmawialiśmy o różnych sprawach. Podobał mi się ten czas.
Wszyscy się uczyli, adaptowali, przystosowywali i mierzyli z różnorodnym postępowaniem i pomysłami. Przy tak dużej ilości nowej wiedzy, którą trzeba było wchłonąć, czasem bywało dziwnie, zabawnie, trudno i satysfakcjonująco.
Bergkamp czuł ulgę, widząc zmieniające się horyzonty. Dołączył do Arsenalu, mając ochotę posmakować autentycznej angielskiej piłki, mimo to był zaniepokojony, jak bardzo jest zaściankowa, jeśli chodzi o kwestię przygotowań.
– W trakcie pierwszego sezonu często zdarzało mi się rozdziawiać szeroko buzię ze zdumienia. „Co tu się dzieje?”, myślałem sobie. To zawodowy klub, a piłkarze czasami już w południe, tuż po treningu, wracają do domu, później zaś najwyraźniej wychodzą się napić albo robić coś innego. Przedmeczowe posiłki były niewiarygodne. Jak to zobaczyłem, pomyślałem: „To nie dzieje się naprawdę”.
Czy też je jadł?
– Trzeba było. Ale zazwyczaj radziłem sobie po swojemu. Naprawdę mnie to zaskoczyło. Byłem tutaj dopiero jeden sezon, ale słyszało się różne opowieści, o stylu gry też. O nudnym Arsenalu. Z jednym napastnikiem z przodu. 1:0 i wszyscy cofają się do obrony. Pomyślałem, że nie zgadza się to z wyobrażeniem drużyny z górnej półki, czołowego europejskiego zespołu. Zmiany, które wprowadził Arsène, były dla mnie czymś normalnym. Pozwoliły nam wspiąć się na wyższy poziom.
Zasadniczą rolę w metodzie Wengera odgrywał nowy sposób myślenia o tym, jak piłkarz powinien traktować narzędzie swojej pracy – własne ciało. Wprowadzono nowe sposoby rozciągania, a zwrócenie uwagi na to, co dokładnie dostaje się do organizmu (a nawet – jak się tam dostaje), zainspirowało wiele dyskusji. Dla Wengera to wszystko było jasne jak słońce. Jak sam wyjaśnia to na podstawie prostego przykładu, „jeśli wlejesz olej napędowy do samochodu na benzynę, za daleko nie pojedziesz”.
Czy to wielkie zamieszanie w kwestii kuchni naprawdę było aż tak szokujące?
– Jedzenie zmieniło się całkowicie – mówi Keown. – Stało się niskotłuszczowe i proste. Kładziono nacisk na przeżuwanie, żeby wygrywać. Nawet ukuto z tego slogan: „Przeżuwaj – wygrywaj”. Wyjaśniono nam, że gdy się je, czasem człowiek czuje się trochę zmęczony, bo krew płynie z głowy do żołądka, żeby pomóc przetrawić jedzenie. W tym celu zużywa się energię. Ale jeśli dobrze wszystko przeżujesz, nic takiego się nie dzieje, ponieważ żołądek ma mniej roboty. Teoria była taka: nie chcemy, żebyś niepotrzebnie spalał energię w dniu meczu, dlatego masz przeżuwać. – Keown demonstruje wolne jak u wielbłąda i umyślne żucie. – Jeśli jesteś głodny i szybko wsuwasz, nie wyniknie z tego nic dobrego. Wenger nie był też zadowolony, gdy nie miało się pod ręką wody, bo chciał, żeby ciągle ją popijać.
Czy wkurzało to niektórych piłkarzy?
– Tak. Nie wolno było używać keczupu. Herbata i kawa też się pokończyły, bo Wenger uważał, że działają odwadniająco. Jedliśmy dżemy dla diabetyków, więc nie było w nich cukru. Wynegocjowaliśmy przywrócenie keczupu. Chcesz, żebyśmy jedli proste rzeczy? To lepiej, żebyśmy dostali keczup. Wcześniej, za Bruce’a Riocha, w szatni były żelki i różne smakołyki. Tacy goście jak Merse, który prawie uzależnił się od podobnych rzeczy, mówili: „Mój Boże, co ja teraz zjem? Jestem głodny!”. Piłkarze narzekali, że przed meczem chce im się jeść. W diecie do ostatniego gwizdka nie było cukrów. Pogodziłem się z tym i potem w trakcie spotkań czułem się dużo lepiej.
Ian Wright, wybredny nawet w najbardziej sprzyjających okolicznościach, miał trudności, żeby pogodzić się z nowymi oczekiwaniami w kwestiach żywnościowych.
– Jedzenie było zupełnie bez smaku – krzywi się. – Ciągle umierałem z głodu. Starałem się je pochłaniać. Wychowałem się na zachodnio-indyjskiej kuchni, w której dodaje się dużo przypraw, a ni stąd, ni zowąd pojawił się u nas ryż, który smakował zwyczajnie, kurczak, który smakował niewyszukanie, i pozbawione smaku warzywa. To było paliwo, nie jedzenie. Nie przypominam sobie, żebym tak naprawdę choć raz cieszył się tym, co jemy, gdy byłem z drużyną. Dużo narzekałem.
Wright celowo unikał jedzenia zawczasu, żeby wystarczająco się przegłodzić i potem wszystko przełknąć. Czasem w trakcie meczów czuł się nawet tak głodny (a fizjoterapeuta Gary Lewin sugerował także odwodnienie), że miał zaburzenia wzroku.
– Kilka razy nie widziałem nic w kącikach oczu – mówi. – Obraz mi się zacierał. Ciągle musieliśmy rozmawiać o paliwie i wodzie, wodzie, wodzie.
Dla Dixona z początku wyzwaniem były nowe sposoby rozciągania.
– Piłkarze w starym stylu, do których należałem, dotykali kilka razy palców u nóg, rozciągali pachwiny i duże grupy mięśniowe, a potem wychodzili na boisko i nawalali w piłę. Ale Arsène dobrze sobie radził w tym sensie, że nikogo do niczego nie zmuszał. Nie mówił: „Robimy tak i tak, a jak nie, to wylatujesz”. Powierzał sprawy inteligencji zawodników.
Suplementy diety i bardzo wówczas kontrowersyjną kreatynę, której używa się, by poprawić masę mięśniową, zostawiano w miskach. Popierano zastrzyki witaminowe. Wyjaśniono piłkarzom, co się za tym kryje od strony naukowej, podobnie jak zrobiono to w przypadku podejścia „przeżuwaj – wygrywaj” i rady, by zmniejszyć ilość spożywanego alkoholu na rzecz popijania wody. Wenger zaprosił do klubu specjalistę ds. żywienia z Francji, Yanna Rougeta, aby porozmawiał z piłkarzami na temat skutków troski (lub jej braku) o własny organizm. Bergkamp się śmieje, naśladując frazę, która utkwiła mu w pamięci:
– Żadnego dopingu, panowie. To nie doping.
W gestii piłkarzy pozostawała decyzja, w które metody uwierzą.
– Jedni zawodnicy wszystko brali sobie do serca, inni nie – mówi Dixon. – Jeśli chodzi o suplementy, kreatynę i inne zalecane rzeczy pojawiające się przed każdym treningiem na stoliku, to część piłkarzy zaczęła ich próbować, ponieważ pojawił się żywieniowiec, doktor Rouget, który powiedział: „Jak to weźmiecie, z waszym organizmem stanie się to i to”. Niektórzy go posłuchali, inni nie. Udostępniono nam różne rzeczy i sporo chłopaków ich popróbowało, ale ponieważ nie czuli różnicy, odstawili je. Inni do dziś je stosują. Dennis Bergkamp nie brał kreatyny, więc kilku chłopaków pomyślało sobie: „Skoro Dennis jej nie bierze, to ja też nie będę. Jest wspaniały!”. Nieprawdą byłoby stwierdzenie, że poszło to całkiem gładko. Bez wątpienia wszystko, co na początku wprowadził Arsène, było czymś zupełnie innym. Weźmy na przykład takie dziwactwo: rozciąganie o ósmej rano w dzień meczu. Wyrywano nas z łóżek, żebyśmy się porozciągali, zanim zdążyliśmy zjeść śniadanie. „O co chodzi? Gramy przecież o trzeciej po południu” – taka była reakcja. Szybko położyliśmy temu kres.
Dixon zastanawia się, czy plan Wengera nie polegał na tym, by celowo wprowadzić kilka pomysłów ze świadomością, że część z nich nie zostanie tak łatwo zaakceptowana, a gdy menedżer z niektórych się wycofa, drużyna z zadowoleniem przyjmie kompromis.
– Kiedy człowiek zda sobie sprawę, jak inteligentny jest Arsène, to uświadomi sobie, że prawdopodobnie doskonale wiedział, że pewnych rzeczy w całości nie kupimy. Kilka gotów był odpuścić. Tony Adams poszedł, żeby mu wyjaśnić, że to dokładne przeciwieństwo tego, do czego przywykliśmy. Zazwyczaj mogliśmy sobie w sobotę poleniuchować, jeśli potrzebowaliśmy odpoczynku. Zmiana niespecjalnie się sprawdziła, więc w końcu ustąpił. Zamiast rozciągania chodziliśmy na spacer. W ten sposób przeciągał nas na swoją stronę w psychologicznej batalii. W szatni styka się ze sobą cała gama mentalności i charakterów, Arsène zaś nie uciekał się do prania mózgu. Udostępniał nam różne rzeczy i pokazywał możliwości, a potem wyjaśniał, co może się stać, jeśli z danej rzeczy skorzystamy albo w konkretny sposób będziemy się rozciągać.
Te wszystkie nowe wynalazki sprawiły, że Keown poczuł się wyraźnie inaczej:
– No więc rozciągasz się, przyjmujesz suplementy, robią ci badania krwi i mówią, że masz niedobór żelaza, cynku czy magnezu, zaczynasz to wszystko brać i nagle przestajesz mieć skurcze w trakcie meczów. Czujesz się o wiele lepiej. Różnica w treningach, kładzenie nacisku na inne aspekty gry przekłada się z kolei na większą intensywność na boisku. Przychodzą zwycięstwa. Zastanawiasz się: czy to za sprawą którejś z tych zmian? A może dzięki nim wszystkim? Zaczynasz się czuć niezwyciężony. Wydaje się, że wszystko działa. To tworzy poczucie, że można wygrać z każdym.
Liczba ekspertów pracujących z drużyną rosła w postępie geometrycznym. Zatrudniono więcej masażystów i trenerów przygotowania fizycznego. Kiedy ukończono nowy ośrodek treningowy, znalazły się w nim najnowocześniejsze baseny do specjalistycznej hydroterapii. Zawodników przechodzących rehabilitację często posyłano za granicę, by pracowali pod czujnym okiem Tiburce’a Darou, trenera specjalisty. Francuski kręgarz Philippe Boixel, którego uzdrawiające ręce wprawiały w zdumienie nawet sceptycznych piłkarzy, regularnie odwiedzał wioskę London Colney. Pirès opowiada:
– Boixel jest osteopatą i dzięki latom doświadczeń wie, jak diagnozować problemy i jak najlepiej im zaradzić, by ulżyć w bólu piłkarzom.
Wright musiał się do wszystkiego przekonać.
– Przychodzili ci doktorkowie z Francji i robili różne rzeczy z czakramami, otwierali kanały. Pierwszy raz w życiu o czymś takim słyszałem. To było coś innego. W sumie, gdy już do tego przywykłem, zaczęło to budzić mój entuzjazm.
Keown stał się konwertytą.
– Philippe Boixel był absolutnym czarodziejem. Kiedy pojawił się pierwszy raz, szef chciał, żebyśmy wszyscy się z nim spotkali. Nigdy nikt nie robił mi masażu. Nie chciałem, żeby jakiś koleś się po mnie czołgał. – Wenger upierał się jednak, że Boixel im pomoże. „Nic mi nie jest, szefie”, odparł Keown, odrzucając ten pomysł. – Pamiętam, jak któregoś ranka obudziłem się z dość opuchniętym kolanem. Tego dnia w Colney był Boixel. „Zobacz się z nim, nigdy nie wiadomo”. No więc poszedłem, a on rzucał mnie po całym łóżku, wszystko mi trzaskało, kolana, plecy… Potrafił mi powiedzieć, gdzie jest źródło bólu. Kiedy następnego dnia się obudziłem, opuchlizna zniknęła. To było niesamowite.
Nawet Lehmann, który pojawił się w Arsenalu już dobrze po trzydziestce i czuł się świadom własnego ciała, był pod wrażeniem pomysłów, z jakimi się zetknął.
– Philippe Boixel był dla mnie jak drugi ojciec, bo chodziłem do niego dwa razy w tygodniu. Pojawiał się w czwartki i piątki. Tony Colbert, trener przygotowania fizycznego, miał z kolei fantastyczne podejście do treningów kondycyjnych: ćwiczył całe ciało. Wymyślił kilka naprawdę świetnych ćwiczeń. Kiedy opuszczałem Arsenal jako 38-latek, byłem dużo sprawniejszy niż jako 33-latek, który przybył do klubu.
W niezwykłym stopniu przywiązywano wagę do szczegółów. Starano się dopilnować, by każdemu aspektowi przygotowań fizycznych poświęcono tyle energii, aby zrobić choć minimalny postęp. Dostosowano temperaturę w autobusie, żeby mięśnie zachowały gibkość. Krzesła w stołówce na terenie ośrodka treningowego zostały zaprojektowane ergonomicznie, aby były wygodne, a przy tym nie utrudniały trawienia. Kilku piłkarzy posłano do dentysty, żeby dotrzeć do podłoża bólu w nodze, który mógł mieć swoje źródło w zębach lub szczęce.
Po latach Wenger będzie się śmiał, że na tyłach drużynowego autobusu wybuchł protest, gdy po przyjściu właściwie z miejsca wstrzymał dostawy czekolady. Przyśpiewkę „Chcemy nasze marsy z powrotem” wymyślili piłkarze w drodze powrotnej do Londynu po pierwszym meczu Wengera, zwycięstwie 2:0 nad Blackburn Rovers.
– Siedziałem z nim z przodu. Uznał, że to zabawne, ale odwrócił się do piłkarzy i tylko pokiwał głową – wspomina Dein.
Zdaniem Bergkampa transformacja starego, dobrego Arsenalu w nowoczesny superklub zaczęła się na dobre z przyjściem Wengera.
– Byliśmy bodaj jedną z pierwszych drużyn, w których pojawiły się takie pomysły – mówi. – Oczywiście, myślę, że odegrałem w tym rolę, podobnie jak Arsène, Patrick i każdy z piłkarzy, którzy trafiali do klubu. I to nie dlatego, że dobrze graliśmy, ale także dlatego, że graliśmy tak nie bez powodu. Arsène nie kupował głupich zawodników. Kupował graczy, którzy mieli pewien pogląd, taki jak on, na profesjonalizm.
Bergkamp toleruje głupkowatość tylko wtedy, gdy kryje się za nią jakiś psikus. O jego skłonności do wygłupów wiedziało jednak poza szatnią niewiele osób. Na boisku nie było czasu na żarty. Z Wengerem wprowadzającym nowe pomysły i piłkarzami poszerzającymi swoje horyzonty nudny Arsenal pędził w kierunku porywającej przyszłości.
Pod koniec sezonu 1996/1997, pierwszego z Wengerem u steru, Bergkamp zastanawiał się nad zmianami, jakich był świadkiem, i wyrażał dumę z ewolucji stylu Arsenalu, który stał się milszy dla oka, przypominając bardziej wersję piłki nożnej wedle futbolowego purysty.
– Jak dotąd – mówił wówczas Holender – dokonaliśmy pewnej zmiany stylu gry. Lepiej byłoby oczywiście, gdybyśmy coś wygrali. Wtedy mówiono by, że Arsenal zdobył mistrza albo coś w innym stylu niż w roku 1989 albo 1991. To byłoby miłe.
Cóż za prorocze słowa. Już w następnym sezonie, z Bergkampem jako Piłkarzem Roku Premier League w roli głównej, Arsenal sięgnął po podwójną koronę. Pojawiły się przy tej okazji pewne motywy, które za rządów Wengera staną się dobrze znane. Arsenal starał się doścignąć Manchester United i zwyciężył w tradycyjnie intensywnym pojedynku na Old Trafford dzięki sprytowi Marca Overmarsa. Pozwoliło im to nagle wrzucić piąty bieg, przyspieszyć i wygrać dziesięć spotkań z rzędu.
Dixon uwielbia tamtą drużynę i gotów jest zawsze dowodzić, że był to najlepszy z zespołów Arsenalu Wengera. Lepszy nawet od samych Niezwyciężonych.
– To była mieszanka! – mówi. – Petit i Vieira przed starą czwórką obrońców. Ludzie znali Overmarsa, ale nie mieli pojęcia o Anelce, który porozstawiał w tamtym sezonie całą ligę po kątach. Mieliśmy po trochu wszystkiego. Starych pierników z tyłu grających, jakby znów mieli po dziesięć lat. I tych dwóch zwierzaków w środku, którzy rozwalali wszystkie ataki i regulowali grę. Marca z jego szybkością i tego typa z przodu. Przez cały sezon Anelka prawie do nikogo się nie odzywał, taki był cichy. Zajmował się po prostu swoimi sprawami, ładując piłkę do bramki rywala. To było niewiarygodne.
U schyłku rządów George’a znaleźliśmy się trochę w cieniu i chcieliśmy odzyskać stracony czas. Można było wręcz poczuć, jak ta chęć w nas narasta. Byliśmy tak bardzo w tyle, a nadrobiliśmy to w takim stylu, że staliśmy się prawie niepokonani. Mimo że sporo rzeczy wygrałem, takich chwil nie było wcale wiele. Siedzieć w szatni, nie przejmując się zupełnie niczym, z ekscytującą świadomością, że wyjdzie się na boisko i wygra… Gdyby tylko dało się zamknąć to uczucie w butelce…