Читать книгу Trucizna - Andrzej Pilipiuk - Страница 8

Оглавление

Sztanga

Jakub, biorąc poprawkę na anomalie grawitacyjne, skorygował tor ruchu i o milimetry ominął framugę drzwi. Kopnięte chwilę wcześniej drzwi usiłowały kontratakować, ale wystarczył jeden sierpowy, by umknęły z podkuloną klamką. Knajpa nie chciała jednak łatwo wypuścić swego łupu. Trzy podstępne schodki zatańczyły pod nogami egzorcysty.

„Sukinsyny, znowu się ruszają” – pomyślał pobłażliwie. „Coś by z tym trzeba wreszcie zrobić. Ale jak niby mam przebić beton osikowym kołkiem?”

Właśnie łapał równowagę na huśtającym się i falującym chodniku, gdy Semen – kolejna ofiara schodków – zwalił mu się na plecy.

– Hasta la wiśta, babo... – zaklął Wędrowycz.

– Że się ktoś czasem potknie, to nie znaczy, że baba – obraził się kozak. – Z knajpy wyszliśmy, każdemu mogło się przytrafić!

Przez chwilę bitka wisiała w powietrzu, ale piwo nastroiło ich tym razem przyjacielsko do świata, więc się pogodzili. Ruszyli chwiejnym krokiem przez rynek. Grawitacja stopniowo przestała pulsować. Najwidoczniej jądro planety spostrzegło, że znowu przegrało starcie z potęgą ludzkiego ducha. Zapadał ciepły sierpniowy wieczór. Nieoczekiwanie Jakub przyhamował w pół kroku.

– Co, do diabła? – syknął. – Co to jest?!

Na jednej z pożydowskich chałup powieszono nowy błyszczący szyld.

– Si-łow-nia – przesylabizował egzorcysta. – A... Musi co prundu w kablach zbrakło i...

– Uch, ty durny. To nie taka siłownia, gdzie się moc agregatem wytwarza, tylko nowa pakernia dla dresiarzy. – Kozak w zadumie kontemplował obrazek fantastycznie umięśnionego bysia umieszczony nad drzwiami.

– Dresiarzy! – ucieszył się jego przyjaciel. – To rozumiem. Dawno już żadnego nie sflekowałem, a tu jak miło. Ktoś o mnie pomyślał znaczy. Rozrywka będzie.

– No! – Semen zatarł dłonie. – Zwierzyna łowna z dostawą do wiochy!

– Ty, zaraz będzie chyba okazja ten wynalazek wypróbować... – Jakub dał mu sójkę w bok. – Jakieś jelenie opuszczają paśnik...

Istotnie mimo późnej pory drzwi lokalu zaskrzypiały i z wnętrza wyczłapali dwaj kolesie. Szli chwiejnie, jakby pijani albo nieludzko wymęczeni.

– O, to sterydami też można się narąbać!? – zdumiał się Wędrowycz.

Obaj gniewni starcy ruszyli w pościg. Nie poruszali się może szybko, ale na szczęście ofiary szły wyjątkowo niemrawo, chwiejnie i z wysiłkiem.

– Łeee... Nie mają dresów – rozczarował się kozak.

– No to co? – Jakub wzruszył ramionami. – Dres to nie ubiór, tylko stan umysłu, dowalimy im tak czy siak.

– Tak bez powodu?

– Bez powodu? Zawsze znajdzie się jakiś powód. Na ten przykład dziś łomot zbiorą za brak pasków przy spodniach. A jutro za paski przy spodniach. A pojutrze... – rozmarzył się.

– Gońmy ich, bo jeszcze łachmyty uciekną!

– Przed Wędrowyczami nie ma ucieczki!

Dopiero z bliska spostrzegli swoją pomyłkę.

– To nie żadni dresiarze, tylko Birski z Rowickim! – Rozczarowanie było tak silne, że Jakub omal się nie rozpłakał.

– Bez mundurów są, to nie poznałem od razu. Może im jednak dowalimy? – rozważał kumpel. – Chociaż głupio tak... Z mundurowymi się tłuc to tradycja sanacyjna i solidarnościowa jeszcze. Ale z cywilami nie honor!

– Tak mi się wydaje, że z mundurowymi to tłukliśmy się jeszcze przed sanacją... – zastanawiał się egzorcysta. – Dziadek się tłukł i tatko. W tysiąc dziewięćset piątym...

– Może, ale wtedy biliście funkcjonariuszy legalnej carskiej władzy, nie ma co do tak niedobrych tradycji nawiązywać!

Obaj gliniarze, słysząc wymianę zdań i tupot pościgu, podnieśli spuszczone głowy.

– O, to przecież nasze drogie chwasty i pasożyty społeczne. – Posterunkowy uśmiechnął się kwaśno. – O co chodzi?

– A o nic – burknął Jakub. – Nie poznaliśmy was bez uniformów. Zobaczyliśmy, że jacyś obcy frajerzy się kręcą, to podeszliśmy sprawdzić, co za jedni... Tak dla swoiście pojmowanego porządku i bezpieczeństwa naszej gminy.

Na wszelki wypadek przytrzymał się latarni, bo gleba znów zdradziecko zaczęła uciekać mu spod nóg.

– Coście, gliniarczykowie, tacy zmarnowani? – zagadnął Semen. – Że my nieco niemrawo łazimy, to normalne, trochę latek człowiek pożył, reumatyzm dokucza i ciężko mu nogi stawiać, ale wy leziecie jak jakieś zombiaki. Policjantom tak nie wypada. Przykład byście historyczny wzięli. Carscy żandarmi, gdy kroczyli przez nasze miasteczko, to aż echo niosło, dziarscy, wyprężeni jak struny, w podkutych buciorach, przy szabli i z nahajkami za pasem... – Uśmiechnął się do swoich wspomnień.

– Ano trochę się chyba przetrenowaliśmy – westchnął Rowicki. – Lata całe nie byliśmy na siłowni, kondycja siadła. Ale pomachamy żelazem i wrócimy do formy.

– Trzeba zadbać o siebie – zawtórował mu Birski. – Bo i masz rację z tym kroczeniem i echem. Bycie policjantem zobowiązuje. Trzeba, wiecie, wyglądem budzić szacunek. Jak stróż prawa zawinie rękawy, to sam widok jego mięśni powinien zetrzeć uśmiechy z gąb największym żartownisiom.

– Nagi policjant powinien wyglądać jak antyczny posąg wykuty w brązie – dodał jego zastępca. – Znaczy w slipkach, żeby moralnie było – poprawił się zaraz.

– W slipkach z brązu? – nie zrozumiał Jakub.

– Posąg w slipkach, ty ciołku – towarzysz przełożył mu z gliniarskiego na wiejski.

– Zobaczycie za pół roku – obraził się posterunkowy. – I popatrzcie na siebie w lustrze. Sflaczałe z was dziady, też byście skorzystali z okazji, trochę pomachali sztangą i poprawili kondycję! Ciągle tylko chlacie. Odrobina zdrowego wysiłku nikomu jeszcze nie zaszkodziła.

Przemowa zmęczyła go tak, że usiadł na ławce.

– Prawdziwy mężczyzna powinien mieć kaloryfer na brzuchu – powiedział Rowicki.

– Po co kaloryfer, kiedy można mieć bojler? – Jakub poklepał się po wzdętym od piwa bandziochu.

Obaj degeneraci pożegnali zdawkowo stróżów porządku i ruszyli na kwaterę.

– Rowicki goły jak antyczny posąg – dumał egzorcysta, drepcząc do domu. – A byłem przekonany, że on jest hetero... A może ja też bym miał ochotę?

– Niby hetero zostać czy w drugą stronę? – Semen na wszelki wypadek zrobił krok w bok.

– Nie, myślałem o tym, żeby być jak posąg.

– Chcesz siurkiem ludzi straszyć? Na to są paragrafy!

– Nie no, przecież ustaliliśmy, że w slipkach.

– Się nie da w twoim przypadku. Kolorem nie pasujesz, bo marmur jest biały, a brąz brązowego koloru. – Kozak pokręcił głową. – Albo zaśniedziały na zielono. Widziałem w Ermitażu. Raz z carem i Griszką poszliśmy pozwiedzać. Cara to wszystko było, pamiątki znaczy po przodkach. Poprosił klucze do gablotek. Rasputin miał samogon, wyciągnęliśmy ulubione czarki do wódki Iwana Groźnego...

– A, dajmy na to, z pstrokatego granitu tych rzeźb nie robili? – Egzorcysta popatrzył na mozaikę plam wątrobowych, parchów, blizn i pieprzyków zdobiących jego ręce.

– Robili, ale w innych krajach. A tam to nie szlachetny antyk, tylko zwykła starożytność... – filozofował kozak. – Dajmy na to, świątynie w Egipcie...

– Uważaj, co gadasz!

Ale już było za późno. Żarówka w pobliskiej latarni rozprysła się z hukiem. Gdzieś na polach za wsią zawył szakal. Nad pobliską kratką ściekową zalśniła łuna – widać kanały uzyskały nagle połączenie z Jeziorem Płomieni. Spomiędzy papirusów zaczęły wypełzać pierwsze skarabeusze. W rowie melioracyjnym kłapnęła paszczęka krokodyla. Gwiazdy na niebie zaczęły gasnąć jedna po drugiej.

– Amenhotep, odwal się! – warknął Jakub. – Już o tym kiedyś gadaliśmy, Anubis świadkiem! Nie jadę do żadnego Egiptu, a twój grobowiec to w ogóle mam w...

Blaszana kanka na mleko susząca się na płocie pękła ostrzegawczo, a potem klątwa widać uwierzyła, bo dała im spokój. Skarabeusze zamieniły się w stonkę, papirusy na powrót były łanem konopi, paszczę zredukowało do starego buta, blask nad ściekiem przygasł do żaru niedopałka, a szakal znowu stał się małym łaciatym kundelkiem.

– Było blisko. – Kozak otarł usta wierzchem dłoni. – Muszę bardziej uważać, co gadam.

– A gdybym się opalił? – rozważał Jakub. – Albo ja wiem, sok z zielonych orzechów w skórę powcierał... Zrobiłbym się bardziej brązowy...

– Im raczej chodzi o muskulaturę. Ci kolesie, co ich rzeźby stoją dziś po muzeach, to takie szwardzenegery byli.

– Wszyscy?

– Wszyscy to na pewno nie, bo jeszcze sterydów nie odkryto... Swoją drogą, nie wiedziałem, że nasi gliniarze mają po służbie takie zainteresowania...

– Mundurowi też ludzie. Nie da się cały czas pracować – filozofował egzorcysta. – Po służbie to i ksiądz lubi sobie nad stawem z wędką posiedzieć. Tylko ja całe życie w pogotowiu... – rozżalił się. – I sam, z twoją niewielką pomocą, muszę o bezpieczeństwie całej wsi myśleć...

– Bezpieczeństwie? – zaniepokoił się Semen. – Czyżby coś nam znowu zagrażało?

Jakub zmrużył oczy, ale nic nie odpowiedział.

Trucizna

Подняться наверх