Читать книгу Trucizna - Andrzej Pilipiuk - Страница 7
ОглавлениеCzarny punkt
Doktor Tomasz Olszakowski szarpnął kierownicą. Przez ułamek sekundy był pewien, że się wyratuje. Przez kolejny ułamek miał pewność, że już po nim. Zgrzyt dartych blach podziałał wręcz kojąco. Depnął po hamulcach i pojazd stanął. Uszkodzone drzwi zaklinowały się, ale już drugi kopniak pozwolił je otworzyć.
– O, ja pierniczę... – Siedzący obok magister Kawka otarł czoło.
Wyskoczyli na asfalt pokryty kaszką tłuczonego szkła. Furgonetka instytutu i rozpędzona dostawcza półciężarówka otarły się bokami. Pojazd archeologów stracił szyby, przez blachę karoserii ciągnęły się długie rysy.
– Ma się tego farta – warknął doktor.
– Tamten też żyje!
– I całe szczęście, bo nawet dla archeologa to obciach maltretować trupa! A właśnie mam ochotę nakopać komuś w zad... – Olszakowski wyciągnął spod siedzenia auta zardzewiałą gazrurkę.
Dostawczy wylądował w rowie. Tylna oś trzasnęła, kabina była doszczętnie pognieciona, ale kierowca gramolił się z wnętrza całkiem żwawo.
Archeolog ruszył w jego stronę z mordem w oczach. Gazrurka wywijała ósemki.
– Ty młocie, zniszczyłeś bezcenne mienie państwowe! – ryknął.
– No, nie przesadzajmy z tą bezcennością, ten nasz wrak ma ze trzydzieści lat – magister Kawka próbował trochę zmitygować zwierzchnika.
– Aaa... aalee o co chochodzi... szeeefuńciu? – wybełkotał kierowca i zaplątany we własne nogi wywalił się jak długi na asfalt.
– Rozwalę ci ten pusty łeb, ty chlorze! – Olszakowski, wywijając rurą, doskoczył jednym susem.
– Doktorze, przypominam, że uczonemu pańskiej klasy nie wypada kopać leżącego!!!
Jakub Wędrowycz wywlókł pasiasty materac przed dom i ułożył go pod rachityczną jabłonką. Następnie uwalił się na nim jak długi i aby dodatkowo podnieść sobie komfort wypoczynku, zzuł gumofilce. Sobie podniósł, okolicy obniżył, ale nie obeszło go to szczególnie. Ptaszki ćwierkające wśród liści zmarszczyły dzioby i pospiesznie odleciały.
Jego wierny druh Semen nie chciał być gorszy. Rozścielił sobie baranią skórę i spoczął koło kumpla.
– Ech, jaki jestem nieludzko wręcz szczęśliwy – powiedział egzorcysta, patrząc w stronę dojrzewających jabłek. – Lato, żadnych zmartwień, żadnych obowiązków, mamy samogon, wędzoną słoninę, żadnego Bardaka w zasięgu wzroku...
– A to co za jedni? – głos Semena wyrwał Jakuba z nirwany.
Na polnej drodze biegnącej za koślawym Jakubowym płotem zatrzymał się zakurzony samochód.
– Uuuu... niedobrze – mruknął Jakub i na wszelki wypadek odbezpieczył spluwę leżącą pod materacem. – To jest kombi.
– To co?
– W kombi jeżdżą zombie.
– Coś podobnego! A ja myślałem, że Szczepan Twardoch – mruknął kozak.
– Kto?!
Z wnętrza wysiedli trzej kolesie. Na szczęście żaden nie wyglądał na zombiaka. Pierwszy był w białej koszuli i miał sumiaste wąsy. Drugi odziany w garnitur spływał potem. Trzeci, widać najmniej ważny, kroczył jako ostatni i niósł aktówkę.
– Urzędnicy – skrzywił się Jakub.
– Skąd wiesz? – zirytował się kozak. – Nie oceniaj ludzi po wyglądzie...
– Sam zobacz, lewą rękę mają dłuższą!
Semen przyjrzał im się, ale niczego takiego nie spostrzegł.
– I co to niby ma oznaczać? – zapytał pro forma.
– Normalnie. Jak się przez całe życie wyciąga łapę po łapówkę, to się kości wydłużają. I tak samo dzieci rodzą się z dłuższą lewą ręką, i potem same też... A u wnuków różnica dochodzi już do kilku centymetrów. To urzędasy z dziada pradziada.
– Hmmm... To, co mówisz, wydaje mi się zgodne z teorią Lamarcka. – Kozak poskrobał się po głowie. – Jednakowoż uprawdopodabnia też teorię Darwina, bo osobniki z dłuższą lewą ręką mają większe szanse zostawać urzędnikami, a rozmnażając się w miejscu pracy z sekretarkami, dokonują utrwalenia cechy genetycznej... – dodał pogodnie.
Urzędnicy przekroczyli furtkę. Szli dziarsko, pewnie, jakby byli na swoim. Wędrowyczowi bardzo się to nie spodobało.
– Dzień dobry – powiedział wąsaty.
– Dla jednych dobry, dla innych przynajmniej ładny – mruknął Jakub filozoficznie. – Czym mogę służyć?
– Reprezentujemy gminę w Gzowie. Nasz wójt ma dla pana robotę. Małe, proste zlecenie...
– Jestem na emeryturze. Bezrobocie teraz, nie będę młodym odbierał miejsca pracy...
– Egozyr... egzoryt... ...sty... ...yczną robotę – dodał ten w garniturze. – I do tego bardzo dobrze płatną, częściowo pokryjemy zlecenie z funduszy unijnych udzielanych na wsparcie ginących zawodów. Mianowicie chodzi o to...
– Mam wakacje. Zgłoście się, panowie, za dwa lata.
Urzędnicy popatrzyli po sobie zaskoczeni.
– Dwa lata? – bąknął ten z aktówką.
– Jak wypoczywać, to porządnie! Czerpię przykład z klasyki literatury kraju tworzącego kulturalne i cywilizacyjne podwaliny cywilizacji europejskiej. A ło! – Egzorcysta triumfalnie wyciągnął z dziury w sienniku książkę zapomnianą przez prawnuka.
– Jules Verne, „Dwa lata wakacji” – odczytał zdumiony wąsacz. – Ale bohaterowie to zagraniczniacy byli... – przypominał sobie jak przez mgłę lektury z czasów dzieciństwa. – I te wakacje im przypadkiem wyszły, bo statek zdryfowało.
– Nowoczesny patriotyzm polega na tym, żeby zaiwanić innym narodom, co mają najlepszego – warknął Jakub. – Chińczykom ukradliśmy papier toaletowy, Węgrom bigos, a tym z Górnej Wolty baterie do latarek. A ja zaiwaniłem Francuzom ideę, że wakacje mają trwać tyle, ile trzeba. A mnie trzeba tak jak im, dwa lata.
– Górna Wolta to się teraz nazywa Burkina Faso – próbował targów garniturowy.
– Pies trącał. A teraz żegnam panów. – Odrapana lufa przedwojennego VIS-a wskazała furtkę.
Nieproszeni goście nie kazali sobie tego dwa razy powtarzać.
– Ponad dwa promile – stwierdził policjant przeprowadzający pomiar. – Ciekawe. Nietypowo tak, bo zazwyczaj ci, co się tu rozbijają, są trzeźwi jak niemowlęta... – Założył sprawcy wypadku kajdanki i zapakował go na tył radiowozu.
– Proszę opisać przebieg zdarzenia – drugi zwrócił się do doktora.
– Jedziemy sobie spokojnie, aż tu nagle ten wariat... – zaczął Olszakowski.
– Może ja – zaproponował Kawka. – Jechaliśmy swoim pasem, gdy półciężarówka jadąca swoim pasem z naprzeciwka nieoczekiwanie zjechała na nasz. Doktor, żeby uniknąć czołowego zderzenia, w ostatniej chwili skręcił gwałtownie na pobocze, a tamten otarł się o nas i wylądował w rowie.
– Wcześniej nie było widać niepokojących objawów? Nie jechał wężykiem czy coś?
– Nie. To przecież prosta droga, widzieliśmy go dłuższą chwilę. Jechał zupełnie normalnie.
– Czarny punkt – mruknął drugi gliniarz.
– Co proszę? – zdziwił się Olszakowski.
– To takie dziwne miejsce, gdzie dość regularnie dochodzi do kolizji i stłuczek... – Policjant machnął dłonią w stronę pobocza. Teraz dopiero obaj archeolodzy spostrzegli w cieniu krzewów dwa krzyże, większy zespawany z metalowych kształtek i mniejszy drewniany.
– Dwa paskudne wypadki, takie z ofiarami śmiertelnymi w ciągu ostatnich trzech, może czterech lat – mruknął ten z notesem. – I ze czterdzieści drobniejszych kolizji. Dobra, zabieramy ptaszka na dołek. Przetrzeźwieje, to przesłuchamy. – Będą panowie, niestety, ciągani po sądach jako świadkowie, ale sami rozumiecie, że tylko cudem nie doszło do tragedii.
– Z przyjemnością poskładam zeznania – pieklił się doktor. – Niwelator, teodolit, altymetr. Sprzętu geodezyjnego mamy za ładnych parę tysięcy... A wszystko to szklane, kruche, optyka, elektronika, wrażliwe na upadki, uderzenia...
– A panowie tu z powodu...? – zaciekawił się dowódca patrolu.
– Jesteśmy archeologami. Będziemy badali grodzisko w Gzowie – wyjaśnił Kawka. – Właśnie przewoziliśmy wyposażenie...
– W takim razie miło nam powitać panów na naszej ziemi! Odstawimy teraz gościa na posterunek, proszę trzymać się nas, będziemy jechali koło urzędu gminy. Jak błysnę awaryjnymi, to znaczy, że jesteście panowie na miejscu.
– Dziękujemy – uśmiechnął się Kawka.
Pojazd instytutu zahamował przed urzędem gminy. Obaj archeolodzy zeskoczyli na ziemię. Z budynku wyszedł właśnie wysoki, jasnowłosy mężczyzna w szarym garniturze.
– Jan – przedstawił się. – Jestem wójtem. Chciałem powitać panów w mojej gminie i od razu przeprosić za kłopoty. – Wskazał gestem pokiereszowany bok furgonetki. – Sami panowie rozumiecie, klątwa. Ale podejmuję już kroki, żeby ją zdjąć.
– Yyy... klątwa? – wyrwało się magistrowi Kawce.
– To się zdarza na prowincji. – Urzędnik najwyraźniej przeszedł nad tym do porządku dziennego. – Bardzo się cieszę, że będą u nas wykopaliska. Nasza osada wzmiankowana jest już w czternastym wieku, a tymczasem nie mamy turystom nic do pokazania. Jest przy liceum bractwo rycerskie, wystaram się o eurodotację na miecze i zbroje, ale moje ambitne plany rozwoju gminy w oparciu o turystykę historyczną wymagają mocniejszych punktów oparcia. Gdyby więc byli panowie tak łaskawi i poza sensacyjnymi odkryciami na grodzisku zechcieli znaleźć jeszcze tak z pięć, sześć kurhanów, ruin zamków czy temu podobnych obiektów, byłbym bardzo zobowiązany!
– Eee... – Olszakowskiego nieco zaskoczyła ta prośba. – Dołożymy starań – zapewnił.
– Aby był punkt oparcia, bo choć osobiście uważam, że trochę lipy żadnemu turyście jeszcze nie zaszkodziło, to jednak dla rozliczenia dotacji potrzebuję, że się tak wyrażę, odpowiedniej dokumentacji i namacalnych dowodów... Pech prawdziwy, że podczas licznych wojen najeźdźcy i zaborcy uparcie woleli toczyć bitwy w sąsiednich gminach – westchnął. – Mieliśmy tu w czasie okupacji silną komórkę AK i proszę sobie wyobrazić, co za brak historycznego myślenia, na akcje też chodzili do sąsiadów, po trzydzieści, czterdzieści kilometrów! Tu tylko jednego konfidenta powiesili, ale na drzewie, więc nawet porządnej szubienicy nie zostawili. – Machnął ręką rozżalony.
– Drzewo pokazać można – zasugerował doktor.
– Dawno ścięte, niestety. Komuna niszczyła takie pamiątki...
– A zwykła agroturystyka? – zaciekawił się Kawka.
– Rozwija się powolutku... Jednak bez odpowiedniej podbudowy to nie to samo... Grodzisko jest tam. – Wskazał sąsiadujące ze wsią wzgórze. – Wybaczą panowie, obowiązki wzywają, ale jakby co, proszę mnie łapać o każdej porze dnia i nocy.
Pożegnali się i ruszyli. Doktor ostrożnie wjechał pokiereszowanym pojazdem przez wyrwę w wale – zapewne dawną bramę – i zatrzymał się na majdanie grodziska. Trzasnął drzwiczkami i wdrapał się na nasyp.
– Lubię, gdy wiatr owiewa moje genialne czoło – powiedział, nie wiadomo, do siebie czy magistra.
Z wysoczyzny rozciągał się niezły widok. W dole drzemała wiocha. Domy i domki, jedne drewniane, inne z ytongu pokrytego sidingiem, sklepik, urząd, poczta, kawałek dalej gminna szkoła – typowa paskudna tysiąclatka. Szosa krajowa naznaczona domniemanym czarnym punktem mijała wieś w odległości kilkuset metrów. Wokoło ciągnęły się pola i łąki, na których pasło się kilka łaciatych krówek. Z grodziska do osady wiła się ścieżka. Opodal niej sokoli wzrok doktora wypatrzył oczko wodne osłonięte częściowo krzakami łozy.
– Wszystko jest na swoim miejscu – mruknął Olszakowski. – Tą dróżką będziemy chodzili po piwo, a tam – wskazał jeziorko – możemy wieczorami pooglądać nago kąpiące się studentki.
– Nago?
– Nie, my oczywiście w ubraniach – uspokoił magistra Olszakowski. – Nie mam na myśli żadnych zberezeństw ani naruszeń moralności – zastrzegł. – Chodzi mi wyłącznie o przeżycia estetyczne. Wleziemy w krzaki i będziemy sycili wzrok efektem końcowym, ukoronowaniem milionów lat ewolucji...
– Ale skąd to przypuszczenie, że będą się kąpały golutkie? – dziwił się magister.
– To proste. Jadąc tu, nie wiedzą, że będzie jezioro. Więc nie zabiorą kostiumów kąpielowych. A po upalnym dniu woda będzie kusić... We wsi nie ma chyba sklepu tekstylnego.
– To duża osada, gminna, na pewno jest i sklep, i lumpeks...
– Ech, maruda z ciebie, pomarzyć w spokoju nie dasz. – Doktor dał podwładnemu sójkę w bok i odwrócił się, by zlustrować miejsce przyszłej pracy.
Grodzisko nie było szczególnie okazałe. Czas mocno zniwelował wały. Na majdanie widać było trzy niewielkie kopczyki i jeden dołek. Tu i ówdzie z gleby wystawały kamienie. Ich układ wydawał się podejrzanie regularny.
– Oto miejsce, w którym dokonamy sensacyjnych odkryć – mruknął Olszakowski. – Oczyma wyobraźni widzę już kamienne palatium, fundament przedromańskiej rotundy...
– To ma pan naprawdę bogatą wyobraźnię. – Kawka pokręcił głową.
– Żartowałem przecież. Pewnie jak zwykle kilka jam zasobowych i dwa lub trzy negatywy ziemianek. Albo i to nie. Jesteśmy z dala od wszelkich szlaków handlowych. Zapewne było tu skupisko osad, a jak nadciągał wróg, chowano się z krowami za wałem i czekano, aż spali wioski, zrabuje, co się da, i pójdzie w diabły...
– Czyli dużo pewnie nie znajdziemy.
– Obym się mylił...
Nad Starym Majdanem zapadał zmrok. Jakub i Semen rozpalili ognisko i piekli właśnie szaszłyki na szprychach, gdy kombi ponownie zaparkowało przed bramą.
– No żeż jasna cholera – burknął Jakub. – Czego tam? Już po godzinach urzędowania!
– Wiemy, dlatego przyszliśmy nieoficjalnie – wyjaśnił ten, który wcześniej był w garniturze, a obecnie chyba naprawdę występujący nieoficjalnie, bo bez garnituru. – Mamy kiełbasę i peklowane polędwiczki...
– I nadziewany śliwką schab – dodał wąsaty.
– I skrzynkę chilijskiego wina – wysapał przygięty ciężarem ten, który rano nosił za zwierzchnikami teczkę. – Można się dosiąść?
Kozak wskazał miejsce na kłodach.
– Eeee... Samogonu wypijecie? – Na widok pękatych siat z zagrychą i dwunastu butelek bielejących korkami Jakub powoli przełamał swoją niechęć do urzędników. – Tylko nie próbujcie mnie schlać i potem korumpować! Nie dam się ani złamać, ani przekonać. Prawo do wakacji jest niezbywalnym prawem człowieka.
Studenci dotarli o siedemnastej. Małpowaty przywiózł Izaurę i Owcę swoim rozklekotanym audi. Postawili namioty i znając już dobrze obyczaje panujące na wykopaliskach, wypakowali z bagażnika zgrzewkę piwa.
– No to jeden obiekt, jeden litr – ucieszył się Olszakowski, wyciągając od razu dwie puszki.
– Ale my jeszcze niczego nie wykopaliśmy – zauważył magister Kawka, otwierając pierwszą puszkę.
– Ale możemy wypić a conto naszych sensacyjnych odkryć – uspokoił go zwierzchnik.
Nieoczekiwanie na wale grodu zabłysła świeczka osadzona w latarence.
– A tam kto się snuje? – zirytował się szef.
– Może czynniki oficjalne zaniepokojone naszym alkoholizmem i rozkładem moralnym – zażartował Małpowaty, na wszelki wypadek chowając swoją butelkę.
– Jak to alkoholizmem? – Doktor usiłował wstać, ale nogi mu się poplątały. – Jak to moralnym? – Łypnął spod oka na studentki.
Tymczasem zagadkowy gość wszedł w krąg światła rzucany przez ognisko. Z bliska wyglądał niepozornie. Miał może metr siedemdziesiąt wzrostu, okulary i lichą bródkę, która chyba miała nadać mu powagi.
– Eustachy Marian Oczko – przedstawił się człowieczek. – Jasnowidzący i chiromanta z Łodzi.
– Tomasz Skarbomił Olszakowski, archeolog i doświadczony łowca świrów z Warszawy – warknął doktor. – Won z moich wykopalisk!
– Dlaczego tak nerwowo? – zirytował się nieproszony gość. – Ja bardzo chętnie pomagam naukowcom...
– Moja pozycja zawodowa nie jest na tyle mocna, by zaryzykować użycie tak niekonwencjonalnych metod badania przeszłości – głos uczonego ociekał godnością.
– A może zechce pan udzielić kilku słów wywiadu naszym czytelnikom?
– Że niby co?
– Jestem też korespondentem czasopisma „Nieznany Wymiar”. Opisałbym pańskie badania, dodał piękne zdjęcia przedstawiające trud archeologów badających naszą przeszłość. Mamy ćwierć miliona nakładu!
– Ćwierć miliona?! – Kawka wytrzeszczył oczy. – To w tym kraju jest aż tylu świrów!?
– Hmm... – mruknął doktor, najwyraźniej bliski ulegnięcia pokusie. – Obiektywny popularno-naukowy tekst? – Wskazał jasnowidzowi miejsce przy ogniu.
– Oczywiście. Przecież jestem profesjonalistą. Żadnego bredzenia o kosmitach, demonach czy wysłannikach piekieł. Wyłącznie fachowe analizy przepływu mocy, promieniowanie kształtów, duchy, pogańskie kulty, inkarnacje dawnych mieszkańców... Mogę też wskazać różdżką miejsca, w których warto założyć wykopy.
– Hmmm... Woli pan boczek czy kiełbaskę? I proszę się częstować. – Archeolog wskazał zgrzewkę piwa.
– Mam własne zaopatrzenie, woli pan nalewkę na pigwie czy na dereniu? – Przybysz odchylił poły kamizelki, ukazując dwie wojskowe manierki.
Pół godziny później lody były już całkowicie przełamane.
– Władze gminy mnie nie lubią – skarżył się Oczko. – Wiecie panowie zapewne, że jest tu czarny punkt na szosie?
– No, wiemy – przyznał Olszakowski. – Mieliśmy stłuczkę i policja nas uświadomiła, że tu się takie rzeczy przytrafiają...
– Pomyślałem, że za niewielką opłatą podejmę się jego rozbrojenia. Ale urzędasy podchodzą do mojego pomysłu jak kot do jeża – pożalił się.
– Na pohybel biurokratom. – Doktor uniósł szklanicę.
– Przypominam, panie doktorze, że to oni finansują nasze badania – wtrącił nieśmiało któryś ze studentów.
– Hmm... No tak – skonfundował się uczony. – No to za pokojową koegzystencję przedstawicieli nauki i zabobo... eee... – Popatrzył na jasnowidza.
– Za spotkanie! – Oczko trącił swoim szkłem o jego.