Читать книгу Trucizna - Andrzej Pilipiuk - Страница 6
ОглавлениеPsikus
Birski z namaszczeniem otworzył szafę. Wyjął z niej mundur generała policji. Strzepnął z klap niewidzialne pyłki. Założył na grzbiet, przeszedł z gracją kilka kroków i okręcił się na pięcie.
– Brzydki nosek boli przez całe życie – wyrwało się Rowickiemu.
– Że co!? – zdumiał się jego zwierzchnik.
– To powiedzonko takie do stresowania początkujących modelek – zarechotała sprzątaczka.
– Ty, Rowicki, sobie nie pozwalaj – warknął zwierzchnik, odruchowo dotykając końca swojego okazałego kinola. – Bo za głupie skojarzenia to możesz zaraz dostać takie polecenie służbowe, że to ciebie nochal rozboli na całe życie!
– Wygląda pan szykownie – zapewniła kobieta. – To kiedy ten awans na generała?
– Jak to kiedy? – zdumiał się. – Nigdy! Przecież my na tym zadupiu od dwudziestu lat służymy. Przestępczość tu prawie żadna. Z jednej strony to dla gliniarza prawdziwe szczęście, bo pieniążki lecą, a pod kule się nie lezie i życia nie naraża. Z drugiej jednak okazji, żeby się wykazać i zdobyć podkładkę do awansu, prawie wcale... Awantury domowe rozwiązujemy doraźnym pałowaniem, szkoda przecież czasu i papieru, żeby w ogóle to wpisywać do akt.
– Ale mandaty można wlepiać na prawo i lewo. To się nie liczy? – zdumiała się.
– Niby tak – westchnął. – Ale pani Malinowska wie, jak to jest na prowincji. Nasze rodziny żyją tu od pokoleń. Wujkowi czy kuzynowi głupio mandat wręczać. A ci wujowie i kuzyni to, jak dobrze policzyć, pół wsi...
– Dlatego on wlepia moim krewnym, a ja jego – uzupełnił Rowicki. – A i to oszczędnie, bo po co się wzajemnie wkurzać. Praca gliniarza jest trudna, na służbie nie czas i nie miejsce na kwasy i awantury... Zamiast wypominać, kto komu ile wlepił, lepiej posiedzieć, gazetkę poczytać, kawę wypić...
– To w takim razie po co szefowi ten mundur? – sprzątaczka kompletnie się pogubiła.
– Dostałem od babci na urodziny... – przyznał się dowódca posterunku. – Jak piszę do niej kartki, to się chwalę sukcesami, ot tak, żeby była dumna z wnuka...
– I trochę za bardzo się przy tym konfabuluje – uzupełnił podkomendny. – To sobie starowinka wydedukowała, że kierownictwo musi wcześniej czy później docenić wnusia – zachichotał.
– Starym ludziom się nudzi, a tak przynajmniej ma jakąś rozrywkę – burknął Birski.
Z westchnieniem ściągnął mundurową marynarkę i ukrył w szafie.
– Trzeba dziś zrobić miesięczną inwentaryzację – przypomniał mu podwładny. – Właściwie mieliśmy zrobić ją wczoraj, ale zagadaliśmy się przy kartach.
– A to chodźmy...
Poszli do piwnicy. Malinowska zapaliła światło. Obok prawie zawsze pustej, zakratowanej celi znajdowały się niewielkie szare drzwi. Były oklejone paskami papieru.
– Pieczęci nienaruszone – zanotował Rowicki w protokole.
– Sznurka nawet nikt nie dotknął i drzwi pajęczyną obrosły... – ziewnął Birski. – Zresztą po co komu ten szmelc?
– Ale otworzyć i zajrzeć trzeba – powiedział podwładny.
– Mus to mus...
Zdjęli pieczęcie. Zachrobotał klucz w zamku. Dawno nieoliwiony mechanizm zgrzytnął rozdzierająco. Zabłysła samotna żarówka. Na regałach piętrzyły się dowody przestępstw i mienie pochodzące z kradzieży, którego właścicieli nie udało się ustalić.
– Jak w biurze rzeczy znalezionych – westchnął Rowicki. – Zakichana graciarnia!
Dwa archaiczne motorowery, kaski, gaśnica, piła drwalska, stara dubeltówka, sześć mniej lub bardziej kompletnych aparatur bimbrowniczych, trochę sprzętu AGD, jakieś stare aparaty fotograficzne. Pod ścianą stały wędki skonfiskowane kłusownikom łowiącym na dziko karpie w gminnym stawie... Na honorowym miejscu leżał zepsuty laptop.
– A te książki to co? – Malinowska trąciła kijem od miotły opasłe woluminy.
– Kodeks karny i spis norm ISO. Zabraliśmy Semenowi Korczaszce, bo łaził i smęcił, że chodniki przed posterunkiem krzywe, okna nie takie jak trzeba i tak dalej.
– A to przestępstwo? – nie zrozumiała kobieta.
– Zakłócał porządek publiczny i podrywał autorytet policji, co utrudniało nam wykonywanie obowiązków – wyjaśnił szef. – Sam wymyśliłem to uzasadnienie.
– Pan to ma łeb na karku. Ale też tyle dobra się marnuje – westchnęła sprzątaczka, nadal wodząc wzrokiem po regałach.
– Jakiego tam dobra? – parsknął Rowicki. – Toż to sam szmelc!
– Ale na przykład taki mikser by mi się przydał. – Spojrzała tęsknie. – Co z tego, że stary i używany. Ja żadnego nie mam – rozżaliła się. – A z tej ćwiartki etatu trudno odłożyć.
Rowicki podszedł i odczytał przywieszkę.
– Skonfiskowany Jakubowi Wędrowyczowi. Twierdził, że to synowa zapomniała, ale uznaliśmy, że bełtał nim zacier. Sama pani rozumie, w chałupie prądu nie ma, a tu ni z gruchy, ni z pietruchy na stole mikser.
– Dlatego uznałem, że to podejrzane – pochwalił się Birski. – Niestety, zasraniec prokurator dał mu wtedy wyrok w zawiasach.
– Za trzy lata minie dwadzieścia pięć lat od jego zabezpieczenia – mruknął Rowicki. – Przypomnicie się wtedy, pani Malinowska.
– To co? – zdziwiła się kobieta.
– Dowody po dwudziestu pięciu latach można komisyjnie zniszczyć. Spisze się protokół, że niby to już skasowane...
– Bierz pani od razu! – Birski wręczył fant kobiecie. – Protokół spiszesz teraz, tylko z datą odpowiednią. Przecież i tak nikt nigdy nie zagląda do tych akt!
– No niby racja... Niech tak będzie – wzruszył ramionami jego pomocnik.
– Jakby kontrola jakaś była, to ja go tu przez okienko podrzucę – zapewniła sprzątaczka. – I dziękuję bardzo. Racuchów zrobię, to przyniosę poczęstować.
– Dobra, trza zanotować, że inwentaryzacja magazynu przebiegła zgodnie z harmonogramem i procedurami, nie stwierdzono tych tam, zniszczeń ani tych drugich. I do domu spaaać... – polecił Birski i poczłapali na górę.
Kopnięte drzwi zadrżały, ale solidna grabowa ciesiołka mężnie wytrzymała uderzenie. Trzech chlorów siedzących wokół stołu aż podskoczyło.
– Gliny! – bąknął Eustachy Bardak.
– E, nie – pokręcił głową jego kuzyn Izydor. – Mundurowi, zanim kopną, zawsze krzyczą: „Otwierać, policja”. Taki zwyczaj u nich, a może i przepis.
Kolejny kopniak, tym razem mocniejszy, obrysował framugę.
– Skoro to nie gliny, to kto, u licha? – zaniepokoił się gospodarz. – Poza tym czego kopie? Drzwi nie są zamknięte, wystarczy klamkę nacisnąć!
– Nerwy to do konserwy i na eksport! Mamy dwie możliwości. Pierwsza, że to jakiś głupi cham i burak, co nawet zapukać grzecznie nie umie, ale chce się z nami napić – westchnął Izydor. – I szczerze powiedziawszy, liczę na to.
– A jaka jest ta druga możliwość? – przestraszył się Eustachy.
– Że to sami wiecie kto...
– Eee... ten, no, Voldemort? – Eustachy Bardak przypomniał sobie, jak synowa wrobiła go w wycieczkę z wnukiem do kina.
– Dobrze by było... – Izydor wprawdzie nie wiedział, kim jest ten cały Voldemort, ale był całkowicie pewien, że to mniejsze zło niż Wędrowycz.
Drzwi, kopnięte po raz trzeci, padły. Do środka wmaszerował Jakub. Za nim kroczył jego wierny towarzysz, Semen.
– Dzieńdoberek – warknął egzorcysta. – Co to za granda?
– Imieninki mamy, spieprzaj, dziadu! – bąknął Wojciech, u którego samogon skutecznie stłumił instynkt samozachowawczy.
Łańcuch krowiak uderzył raz a dobrze.
– To, żebyś na przyszłość pamiętał o dobrych manierach – burknął Jakub. – A cytować też trzeba umieć.
Podszedł do stołu. Ze zmartwiałej ręki Izydora wyłuskał szklanicę. Obejrzał jej zawartość pod światło.
– Ale mętniak – skwitował. – I nie zakąszaj kartoflami, bo ci się stonka w dupie zalęgnie.
Powąchał zawartość i dla konsultacji podał kozakowi. Semen niemal zanurzył nochal w szklanicy.
– Ani ze zboża, ani z cukru, ani z kartofli nawet – zawyrokował. – To nie jest pędzone z landrynek, melasy, buraków czy choćby marchwi... – Badał bukiet trunku. – I procent ma ze trzydzieści góra. – Ostrożnie umoczył język w cieczy.
Jakub powtórzył pomiar.
– To tania, marna podróbka samogonu – warknął. – Sądząc po ryżowym posmaku, chińska podróbka! Skąd to macie?
– Nie powiemy – odparł opryskliwie Izydor.
– No to po kolei wypinać zady. – Jakub wyciągnął z rękawa nahajkę. – A solenizant dostanie potrójny łomot!
– Prawo... – wyjąkał Eustachy. – Pijąc samogon, mamy prawo przemilczeć źródło... Ten przepis twój tatko wymyślił jeszcze przed wojną!
– Huncwot ma rację. – Semen skrzywił się demonstracyjnie. – Oni mogą milczeć.
Egzorcysta zawahał się na moment.
– Sutra dwudziesta pierwsza „Regulaminu pobytu w miasteczku Wojsławice”? – przypomniał sobie. – Ten mój ojciec miewał czasem niemożebnie głupie pomysły!
– Wszyscy mieszkańcy poprzysięgli przestrzegać tego prawa – mruknął kozak jakby z naganą.
– Ale kto w takim razie poniesie konsekwencje? Ktoś tu jest winny, a winnych musowo trzeba ukarać! – pieklił się egzorcysta.
Trzech uczestników libacji skuliło się odruchowo.
„Byle tylko nie zabił” – pomyślał Eustachy.
– Ja mam żonę i dzieci – skamlał Wojciech, który już się ocknął po przyłańcuszeniu.
– Ten fajtłapa Birski wpuścił konkurencyjny samogon na mój teren! – Jakub wymyślił honorowe rozwiązanie. – Chce wojny? To będzie ją miał! Wykastruję jak wieprza, a potem...
– Jesteś nadmiernie agresywny – zirytował się Semen. – Zabójstwa, okaleczenia, chłosta... Po co nam to? Wytnij mu raczej jakiegoś nieszkodliwego, ale złośliwego psikusa.
– A wy zapamiętajcie – warknął Jakub do Bardaków – że kupując zagraniczny produkt, odbieracie chleb polskiemu robotnikowi!
Wziął ze stołu butelkę i przechyliwszy, wylał zawartość na podłogę.
– Ale ty nie jesteś robotnikiem! – ośmielił się bąknąć Izydor i schował głowę w ramiona, bo Jakub trzasnął butelką w ścianę.
Szkło rozprysło się na wszystkie strony.
– Skoro nie uprawiam akurat pola, wykształcenia ani herbu nie mam, a emerytury nie przysyłają, to znaczy, że jestem robotnikiem. – Egzorcysta dumnie uniósł głowę. – Chodź, Semen, pora brać się nomen omen do roboty.