Читать книгу Raport z północy - Andrzej Pilipiuk - Страница 17
ОглавлениеZadęto w trąby. Uderzono w bębny. Wrzaśnięto. Zaczęło się.
Hejter w porównaniu z Gladiatorem był naprawdę mały. Za to naprawdę zawzięty. Nie miał żadnych złudzeń, ale rzeczywiście postanowił walczyć. Gladiator natomiast chciał się pobawić. Po prostu, pobawić się z chudym chłoptysiem, którego mu postawili, i rozgrzać trochę przed prawdziwą walką, kiedy dadzą mu jakiegoś godniejszego przeciwnika. Trzeci z tych oberwańców byłby niezły. Największy i najostrzejszy. Podobno mieli kłopoty, jak go brali. Tamta walka będzie na noże, a Tornen uznawał tylko taką walkę. Prawdziwa była jedynie wtedy, gdy czuł ciężką klingę bojowego noża w dłoni. I tylko na śmierć i życie. Sportowe, prawie bezkrwawe pojedynki z innymi Gladiatorami go nie podniecały. Tornen uwielbiał zabijać i robił to fi nezyjnie. Wszyscy w Hali to wiedzieli i uwielbiali go.
Kanen go nienawidził.
Tornen bawił się.
Podskakiwał rytmicznie po arenie, przepuszczając wściekłe ataki Hejtera pod pachą, posyłając go na barierę pod lekkim napięciem, podcinając mu nogi. Publiczność bawiła się świetnie. Kanen był wściekły. Zawsze miał nadzieję, że znajdzie się ktoś, kto załatwi któregoś z tych wielkich, wypasionych bydlaków. Nigdy się to jakoś nie zdarzyło.
Gladiator zachowywał się jak baletnica, mizdrzył się kokieteryjnie do przeciwnika, wyginał ponętnie biodro, posyłał mu całusy. Publiczność wyła. W innym przypadku Tornen nie zapomniałby o obronie. Jednak był zbyt zajęty błaznowaniem i kompletnie zlekceważył Hejtera. Bjorve wypatrzył odpowiedni moment i z całej siły grzmotnął Tornena kopniakiem między nogi. Publiczność zamarła ze zgrozy i porwała się z miejsc. Kanen omal nie wrzasnął z radości. Pomyślał, że powinien zacząć skandować: „Bjorve!”. Cóż, powinien tak zrobić. Natychmiast sam by się znalazł na arenie.
Każdy inny człowiek na miejscu Gladiatora skręcałby się z bólu na ziemi co najmniej przez kilka minut. Ale nie Tornen Błyskawica. Skurczył się wprawdzie, ale zmiótł przeciwnika z drogi potężnym ciosem zadanym na odlew, podszedł do bariery (natychmiast wyłączono napięcie) i oparł się o nią, oddychając chrapliwie.
Bjorve usiłował stanąć na nogi, ale zataczał się i przewracał. W końcu wstał i uniósł pięści. Z prawego ucha potoczyła mu się purpurowa strużka, połyskując w świetle jupiterów. Tornen odzyskał już władzę w nogach i czekał na niego. Opanowała go furia.
Dalej potoczyło się już szybko, chociaż Hejter Bjorve walczył do końca. Gladiator dwoma uderzeniami roztrącił jego uniesione pięści i w ciągu dwóch sekund zadał sześć błyskawicznych ciosów. W splot słoneczny – pozbawiając oddechu, w obojczyk – łamiąc go, w najniższe żebro, w nasadę nosa, dwa w węzły chłonne pod uszami. Bjorve stał przez ten nieskończony, wieczny moment, miotany ciosami jak szmaciany pajacyk. Tornen płynnym, baletowym ruchem obrócił się na lewej nodze, piętą drugiej trafiając przeciwnika pod ucho i zmiatając go pod barierę areny jak mokrą szmatę. Potem przyklęknął, opierając mu kolano między łopatkami, i chwycił oburącz za włosy. Wiwatujący tłum zamilkł w napiętym oczekiwaniu. Kanen odwrócił wzrok. Trzy rzędy za nim młoda kobieta o falujących blond włosach siedziała, wpatrując się w arenę z wyrazem fascynacji w szeroko otwartych oczach, i wolniutko wodziła koniuszkiem języka po wardze rozchylonych w drapieżnym uśmiechu ust. Jakby zlizywała z nich krew. Zrobiło mu się niedobrze. Spojrzał na arenę. Gladiator poprawił kolano przyduszające Hejtera do ziemi i raptem szarpnął
szarpnął
szarpnął...
Bjorve zatrzepotał w drgawkach. Jego niemożliwie uniesiona twarz była papierowo blada.
Z roztwartych ust pociekł strumień krwi i chlusnął na arenę.
Czy może być coś bardziej emocjonującego niż walka? I coś bardziej fascynującego niż walka dobra ze złem? Zwłaszcza gdy dobro zawsze zwycięża?
Tłum ryknął. Eksplodował histerycznym wrzaskiem entuzjazmu. Potem spiker mówił jeszcze coś, coś ogłaszał i wynosił Tornena, obrońcę Wspólnoty, pod niebiosa, ale Kanen tego nie słyszał. To ty tam leżysz, pomyślał. Za każdym razem umiera jakaś część twojej istoty. Jakiś kawałek ciebie zdycha tam, twarzą w brudnym piachu. Drga ze skręconym karkiem w kałuży własnej krwi i rzygowin. Krew z twojej krwi – wolny człowiek.
Bjorve Hejter skonał. Ogłoszono chwilę przerwy i znów zagrała orkiestra, a dwaj Asenizatorzy rozwinęli czarny foliowy worek, wturlali do niego Hejtera i zaciągnęli suwak. Następnie już jako lśniący pakunek wrzucili na wózek i wywieźli. Arenę posypano świeżym piaskiem i zaczęło się na nowo.
Wprowadzono następnego Hejtera, półżywego ze strachu dzieciaka, który szarpał się i usiłował uciekać przez podłączoną do prądu barierę areny. Zapowiadało się na świetną rozrywkę, ale Kanen miał już tego serdecznie dosyć. Wstał i przepychając się między rzędami zatłoczonych ławek, ruszył do przejścia między sektorami, aż dotarł do kordonu Obrońców.
– Dokąd? Na miejsce! – szczeknął głośnik hełmu. Obrońca stukał rytmicznie końcem neuronowego bicza w otwartą dłoń. Był wyraźnie znudzony.
– Muszę wyjść do ustępu – zaczął Kanen i gwałtownie nabrał oddechu, ponieważ koniec bicza wbił się w jego dołek. – ...estem ...ory – wystękał.
– Tylko migiem – powiedział znudzonym głosem Obrońca. – Za dwie minuty widzę cię tu z powrotem, nie tak? – To ostatnie miało być jakimś pytaniem, bo obleczony w plastyk stróż bezpieczeństwa wyraźnie oczekiwał odpowiedzi.
– Tak, oczywiście – zapewnił z całym uczuciem Kanen. Ruszył pod górę, popychany i poszturchiwany biczami, aż dotarł do wyjścia. Zagadnięty Obrońca mruknął coś i odszedł. Może był po prostu nieśmiały. Wszedł do służbówki, skąd wyjrzał jakiś wyższy rangą.
– Czego? – warknął i spojrzał do wnętrza, w którym przechowywano zarekwirowany alkohol, a właściwie jego resztki. – Dzie się pętasz?
– Jestem chory, muszę wyjść – wyznał Kanen.
– A, wypierdzielaj – podniósł głos. – E, trzysta dziesięć, weź idź z nim.
Pojawił się ogromny nawet jak na Obrońcę drab i klnąc zawzięcie, pchnął Kanena w ramię. Miał poobijane ochraniacze.
– Już, ruszaj się, bo mnie opiją.
Na korytarzu skandowanie tłumu dochodziło z daleka, jako przytłumiony łoskot zwielokrotniony echem. Było pusto, nienaturalnie pusto, jeżeli nie liczyć grup Obrońców stojących to tu, to tam lub pętających się bez celu. Obrońcy. Białe kwadratowe sylwetki, tkwiące jak posągi przy wylotach korytarzy i windach.
Pod ścianą ktoś stał, oparty na wyciągniętych rękach, ledwo widoczny zza opiętych plastykowymi zbrojami pleców. Rozległ się krzyk i Kanen spojrzał w tamtą stronę w sam raz, aby zobaczyć błyskawiczny ruch jednego ze strażników i walące się na ziemię ciało. Rozległ się trzask wyładowania oraz dziki wrzask. Człowiek wzywał pomocy. Ciekawe od kogo?
Skandowanie tłumu nadchodziło głuchymi falami, jak szum morza.
Dziewczyna stała przyparta do ściany, blada jak płótno. Obrońca ściskał dłonią jej drobną twarz, wykręcając ją ku górze, ku swojej kanciastej masce. Z głośnika dochodziło chrzęszczące sapanie. Śmiał się.
Obrońcy. Wszędzie Obrońcy. Kanciaste, potężne sylwetki. Kwadratowe hełmy, czarne gogle, nieruchome maski na twarzach. Przy wylotach korytarzy, przy windach, wszędzie.
Wlekli kogoś po ziemi. Ręce ciągnęły się za nim bezwładnie, z nosa, po szaroniebieskiej twarzy, ciekła struga krwi. W szeroko rozwartych, nieruchomych oczach przesuwały się odbicia sufi towych jarzeniówek.
Doszli na miejsce i Kanen otworzył drzwi do cuchnącego ustępu.
– Wydymali mnie, bo mam mocną głowę – poskarżył się pod nosem stróż bezpieczeństwa. Spojrzał na Kanena. – Tylko migiem. Zaraz wracasz na salę.
– Brzuch mnie boli – przyznał się Kanen. – Ale postaram się.
Przystanął pod zamkniętymi drzwiami, nasłuchując. Twarde podeszwy butów Obrońcy zaskrzypiały na posadzce, po czym ich dźwięk zaczął się oddalać, aż zupełnie ucichł. Udało się. Poszedł sobie. Kanen odetchnął z ulgą. Miał trochę czasu dla siebie. Obrońca wróci do swoich, do chlania czy co oni tam robią, i machnie na niego ręką. To też ludzie. A on ma tu coś do załatwienia. Zapalił światło w drugiej części ubikacji. Było tu tak samo jak we wszystkich tego typu przybytkach we Wspólnocie. Brudne kafelki, połamane plastykowe kabiny, żeliwne spłuczki, pogłos i smród. Tak jak wszędzie, była tu jeszcze duża metalowa krata wywietrznika, umieszczona w rogu nad ostatnią kabiną, oblepiona tłustymi kłakami kurzu. Miała przekątną około pół metra i prowadziła do kanału wentylacyjnego.
Większość pomieszczeń w Termitierze nie ma dostępu do ścian zewnętrznych i oczywiście nie ma tam żadnych okien. Gęsta sieć kanałów wentylacyjnych jest konieczna, dla doprowadzenia do nich powietrza. A takie kanały mogą swobodnie pomieścić człowieka. To było królestwo Kanena.
W jednej z kabin zachowała się plastykowa listwa z przykręconym do niej wygiętym drutem. Kiedyś służyła do przytrzymywania rolki papieru, teraz, po zdemontowaniu, miała posłużyć do celów wyższych.
Kanen chwycił rękoma za brzegi kabiny i ślizgając podeszwami po kafelkach, wywindował się do góry. Usiadł na krawędzi ścianki i przez chwilę nasłuchiwał. Było cicho. Następnie przełożył drut przez pręty kratki i spróbował zaczepić rygiel. Trwało to kilka minut, bo wygięty koniec drutu ześlizgiwał się z blachy, a Kanen co chwilę przerywał, by nasłuchiwać. W końcu udało mu się przełożyć najpierw jeden, potem drugi rygiel. Wczepił palce w tłustą od kurzu oraz sadzy kratkę i szarpnął ku sobie. Wywietrznik zaskrzypiał przeraźliwie. Okruchy tynku, odpryski starej olejnej farby posypały się w dół, pluskając do muszli i bębniąc po desce, ale krata uchyliła się na zewnątrz.
Łapiąc rozpaczliwie równowagę, stanął na dygocącej ścianie kabiny i pochyliwszy się do przodu, chwycił się brzegów otworu.
Wczołgawszy się do wnętrza tyłem, zamknął za sobą kratkę. Cuchnęło stęchlizną oraz kurzem, ale to nie są najgorsze zapachy.
Ponieważ nie było jak się odwrócić, pełzł tyłem, w półmroku macając dłońmi w grubej warstwie pyłu, aż dotarł do głównego kanału. Wylazł ze swojej dziury i ostrożnie wstał.