Читать книгу Klub Czerwonych Trampek - Ana Punset - Страница 6

3. Nasze dziesięć przykazań

Оглавление

Lucía zjawiła się u Marty jako ostatnia i zaskoczyło ją to, jak duży wydawał się jej dom bez mebli i dekoracji. W jadalni rozłożono stolik turystyczny, na którym stało kilka talerzy z jedzeniem, a na ścianach powieszono łańcuchy świąteczne, żeby wypełnić czymś pustkę.

Grupka kilkunastu dorosłych — rodziców, sąsiadów i przyjaciół — rozmawiała na stojąco i jadła kanapki. Marta zaprosiła tylko je trzy: to miało być ich święto, a nie pożegnanie.

Lucía zobaczyła, że wszystkie założyły czerwone trampki, tak jak ustaliły wcześniej. Kiwnęła głową w geście aprobaty, a potem razem udały się do pokoju Marty, żeby porozmawiać w spokoju (zaopatrzywszy się najpierw w prowiant na podwieczorek). Na widok pustego pokoju, bez plakatów Taylora Lautnera i Justina Biebera na ścianach oraz półek pełnych książek, Lucía poczuła zawroty głowy. Przypomniała sobie nagle, dlaczego wszystkie tego dnia były takie smutne: ich przyjaciółka musiała wyjechać i nie wiadomo było, kiedy znowu ją zobaczą.

Frida podeszła do niej i niezbyt dyskretnie szepnęła do ucha:

— Przyniosłaś?

Lucía miała akurat w ustach chrupki, więc odpowiedziała jej kiwnięciem głowy i wskazała swoją torebkę w trójkolorowe pasy.

Usiadły na podłodze na poduszkach, a kiedy Bea zdjęła buty, Lucía zauważyła, że ma szare skarpetki.

— Nowe? — zapytała. Wiedziała doskonale, że Bea dobiera skarpetki do swojego nastroju. To była jedna z wielu jej osobliwości…

— Tak, sprawiłam sobie z tej okazji całą kolekcję — odpowiedziała Bea, uśmiechając się kwaśno.

— Przynajmniej nie będzie widać, że ich nie zmieniasz! — zażartowała Frida.

Wybuchnęły śmiechem, a któraś dodała, że zdradzi ją zapach sera.

— Moja mama z kolei podarowała mi obcisły sweter podkreślający kobiece kształty — powiedziała kpiąco Frida, dotykając swojego prawie płaskiego biustu.

Zaczęły na nowo śmiać się do rozpuku, a Marta omal nie upadła na plecy. Frida była najmniej zaokrąglona z nich wszystkich i najbardziej niepozorna — włosy zawsze wiązała w kitkę, a do tego ubierała się na sportowo.

— A mnie Lorena kupiła pierwsze buty na obcasie — pochwaliła się Lucía, wiedząc, że dziewczyny będą pod wrażeniem.

— Wow! Będziesz wyglądała sexy! — krzyknęła Marta, a reszta jej zawtórowała.

— Pokażesz je swojej mamie? — zapytała Bea nieco poważniejszym tonem.


— Sama nie wiem — Lucía zacisnęła usta. — Dzisiaj mam u niej spać, ale możliwe, że zostawię je w domu ojca. Na wszelki wypadek.

— Ja na twoim miejscu poczekałabym, aż będzie w BAAARDZO dobrym humorze — stwierdziła Marta, przeciągając słowo „bardzo”. — Jeśli się dowie, że są od Loreny, na pewno zacznie je krytykować…

Stwierdzenie Marty nie było bezpodstawne. Mama Lucíi nie cierpiała tego, że Lorena wtrąca się w jej życie i robi rzeczy, których ona sama nie pochwala. Rezultat był taki, że jej rodzice co chwilę kłócili się przez telefon — na żywo prawie się nie widywali. W pewnym momencie zaczynali krzyczeć tak głośno, że można było usłyszeć ich rozmowę z drugiego pokoju.

Lucía pokręciła głową i westchnęła ciężko, dając do zrozumienia, że nie ma ochoty rozmawiać o swojej rodzinie. Jako jedyna z całej czwórki miała dwa domy na dwóch końcach Barcelony i czasami wszystko jej się plątało. Nie cierpiała, kiedy myliły jej się torby i zabierała na weekend do ojca ubrania, które nie pasowały do ich sobotnich planów. W takich przypadkach (które powtarzały się niepokojąco często) musiała mu tłumaczyć, że nic z tego, co ma w szafie, się nie nadaje, i prosić go, żeby pojechał z nią do mamy i pozwolił jej zabrać bluzkę czy spódnicę, której rozpaczliwie potrzebowała. Chociaż mieszkanie w dwóch różnych miejscach miało też swoje plusy. Mogła, przykładowo, mieć dużo rzeczy i nie musiała ich tak często sprzątać — miejsca było wystarczająco, żeby wszystko pomieścić. Kiedy mama zaczynała narzekać, że jej płaszcze wypadają z szafy, zawoziła kilka z nich do domu taty, gdzie zawsze znajdowała wolną przestrzeń. Wiązało się to jednak z pewnym ryzykiem… Nieraz mama przyłapała ją na noszeniu czegoś, co PODOBNO już dawno wylądowało w kontenerze na ubrania. Tak, dobrze było mieć gdzie ukryć wszystko, czego jej matka nie chciała już widzieć. I tak naprawdę — mimo że nigdy by jej się do tego nie przyznała — Lucía bardziej lubiła pokój w domu ojca. On przynajmniej pozwalał jej wieszać na ścianach to, co chciała, żeby czuła się bardziej jak u siebie. Stąd właśnie ta kilometrowa tablica korkowa. Jej matka zgadzała się co najwyżej na obraz baletnicy na nieskazitelnie białym tle.

Przez większość czasu Lucía mieszkała z mamą i jej mężem, José Maríą. Zawsze powtarzali, że to dzięki niej się zakochali: on był kierownikiem sali w restauracji, w której wyprawiono pierwszą komunię Lucíi, i przez cały obiad nie spuszczał z jej mamy wzroku. Nawet babcia Agustina to zauważyła!

Ojca Lucía widywała dosyć często: czasem odbierał ją ze szkoły i zapraszał do siebie na weekendy. Zaczęła nawet myśleć, że ma dużo większą rodzinę niż jej koleżanki…

— Skoro już mowa o prezentach… — oznajmiła Frida i szturchnęła łokciem Lucíę, która odpłynęła myślami. Wyciągnęła album ze zdjęciami, który zrobiły dla Marty.

— To dla ciebie. Żebyś o nas nie zapomniała w Berlinie.

Marta natychmiast go otworzyła. Na pierwszej stronie widniał obrazek czerwonych trampek narysowany przez Lucíę. Wszystkie wykrzyknęły jednocześnie „ale eks-tra!”, jakby to wcześniej zaplanowały. Spędzały razem tyle czasu, że można było odnieść wrażenie, że porozumiewają się telepatycznie.

— Chciałabym umieć tak rysować… I dostawać same szóstki na plastyce… — stwierdziła Bea.

— I kto to mówi, madame skrzypce — odrzekła Lucía.

— To co innego…

Bea się zaczerwieniła. Lucía zawsze podziwiała siłę woli swojej przyjaciółki, która grała na skrzypcach od piątego roku życia. Wcześniej umiała czytać nuty niż litery, a w szkole muzycznej była najlepsza z całej klasy.

— Ach, jakie te nasze artystki są skromne! — żartowała Frida.

Lucía i Bea zaprotestowały, a Marta zaczęła narzekać, że nie pozwalają jej obejrzeć albumu w spokoju. Chciała, żeby zrobiły to razem, więc reszta posłuchała jej i zamilkła. Kiedy przewróciła pierwszą kartkę, zobaczyły zdjęcie całej ich czwórki na tle kolorowego graffiti na murze.

— To zdjęcie jest super! Wszystkie ładnie na nich wyszłyśmy, a ja chociaż raz nie wyglądam, jakbym urwała się z choinki… — rzuciła Bea.


Zdjęcie to zrobiły sobie poprzedniego lata w pierwszy dzień wakacji. Poprosiły jakiegoś nieznajomego, żeby im je pstryknął, a potem zmusiły go, żeby powtórzył je jakieś dwadzieścia razy. Marta ustawiła się swoim ładnym profilem, jak sama go nazywała, odrzucając do tyłu blond włosy i patrząc zalotnie w obiektyw, żeby dobrze było widać błękit jej oczu. Frida rozpuściła tego dnia włosy, bo dopiero co je obcięła i sięgały jej zaledwie do ramion. Jak zawsze była ubrana najbardziej sportowo z nich wszystkich — nawet kiedy chciała wyglądać elegancko, zakładała coś z logo Adidasa czy Nike. Bea miała na sobie szerokie niebieskie dżinsy i białą, nieco hippisowską koszulkę z sercem przebitym strzałą. Chociaż na zdjęciu nie widać jej skarpetek, Lucía pamiętała, że były zielone jak jej oczy. Sama Lucía ubrała się tego dnia w swoją ulubioną dżinsową minispódniczkę, w której jej nogi wydawały się dłuższe. Chociaż i tak nie udało jej się zamaskować, że jest najniższa.


— Uwielbiam to zdjęcie… Wyglądamy na nim jak gwiazdy pop — stwierdziła Marta, przewracając kartkę.

Na kolejnej stronie widniały okładki filmów, które razem obejrzały: Camp Rock, Trzy metry nad niebem, Igrzyska śmierci, niektóre części Harry’ego Pottera (choć młody czarodziej wywijający różdżką nie bawił ich już tak, jak kiedyś)… Potem przyszła kolej na zdjęcie każdej z nich z osobna: Lucía na festiwalu tańca, w pełnym obrocie, ubrana w białą spódniczkę tutu, Bea na koncercie skrzypcowym, skupiona na partyturze, Frida ze swoją drużyną siatkarską, skacząca ze szczęścia po odniesionym zwycięstwie, Marta pochłonięta lekturą jednego z tych grubych tomisk, które tak lubi…

Marta zaczęła pociągać nosem, jakby zaraz miała się rozpłakać. Do akcji natychmiast wkroczyła Frida, która po prostu zatrzasnęła album.


— Lepiej będzie, jak obejrzysz go sobie na miejscu. Żeby ci się nie znudziło oglądanie w kółko tych samych zdjęć…

— Frida! — Lucía skarciła ją za ten brak wyczucia.

Kiedy Frida zrobiła minę „nie wiem, o co ci chodzi”, Marta wytarła sobie nos i przyznała jej rację:

— Pogadajmy lepiej o naszym klubie.

Reszta poparła ten pomysł.

— Powinnyśmy pomyśleć o jakimś regulaminie… — zaproponowała Frida. — Każdy klub go ma. Moja drużyna siatkarska zawsze stara się go przestrzegać…

Lucía wyjęła z torebki notatnik, który podarowano jej na Trzech Króli, żeby wszystko w nim zanotować. Otworzyła go na pierwszej stronie i w skupieniu napisała fioletowym długopisem, wystawiając przy tym język:


Tak, powinno być ich dziesięć, bo to okrągła i ważna liczba jak dziesięć przykazań czy dziesięć najlepszych filmów roku. A złote dlatego, że są cenne. Dziewczyny jednomyślnie przyjęły jej wniosek, a potem wspólnie zaczęły się zastanawiać nad zasadami, które pomogłyby przetrwać ich przyjaźni pomimo dzielących je kilometrów.

Osobą, która wymyśliła regułę numer 1, była — jak zwykle — Frida:

— Nigdy nie pozbędziemy się naszych trampek — zaproponowała.

Lucía zapisała to najładniej, jak potrafiła — zaokrąglonymi literami przypominającymi rząd gąsienic. W tym czasie Frida trajkotała jak najęta o tym, że kiedy wyrosną z tych trampek, będą musiały kupić sobie kolejne, a potem kolejne… i tak do końca życia. Lucía pomyślała, że jej przyjaciółka trochę przesadza — w końcu jaka staruszka w wieku siedemdziesięciu lat nosi tego typu obuwie? Ale nie zdążyła nawet oderwać ręki od kartki.

— Reguła numer 2 — powiedziała Bea — jeżeli któraś będzie w tarapatach, reszta zjawi się, żeby jej pomóc, bez względu na odległość.

Jasne! To przecież podstawa podstaw. Lucía była w trakcie pisania, kiedy Marta klasnęła w ręce, żeby zwrócić na siebie ich uwagę.

— Zasada numer 3: nigdy nie będziemy miały przed sobą tajemnic. Jeśli którejś coś się przydarzy, wszystkie się o tym dowiedzą.

Przyznały jej rację i obiecały, że będą ją informować na bieżąco. Ustaliły, że postarają się pisać do siebie codziennie oraz wysyłać sobie zdjęcia, i zawsze będą dostępne na czacie na Facebooku, w razie gdyby pojawiła się jakaś ważna sprawa.

Bea zaproponowała zasadę numer 4:

— Może: kiedy którejś zbierze się na płacz, będzie mogła wyżalić się reszcie?

— Płacz? A co ze śmiechem? Kiedy będziemy miały coś śmiesznego do opowiedzenia, mamy to zatrzymać dla siebie, bo jest mniej ważne?

Bea i Frida zaczęły dyskutować o tym, że przyjaciół warto mieć przy sobie nie tylko w chwilach nieszczęścia, ale również i szczęścia, że jedna łza znaczy tyle, co jeden uśmiech, czy też jeden uśmiech tyle, co jedna łza… Czy to przypadkiem nie było hasło reklamowe? Może lepiej niech przejdą do zasady numer 5: nigdy nie robić niczego, co mogłoby zagrozić jedności klubu. Lucía słuchała tego wszystkiego jednym uchem i miała wrażenie, że została zepchnięta na boczny tor. Poczuła się nieswojo, więc przywołała dziewczyny do porządku, podnosząc głos:

— Stop!

Reszta dziewczyn zamilkła i poczekała, aż skończy pisać, nie kryjąc zniecierpliwienia. Bea obgryzała paznokcie, a Frida wyłamywała sobie palce, które aż strzelały w stawach.

Potem Lucía zaczęła się zastanawiać nad zasadą numer 6. Szukała podpowiedzi na suficie, na którym widniały resztki kleju, i szybko ją znalazła:

— Chłopak, który podoba się jednej z nas, jest nietykalny dla reszty.

Natychmiast podniosły się głosy sprzeciwu.

— To bez sensu, żadna z nas nie ma przecież chłopaka — poskarżyła się Frida.

— A co ja mam powiedzieć, skoro to moja ostatnia noc tutaj… — zawtórowała jej Marta.

— Może lepiej pomyślmy o czymś bardziej… realnym — zasugerowała Bea, patrząc na nie szeroko otwartymi oczami.

Lucía wiedziała, o co tak naprawdę chodzi — najprzystojniejszy chłopak w szkole, Eric, nie tylko z nią rozmawiał, ale zanosiło się również na to, że wkrótce zaprosi ją na randkę. Pozostałe dziewczyny nie mogły tego powiedzieć o sobie.

— A ja jestem za! — upierała się Lucía i przypomniała im, że to ma być demokratyczne głosowanie… Ona wcześniej zgodziła się na wszystko, a teraz reszta kręci nosem na jej propozycję.

Frida, Bea i Marta pokiwały bez przekonania głowami, a Lucía z poczuciem satysfakcji zapisała swoją regułę w notatniku. Kiedy skończyła, Bea zasugerowała:

— Zasada numer 7: nie wolno krytykować nieobecnych. Ok?

— No właśnie, bo ze mną poszłoby wam łatwo — przyznała jej rację Marta.

Lucía odnotowała tę regułę, a kiedy reszta znowu wdała się w dyskusję, podniosła rękę, prosząc o kolejną przerwę; nie czuła już ręki od tego ciągłego pisania, a do tego jeszcze rano, po wyjściu spod prysznica, zawiązała sobie zbyt ciasno bransoletki. Może to jednak nie był dobry pomysł, żeby to ona wszystko notowała… Potrząsnęła dłonią, żeby pobudzić krążenie, a potem wróciła do swoich zapisków.

— Postaramy się unikać kłótni i każdy problem obgadamy — zaproponowała Marta, która miała znajdować się najdalej od centrum wydarzeń.

— I nie będziemy się okłamywać — dodała Frida. — Wiecie przecież, że kłamstwo ma krótkie nogi…

Lucía szybko policzyła wszystkie zanotowane reguły i oznajmiła, że do pełnej dziesiątki brakuje tylko jednej:

— Trzeba się nad nią dobrze zastanowić.

Dziewczyny popatrzyły na siebie w milczeniu. Jak powinna brzmieć ostatnia zasada, zamykająca całą listę? Ostatnia i najważniejsza, bo po niej miało już nie być żadnych innych. Wpadła na nią Frida, podobnie jak i na pierwszą:

— Nigdy nie przestaniemy się przyjaźnić.


Wszystkim się ona spodobała. Razem tyle już przeszły, że wyjazd do Niemiec będzie tylko kolejną próbą. Uda im się i tym razem i pozostaną zgraną paczką forever.

Lucía odłożyła notatnik, zbliżyła się do pozostałych i wszystkie — jakby czytając w jej myślach — otoczyły się ramionami i uścisnęły mocniej niż kiedykolwiek wcześniej. Nawet Frida, która zawsze uważała się za twardzielkę. Obiecały sobie, że będą przestrzegać dziesięciu złotych zasad Klubu Czerwonych Trampek bez względu na wszystko.

Wstały z podłogi dopiero, kiedy do pokoju weszła mama Marty, żeby im oznajmić, że rodzice już na nie czekają. Trzymając się za ręce, udały się do prawie pustej jadalni. Zostali w niej tylko rodzice dziewczyn, którzy patrzyli na nie ze współczuciem.

— A więc to już… — powiedziała Frida trzęsącym się głosem.

Lucía poczuła, że coś ściska ją w klatce piersiowej i że ma ochotę się rozpłakać. Spojrzały na siebie i w tej samej chwili wszystkie wybuchnęły płaczem, nie rozluźniając uścisku i nie chcąc się rozstać.

Dlaczego miałyby pozwolić Marcie wyjechać? − przyszło Lucíi do głowy. Jeśli będą ją trzymać wystarczająco mocno… nikt ich nie rozdzieli. Jej plan spalił jednak na panewce — rodzice delikatnie je odciągnęli i skierowali się do drzwi. Kiedy przekraczały próg mieszkania, Marta krzyknęła:

— Niech żyje Klub Czerwonych Trampek!

Reszta odpowiedziała jej ze ściśniętym gardłem:

— Niech żyje!

Lucía usłyszała ponownie ich wojenny okrzyk, wychodząc z klatki. Odpowiedziała na niego z uniesioną ręką.


Płakała przez całą drogę do domu, podczas kolacji i w łóżku… Jej mama rozumiała najwidoczniej powagę sytuacji, bo nie nalegała, żeby zjadła groszek czy sprzątnęła ze stołu. Dopiero sen był w stanie zatamować jej łzy.

Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki

Klub Czerwonych Trampek

Подняться наверх