Читать книгу Raport z północy - Andrzej Pilipiuk - Страница 12

Rozdział I
Trochę smęcenia

Оглавление

Najpierw kilka słów wyjaśnienia dla młodszych czytelników. Urodziłem się w roku 1974 na terytorium Polskiej Rzeczpospolitej Ludowej. Ludność tego kraju, jak to zwykle w kolonii, dzieliła się na niewolników, poganiaczy niewolników (którzy sami też byli niewolnikami) oraz nielicznych właścicieli niewolników, którzy również tak do końca nie stanowili o sobie. W okresie przypadającym na moje dzieciństwo i wczesną młodość kolonią zarządzał w imieniu Moskwy człowiek, który nazywał się Jaruzelski. Czy było to jego prawdziwe nazwisko? Istnieją poważne wątpliwości.

Niewolnicy PRL-u za swoją pracę otrzymywali bony zewnętrznie podobne do pieniędzy, które jednak ważne były tylko na terenie naszej plantacji. Próba ich wymiany na prawdziwe pieniądze była surowo karana. Komuniści nie wymyślili tu nic nowego – kwitki dla chłopów pańszczyźnianych znano już w okresie oświecenia. Żetony dla niewolników funkcjonowały w XIX wieku w Brazylii i USA. Pieniądz ważny tylko w obrębie gett żydowskich to wynalazek III Rzeszy... Mimo to niewolnicy oczywiście handlowali między sobą walutami innych plantacji i pieniędzmi wolnego świata... Władza mogła z tym walczyć, ale wolała metodę mniej brutalną i zapewne znacznie bardziej efektywną. Mianowicie na terenie kraju otworzyła sieć sklepów, w których oferowała luksusowe towary – za walutę zachodnią. Skutkowało to zgoła idiotycznym czarnorynkowym kursem wymiany – przeciętna miesięczna płaca w latach osiemdziesiątych wahała się w granicach osiemnastu do dwudziestu dolarów. Kurs ten dodatkowo regulowano, oferując w Pewexie wódę w cenie od siedemdziesięciu dziewięciu centów do dolara piętnastu za flaszkę zero siedem litra.

W zamian za ciężką harówkę właściciele PRL-u zapewniali swoim poddanym dach nad głową i jakąś tam michę. Czasem nawet trafiało się w niej mięcho. W okresie kartkowym, w zależności od zaszeregowania, było to dwa i pół do czterech kilogramów miesięcznie na łba. Gdy niewolnik zachorował, ludzkie paniska starały się go ratować i przymykano oko, jeśli dostawał od krewnych i znajomych leki z zagranicy. Z drugiej jednak strony niewolnikom ani ich dzieciom z reguły nie dawano paszportów, by mogli podjąć leczenie za granicą – nawet gdy tamtejsze rządy ofiarowały się pokryć koszta zabiegów. Na przykład po awarii w Czarnobylu rodzice dzieci chorych na nowotwory krtani dowiedzieli się, że ich pociechy nie pojadą na leczenie do Holandii, bo „te choroby równie dobrze można leczyć w Polsce”. Z drugiej strony niewolnicy starzy i niezdolni do pracy nie byli dobijani, a nawet dostawali kartki żywnościowe i trochę bonów co miesiąc.

Niewolnicy PRL-u nie mieli prawa posiadać broni, nie mieli prawa czytać niektórych książek, nie mieli prawa opuścić naszej plantacji. Czasem dostawali przepustki zwane paszportami na kraje socjalistyczne, umożliwiające im odwiedzanie plantacji sąsiednich, a sporadycznie otrzymywali nawet prawdziwy paszport na wyjazd do krajów wolnego świata. Bywało, że niewolnicy urywali się z takich wycieczek i nie zawsze udawało się zmusić ich do powrotu, więc paszporty dawano niechętnie. Nieco większe szanse wyjazdu mieli poganiacze niewolników – ale im również zdarzało się nie wrócić...

*

Mój Ojciec otrzymał paszport na kraje kapitalistyczne tylko raz – w 1978 roku. Był po kursie języka szwedzkiego. Dostał adresy kilkorga Szwedów zainteresowanych korespondencją z Polakami. Powymieniał z nimi listy, przysłali mu zaproszenie. Pojechał, rozejrzał się... Wrócił. Sporą część trasy przebył autostopem. Jak wspominał, odżywiał się głównie bananami i mlekiem – było to najtańsze pożywienie. Sypiał byle gdzie. Pozwolono mu wymienić równowartość stu pięćdziesięciu dolarów USA. W Polsce stanowiło to fortunę, za którą można było przeżyć pół roku. W Szwecji – nie miał pieniędzy na hotele czy kempingi. Nie miał nawet namiotu. W PRL-u trudno było kupić takie cudo. Opowiadał, że raz przysnął na ławce w parku, a obudziwszy się o świcie, spostrzegł, że to, co brał za park, było w rzeczywistości cmentarzem... Podobnie jak on podróżowali wtedy po Zachodzie także inni polscy turyści. Taka rzeczywistość finansowa. Zachowało się z tej wyprawy pół rolki negatywów oraz plik folderków turystycznych – dzięki czemu jestem w stanie z grubsza odtworzyć trasę, którą przebył. Prom Świnoujście – Ystad. Kamienny krąg Ales Stenar i zamek Glimminge. Malmö, Göteborg, Borås. Dotarł do granicy zapewne w okolicach gminy Sunne, zajrzał nielegalnie parę kilometrów w głąb Norwegii i zawrócił na zachód. Był też w Sztokholmie.

Wrócił z głową pełną wrażeń, ale też z planami. Skromniutkimi. Chciał pojechać tam jeszcze raz, zaczepić się gdzieś na czarno, popracować chociaż miesiąc lub dwa. Miesiąc najmarniejszej pracy na Zachodzie pozwalał odłożyć równowartość kilkuletnich zarobków polskich... Za kilkaset dolarów można już było kupić używane auto (na przykład syrenkę). Rok, dwa pracy na Zachodzie – jeśli człowiek dobrze się zaczepił – umożliwiały zakup mieszkania. Ale komuchy były czujne i więcej paszportu nie dostał. Żadnych marzeń, żadnej szansy, żeby choćby odrobinę poprawić sobie byt. Oraz oczywiście żadnej szansy, by spierniczyć.

W orwellowskim roku 1984 odwiedzili nas jego znajomi Szwedzi, Desire i jej ówczesny małżonek Leif. Wpadli do Polski na dwa tygodnie. Cóż – dla nich była to sakramencko droga wycieczka. Wyjazd do „demoludów” trzepał „kapitalistę” po kieszeni mocniej niż na przykład wakacje w Hiszpanii. Czemu? PRL od gości zagranicznych wymagał posiadania konkretnej kwoty na każdy dzień pobytu – a wymieniał im korony po skrajnie złodziejskim państwowym kursie i wyłącznie „w jedną stronę”. Kupić za wymienioną kasę nie bardzo mieli co, gdyż kraj nasz nie produkował szczególnie atrakcyjnych towarów, a i sklepy z pamiątkami zaopatrzone były mizernie. Goście, wyjeżdżając, sprezentowali nam bodaj siedem, osiem tysięcy złotych – nie zdołali tego w żaden sposób wydać... Zapraszali do rewizyty, ale nie udało się.

Szwecję poznawałem na kilka różnych sposobów. Można powiedzieć, była to trochę praca historyczna, trochę archeologiczna, a trochę etnograficzna. Działałem jak rasowy badacz obcej cywilizacji. To znaczy przesłuchiwałem naocznych świadków – czyli Ojca; studiowałem relacje pisane; badałem wytwory kultury interesującego mnie ludu oraz nieliczne produkty, które docierały do nas w paczkach żywnościowych. O paczkach jeszcze wspomnę.

Przede wszystkim moje pierwsze wyobrażenie Szwecji kształtowały jednak książki dla dzieci. Jeszcze w przedszkolu pani czytała nam na głos „Filonka Bezogonka”. Pamiętam jak dziś – z jakiegoś powodu do naszej sali zniesiono ogromną ilość stolików i krzeseł. Zestawiono je pod ścianą, tworząc ni to grotę, ni to labirynt. Siedzieliśmy pod nimi, słuchając, jak pani czyta... Potem przez lata nie miałem dostępu do tej książki, aż wreszcie pod koniec lat osiemdziesiątych udało się zdobyć własny egzemplarz.

Mama czytała mi dwie książki Astrid Lindgren – „Dzieci z Bullerbyn” oraz „Dlaczego kąpiesz się w spodniach, wujku?”. Zrobiły na mnie ogromne wrażenie. Miałem też w domu zbiorek opowiadań „Nils Paluszek” oraz „Fizię Pończoszankę” (tak przetłumaczono imię Pippi Långstrump). Przeczytałem tę ostatnią samodzielnie u progu podstawówki, ale ta pozycja nie przypadła mi wówczas do gustu. Postrzelone, dzikie dziewuszydło – brrrr... Czytałem także „Muminki” szwedzkojęzycznej Finki – Tove Jansson. Nie wiem czemu, ale ich akcja w ogóle nie kojarzyła mi się z Finlandią. To była dla mnie książka „szwedzka”. „Muminki” były, ogólnie rzecz biorąc, trudne do zdobycia. Miałem w domu bodaj pięć tomików. „Kometę nad doliną Muminków” udało się od kogoś pożyczyć i Mama nagrała ją na kasety magnetofonowe. Miałem też dwie kasety ze słuchowiskiem na podstawie „Lata Muminków” – w moim odczuciu porażająco badziewna to była produkcja... Ale nie sposób było zdobyć książki... Oczywiście paliła mnie chęć poznania całego cyklu. Nie było to łatwe. „Dolinę Muminków w listopadzie” przeczytałem dzięki temu, że była w bibliotece osiedlowej, a tomik „Tatuś Muminka i morze” pożyczyłem od sąsiadów. Mieli też książkę pod tytułem „Lato”, ale jakoś mi nie podeszła. Dziś można wejść do księgarni i od ręki kupić całą serię... O Astrid Lindgren, Tove Jansson i innych pisarzach wspomnę później. Nie będzie natomiast nic na temat popularnych w Polsce szwedzkich kryminałów – albowiem ich nie czytałem.

W pierwszej klasie podstawówki miałem drewniany piórnik w postaci podłużnej skrzyneczki. Wprawdzie modniejsze były plastikowe, ale cóż... Pod wieczkiem miejsce na jakiś obrazek lub plan lekcji. Narysowałem sobie na białej tekturce rysunek. Mały domek na brzegu morza. Nie wiedziałem, że plaże w Szwecji i Finlandii są skaliste. Narysowałem piach, pomost i szwedzką flagę na maszcie, chmury. Taki wakacyjny optymizm. Mam ten piórnik do dziś, ale obrazek się zniszczył – próbowałem go poprawić świecowymi kredkami, by ożywić kolory, i spaskudziłem. Zestawienie barw żółtej z błękitną zawsze mi się podobało. Flaga Szwecji i flaga Ukrainy... Ale szwedzka wydaje mi się ciekawsza. Wizja domu na brzegu morza z pomostem i flagą to ewidentnie efekt lektur. I „Dlaczego kąpiesz się w spodniach, wujku?” Astrid Lindgren, i „Muminków” Tove Jansson. Tęsknota wyrażona kredkami. Tęsknota za czymś, czego nawet nie doświadczyłem, co tylko przeczuwałem, co znałem wyłącznie z drugiej ręki. Swoją drogą – dziś ktoś podobnie tęskniący bez problemu znalazłby odpowiedni obrazek w necie i wydrukował go sobie w kolorze.

Gdy byłem w czwartej klasie podstawówki, telewizja zaczęła emitować serial fabularny o przygodach Pippi. Była to okazja, by przyjrzeć się Szwecji trochę dokładniej. I pozachwycać... Skandynawia końca lat sześćdziesiątych utrwalona na kliszy, nawet oglądana na ekranie kiepskiego czarno-białego telewizora wydawała się wyjątkowo urokliwa.

W Górkach Wschodnich – gdzie jeździłem na wakacje – wśród książek do poczytania dla letników były dwie szwedzkie powieści dla dzieci: „Podróż z rondlem” Edith Alice Unnerstad i „Ture Sventon w Sztokholmie” – Åke Holmberga. Poznałem je w starszym wieku – chyba u progu liceum. Pierwsza opowiada o licznej rodzinie, która wyrusza na wakacyjną włóczęgę ze Sztokholmu dwoma starymi wozami cyrkowymi przez lasy Kolmården do Norrköping, nad zatokę Breviken. Druga to historia detektywa, który w zasypanym śniegiem Sztokholmie musi dopaść gang okradający jubilerów. Już po upadku komuny nabyłem dwie powieści Astrid Lindgren o Madice z Czerwcowego Wzgórza i Lotcie z ulicy Awanturników. Moja siostra była akurat w odpowiednim wieku, żeby to poczytać. Mnie też się spodobały, ale byłem już trochę za stary. Chyba pod koniec liceum albo zgoła na początku studiów natrafiłem na kolejne tomy przygód Filonka Bezogonka, wydane w postaci małych kolorowych książeczek. W pierwszej połowie lat dziewięćdziesiątych obejrzałem jeszcze japoński animowany serial o przygodach Nilsa Holgerssona na motywach „Cudownej podróży” Selmy Lagerlöf. Odnoszę wrażenie, że bardzo dobrze „odrobiono” topografię i obiekty historyczne pojawiające się w filmie. Jeziora, zagajniki, samotne głazy wśród pól i skały w lasach – jeżdżąc po Szwecji, odnajduję ten właśnie krajobraz. Emitowano też w Polsce serial fabularny – ekranizację „Emila z Lönnebergi”. Ostatnio dopiero ponadrabiałem zaległości, kompletując inne, mniej znane pozycje autorstwa Astrid Lindgren, takie jak „Południowa łąka” czy „Kati we Włoszech”.

Pisząc tę książkę i grzebiąc w szwedzkiej Wikipedii, aby posprawdzać szczegóły, daty publikacji i przekładów oraz pisownię nazwisk, uświadomiłem sobie z niejaką zgrozą, że wszyscy szwedzcy pisarze i pisarki, których książki tak fascynowały mnie w dzieciństwie i młodości, już nie żyją. Z równym zdumieniem przekonałem się, że niemal wszystkie te wspaniałe utwory powstały całe dekady przed moim urodzeniem. Wspomnianego wyżej „Filonka Bezogonka” Astrid Lindgren czytała swojej córeczce w roku 1944!

*

Moje pokolenie skrzętnie gromadziło wszelkie kolorowe śmieci pochodzące z zagranicy. Kolekcjonowano pocztówki, znaczki, monety, ale także pudełka po papierosach, obrazki z gum do żucia, wszelkiego rodzaju prospekty i katalogi handlowe. Miałem w swoich zbiorach prawdziwy skarb – jeden numer pisma „National Geographic” z 1973 roku, zawierający piękne, choć dramatyczne zdjęcia z erupcji wulkanu Eldfell na wyspie Heimaey, należącej do Islandii. W domu było też kilka szwedzkich folderków turystycznych przywiezionych przez Ojca z wojaży. Mam do dziś w swoich zbiorach szwedzkie czasopismo o robótkach ręcznych i dwa katalogi sklepowe. Są z 1985 roku. Ładne dziewczyny, dobrze ubrane dzieciaki, w tle czasem domek, czasem pomost i łódki... Na jednej fotografii są jogurty w kartonowych opakowaniach w kształcie kamieniczek – moi szwedzcy rówieśnicy mogli z różnych smaków zestawić sobie całą uliczkę. Mieliśmy też album o ogrodzie zoologicznym w Borås. Wiele razy przeglądałem jego mapkę, planując, którędy można by pospacerować. Tak, przyszedł taki czas, że pojechałem tam i pospacerowałem, tylko że dopiero po piętnastu latach.

*

W ciężkich latach najgłębszego kryzysu – zaraz po wprowadzeniu stanu wojennego – od znajomych Ojca dostaliśmy kilka paczek żywnościowych. Każda taka paczka była niczym mała Wigilia. Otwieranie było radością i niespodzianką... Usiłuję sobie przypomnieć ich zawartość. A tu figa – pamięć płata figla. Na pewno było mleko w proszku – w dużych, chyba pięciolitrowych puszkach. Na obrazku dwie krowy – jedna leżąca. Puszki były bardzo praktyczne, a do tego ładne, więc używaliśmy ich jeszcze przez wiele lat do trzymania mąki, a jedną do dziś mam zachomikowaną w piwnicy. Dostaliśmy jakieś kosmetyki – pamiętam pastę do zębów i mydło w płynie. Był proszek do prania w plastikowych workach, ale nie pamiętam marki. Miałem z paczek ołówek z nadrukowaną wokoło tabliczką mnożenia (ktoś mi go ukradł w szkole – kochana warszawska Praga...) oraz kredki. Kredki były dość niezwykłe – wykonane w całości ze sprasowanego grafitu – na logikę niby świecowe, ale rysowały jak ołówkowe. Obecnie podobne kupi się w każdym sklepie z artykułami dla plastyków – wtedy były absolutnym ewenementem. Bałem się nosić je do szkoły, żeby mi ktoś tego cennego kuriozum nie zaiwanił.

Kiedyś trafiły się parówki w puszce – nietypowe, bo krótkie. Wcześniej tylko czytałem, że mogą istnieć w tym rozmiarze. Mam też kalendarz dla dzieci na rok 1983. Gdy się skończył, schowałem go. Siostra, gdy była mała, zniszczyła mi trzy kartki, ale resztę zachowałem do dziś. Raz dostaliśmy w paczce małe puszki pasztetu marki DAK z obrazkiem wikinga. Miały wypukłe denko – po naciśnięciu wikinga głośno prztykały. Po zjedzeniu pasztetu umyłem je, zabrałem do szkoły i rozdałem najwierniejszym kumplom – chodziliśmy po budzie we trzech i prztykaliśmy. Czuliśmy się przy tym jak członkowie tajemnego bractwa – mieliśmy gadżet, którego nie miał nikt inny. Z jakiegoś innego szwedzkiego opakowania pozyskałem kawał granatowej tektury – zrobiłem sobie z niej maskę na szkolny bal przebierańców.

Trafiały się też jakieś słodycze – ale pamiętam tylko gumę do żucia w kulkach. Swoją drogą, nie była to rzecz zupełnie mi nieznana – u nas taka guma trafiała się w Pewexie za walutę i w sklepach warzywniczych „ajencyjnych” – za złotówki – sprzedawana na sztuki. To znaczy, że jak się zapłaciło, sprzedawca brał wielkie krawieckie nożyce i odcinał kawałek paska z jedną kulką. Nie, nie zwariowałem, naprawdę tak było.

Ze szwedzkimi wyrobami tekstylnymi styczność miałem sporadyczną. Ojciec z podróży przywiózł mi „wieczny sweterek” – zagadkowy wyrób, który przeszedł przez niezliczoną liczbę naszych znajomych i po dziewięciu latach, nadal niezniszczony, wrócił do mojej siostry. Bluzę z różową panterą dostałem w paczce żywnościowej. Miałem ją na sobie kilka razy w życiu. To był wystrzałowy ciuch, wyłącznie na specjalne okazje. Za to na co dzień nosiłem czapkę. Była dwustronna – można ją było nosić stroną w paski albo wywrócić i wtedy była czarna. Dziś nie jest to nic niezwykłego, wtedy budziło zdumienie. Gdy mi zginęła w szatni, byłem przekonany, że została skradziona. Szczęśliwie po jakimś czasie odnalazła się w wielkim worze rzeczy znalezionych przez woźną. Mam tę czapkę do dziś. W paczkach przyszła też sukienka dla młodszej siostry. Była w płaskim tekturowym pudełku, na którego pokrywce umieszczono obrazek krasnoludka ślizgającego się na łyżwach po zamarzniętym oczku wodnym. Pudełko zostało mocno zniszczone w transporcie, ale wyciąłem najlepiej zachowaną część obrazka i miałem tę tekturkę przez wiele lat, aż gdzieś mi zaginęła. Na szczęście identyczną grafikę znalazłem po latach w książce „Skrzaty” Wila Huygena. O butach napiszę później. Tak czy inaczej, w wieku lat, powiedzmy, jedenastu wiedziałem, że po drugiej stronie Bałtyku jest naprawdę ciekawy kraj, znajdujący się na znacznie wyższym poziomie cywilizacyjnym. Kraj, w którym nawet puszki pasztetu są kolorowe i prztykają...

Moja rodzina, poza koniecznością życia w peerelowskim syfie, nie doświadczała represji komunistycznych. Obaj Dziadkowie, choć mieli w życiorysach to i owo, także zdołali się wywinąć. Cała moja złość do tego systemu wynikała z obserwacji i przemyśleń. Być może gdybyśmy żyli jak północni Koreańczycy, czyli w stanie totalnej izolacji, nie doświadczałbym tych uczuć. W końcu głodny nie chodziłem, bomby na głowę nie spadały, mieszkanie jakieś tam było, buty też nosiłem niezelowane. Bilety do kina szczególnie drogie nie były. Ale nie byłem przecież głupi. Auta nie mieliśmy, zakup roweru lub namiotu był prawie niemożliwy, na przeniesienie telefonu po zmianie mieszkania czekaliśmy około ośmiu (!) lat. Można też zadumać się przez chwilę nad tym, ile czasu, zdrowia i sił ludzie stracili, stojąc w niekończących się kolejkach. Tego już nikt im nie zwróci...

Dociekliwość i umiejętność wyciągania wniosków z obserwacji były moim przekleństwem. Każdy zachodni wyrób pokazywał istnienie innego, lepszego świata. Każdy zachodni film pokazywał, jak żyją ludzie „wyzyskiwani przez kapitalistów”. Komuna była wewnętrznie kompletnie schizofreniczna. Przede wszystkim narracja propagandowa akcentowała równość obywateli. Także do pewnego stopnia równość ekonomiczną. Po drugie byliśmy de nomine państwem robotników i chłopów... Tymczasem widziałem, jak marnie żyją moi koledzy na wsi. Widziałem, jak marnie żyją moi kumple z rodzin stricte robotniczych. Słyszałem, ile lat ich rodzice czekają na przydział ciut większego mieszkania. Byli i tacy, którzy chodzili w łatanych spodniach – choć były to raczej sporadyczne przypadki.

Nie było łatwo jechać gdziekolwiek na zagraniczne wakacje. Moje pokolenie siedziało na tyłkach w kraju. Miałem kumpla, który w dzieciństwie był w Czechosłowacji. Znałem chłopaka, który gościł u rodziny we Włoszech. Dwaj moi przyjaciele spędzili bodaj dwa tygodnie w Szwajcarii. W drugiej podstawówce poznałem syna rzemieślnika, który był ze trzy razy na wczasach w Bułgarii, oraz chłopaka, który spędził kilka lat „u kapitalistów” – jego ojciec był dyplomatą na placówce w RFN-nie. Koniec listy. Z wakacjami było ciężko. Legendarne wczasy pracownicze przypominały trochę yeti: wielu słyszało – ale niewielu widziało. Niektóre bogatsze zakłady pracy miały własne ośrodki wczasowe. Instytut mojej Mamy posiadał „aż” trzy domki kempingowe nad morzem. Można było pojechać na dwa tygodnie i z reguły stanowiło to najlepszy kawałek wakacji. A u prywaciarzy było sakramencko drogo. Gdy nadchodziło lato, moje pokolenie ratowało jego pochodzenie – większość dzieciaków „miejskich” miała jeszcze dziadków na wsi. Wieś ratowała też swoje wyrodne miejskie dzieci i wnuki jajkami, masłem oraz rąbanką, ale jeszcze ważniejsze było to, że mieliśmy dokąd pojechać, i dla bardzo wielu moich kolegów był to jedyny wyjazd w ciągu roku. Dzieci wiejskie nie jeździły nigdzie – chyba że do krewnych w mieście. Żywiły się może lepiej niż miastowe, ale we wszystkich pozostałych dziedzinach życia miały jeszcze bardziej pod górkę.

Socjalizm głosił, że każdy będzie miał „po równo”. Zasadniczo, choć karmiony propagandą, bardzo szybko zdałem sobie sprawę, że „po równo” wcale nie oznacza „sprawiedliwie”. Że przydzielenie każdemu identycznego mieszkania i auta jest nawet teoretycznie kompletnie niemożliwe, a gdyby nawet było – to okazałoby się niewskazane. No bo jak? Dawać po równo pracusiowi i bumelantowi? Absurd... Ustrój ten głosił także „każdemu według potrzeb”. Zaspokojenie podstawowych potrzeb było hasłem, które trafiało do mnie bardziej. Wydawało mi się logiczne i moralnie słuszne. Tymczasem widziałem na przykład rodzinę kumpla – pięć osób gnieździło się w dwóch pokojach. I rodzinę koleżanki – trzy osoby w trzech pokojach. Zatem jednym jakoś te potrzeby zaspokajano, a innym się nie udawało. Socjalizm głosił też „każdemu według pracy”, i to również nijak się nie sprawdzało. Ludzie tyrali i tyrali, i nadal nie mieli nic. Inni za to nie tyrali, a mieli wszystko. To, co głoszono, stało zatem w drastycznej opozycji do tego, co widziałem. Ludzie harujący jak woły – na przykład mój Ojciec – nie dorabiali się niczego. Ani auta, ani własnego domu, ani najmarniejszej działki za miastem (de facto po co ta działka, jak się nie ma samochodu, by na nią dojechać?). Wiązało się koniec z końcem i nic ponadto. No cóż, wielu ludzi i dziś żyje podobnie – na pół gwizdka, na ćwierć gwizdka. Tylko że wtedy biedę dzielono bardziej – hłe, hłe – po równo, a teraz jakby bardziej ona boli. Tym, którzy mają niewiele, po prostu łatwiej porównać się z tymi, którzy mają dużo. A tym, którzy mają dużo, łatwo spostrzec, że inni mają jeszcze więcej.

Głoszono też, że socjalizm jest lepszy, bardziej etyczny i doskonalszy moralnie. A tu figiel – w drugiej połowie lat osiemdziesiątych bez żenady reklamowano w TV herbatki Paracelsus, nie zapominając dodać, że są dostępne w sklepach Pewex. Mówimy: komuna – myślimy: schizofrenia... Padnie zapewne zarzut, że moja zapiekła nienawiść do komuchów ma źródło w rzeczywistości materialnej. Tak, przyznaję się. To główny powód. Nienawidzę nędzy. Do dziś wkurza mnie bieda, którą widzę wokoło. Jeżdżę dużo po kraju. Dostrzegam to, czego nie widać z Warszawy. Odwiedzam prowincję. Frustruje mnie świadomość, że dziś jeszcze, dwadzieścia siedem lat po „upadku komuny”, przy bardzo zbliżonych cenach większości towarów mieszkańcy zachodniej Europy zarabiają cztery do siedmiu razy lepiej. Niby dlaczego mamy zawsze być biedniejsi? Kto to zadekretował? Dlaczego po napisaniu przeszło pięćdziesięciu książek nie mam wypasionej willi, własnego jachtu i nie latam na spotkania prywatnym samolotem?

Czytałem wiele książek autobiograficznych i wspomnień ludzi żyjących w różnych czasach i różnych ustrojach. Wynika z nich, że można znieść kiepskie warunki życia. Można znieść dziką harówkę ponad siły, ale wówczas, gdy przyświeca nam jakiś cel. Tak jak chłopu, który zaharowywał się kilka lat i żarł byle co, ale odłożył czapkę grosiwa, poszedł na jarmark i kupił sobie WŁASNEGO KONIA. Społeczeństwo także zdolne jest do ogromnych wyrzeczeń. Zniesie naprawdę wiele, jednak pod warunkiem, że widzi, iż to, co odejmuje sobie od ust, jest mądrze zagospodarowane. Ludzie poświęcą się także, by ich dzieciom było lepiej. Polacy są często zdolni wyciągnąć pomocną dłoń do ludzi zupełnie obcych, jeśli widzą palącą potrzebę. Patrząc historycznie: II RP była krajem biednym, ale budowano porty, okręgi przemysłowe, linie kolejowe. Poziom życia wzrastał. Ludzie po wsiach to widzieli i znali klucz do przyszłych sukcesów – dlatego poświęcali czas wolny, aby po całodziennej harówce zebrać się jeszcze na kilka godzin i w czynie społecznym budować szkoły dla swoich dzieci. Wiele z nich stoi do dziś i tętni życiem. Jeszcze więcej stoi zamkniętych – bo władza woli dawać kasę na urzędasów, niż opłacać nauczycieli.

Nasi dziadkowie poświęcali teraźniejszość, ale budowali przyszłość. Nie zbudowali wiele, bo przyszedł Hitler, a potem Stalin. Ale gdy przegląda się albumy fotografii z lat międzywojennych, widać niewyobrażalny skok we wszystkich dziedzinach życia. Widać już zręby tej Polski, której nie zdążono zbudować. Widać, jak wiele nam zniszczono i odebrano. Nasi ojcowie w ustroju socjalistycznym też robili wiele, ale ta para jakoś szła w gwizdek. Napiszę to znowu: w okresie PRL-u czułem swego rodzaju schizofrenię. Z jednej strony widziałem, że się buduje tę lepszą przyszłość. Oddano most Grota-Roweckiego. Powstawało blokowisko przy ulicy Białostockiej. Ktoś z klasy dostał nowe mieszkanie i wyprowadził się. Nie odnosiłem wrażenia, że żyjemy w jakiejś szczególnej biedzie – miałem w uszach opowieści dziadków. Z lektury wiedziałem, że może być znacznie gorzej. Z drugiej strony każdy świstek pochodzący z krajów wolnego świata, każdy zachodni film pokazywał, że tam jest jednak znacznie lepiej. Że zostaliśmy z tyłu... Że jesteśmy niewyobrażalnie zapóźnieni cywilizacyjnie.

Stworzyłem sobie konstrukt myślowy. Uznałem, że gdzie indziej istnieje świat wolny od naszych bolączek. Świat prawdziwy, oparty na prostych i czytelnych zasadach, gdzie człowiek, który pracuje, może pobudować dom, kupić auto, a gdy go najdzie fantazja – wziąć paszport i przelecieć się samolotem za granicę. Na podstawie dość szczątkowych danych uznałem, że taki świat istnieje realnie, i to całkiem niedaleko – w Szwecji. Po latach przekonałem się, że w wielu kwestiach dedukowałem poprawnie.

Polska okresu mojego dzieciństwa była miejscem złym, smutnym i szarym, a przy tym naprawdę trudnym do życia. Od siermiężności świata, od parszywej szkoły i nudnego otoczenia uciekałem w czytanie książek i marzenia. Zanim zapadłem w sen, wyobrażałem sobie na przykład dalszy ciąg „Muminków”. Albo siebie jako uciekiniera – mieszkańca skromnej willi na przedmieściach Sztokholmu. Albo jako osadnika w starym drewnianym domu nad norweskim fiordem. Z czasem marzenia się zmieniały. Godzinami wyobrażałem sobie inną, nieznaną mi rzeczywistość Zachodu. Kraje wolnego świata – gdzie pomarańcze i banany kupuje się w każdym sklepie, a telefon i samochód posiadają wszyscy... Gdzie z samolotu korzysta się jak u nas z PKS-u. W świecie realnym krzepła we mnie zimna nienawiść do komuchów. W wyobraźni z uciekiniera stawałem się człowiekiem, który szkoli się tam, by wrócić do kraju z bronią i wziąć odwet. A najlepiej niesłychanie krwawy odwet. Wyobrażałem sobie całe serie potwornych zamachów terrorystycznych, i to własnego autorstwa. Nikt nigdy nie szczuł mnie przeciw komunistom. Nie czytałem żadnych wywrotowych książek, nie miałem szans obejrzeć wywrotowych filmów. Najbardziej nieprawomyślnym dziełem, z jakim się zetknąłem, był oglądany na video „zakazany” film „Rocky III”, gdzie dobry bokser z USA leje na ringu złego boksera z ZSRS. O „Łowcy jeleni” krążącym wówczas na kasetach nawet nie słyszałem. Nikt z krewnych ani znajomych nie zajmował się działalnością opozycyjną. Ta nienawiść zrodziła się we mnie. Kozackie geny? W szóstej klasie podstawówki zacząłem te wizje zapisywać. Na kanwie tych myśli stworzyłem „Norweski dziennik” – dziwną, mroczną opowieść o krzywdzie, manipulacji i przygotowaniach do zemsty...

Przenosząc marzenia na realia, doszedłem do wniosku, że rodzice nie zdołają wyemigrować i ułożyć nam życia w lepszym miejscu. Przypuszczałem, że prawdopodobnie gdzieś u progu dorosłości czeka mnie samotna emigracja. Nie liczyłem na otrzymanie paszportu. Sądziłem, że trzeba będzie którejś nocy zejść na plażę w okolicach Łeby, zepchnąć kajak na wodę i powiosłować w stronę Bornholmu. Życie zacznie się tam. Na północy. Tylko najpierw trzeba zdobyć jakieś wykształcenie. No i wracamy do szkoły...

Treść dostępna w pełnej wersji eBooka.

Raport z północy

Подняться наверх