Читать книгу Dwunastu sprawiedliwych - Andrzej Wójcik - Страница 9

Оглавление

Znajomi nazywają Pana „polskim Schindlerem”. Nazwisko Oskara Schindlera od dawna jest znane niemal na całym świecie. Pan – człowiek, który ocalił lub próbował uratować od zagłady ponad 50 Żydów – do 2002 roku był osobą nieznaną. Nie pisał Pan wspomnień, nie udzielał wywiadów. Nie czuł się Pan zapomnianym bohaterem?

Nie. Dla mnie i, jak sądzę, dla większości mojego pokolenia nie liczyło się to, co poświęcamy; nie było ważne, co ryzykujemy. A przede wszystkim chyba nikt z nas nie uważał tego, co robi, za jakiś heroizm. Mieliśmy jeden cel: pomóc tym, którzy tego potrzebują. Tak powszechna dziś obojętność była nam obca. Oczywiście zdarzały się niechlubne wyjątki, ale większość z nas ani nie wyobrażała sobie innej reakcji, ani nie widziała dla swojego postępowania alternatywy. Tak po prostu i zwyczajnie nie przechodziło się obojętnie i bezczynnie obok krzywdy drugiego człowieka. A okazji do pomocy bliźnim było niestety aż nadto. Dlatego ci, którzy mogli, pomagali. Każdemu, bez względu na nację. Ja mogłem i pomagałem. Zresztą nie tylko Żydom.

Wiele osób, które nie mogą się poszczycić okazywaną innym pomocą, mówi o terrorze, strachu o życie własne i rodziny, o odpowiedzialności za bliskich...

Na pewno część ludzi bała się narażać, ale według nas było całe mnóstwo takich, którzy narażali się na co dzień jeszcze bardziej niż my. Harcerze z Szarych Szeregów, członkowie ruchu oporu, zwykli ludzie dostarczający żywność i lekarstwa potrzebującym. Pomoc udzielana czy to Żydom, czy Polakom też była formą walki i oporu. Nie walczyliśmy wprawdzie z bronią w ręku, ale walczyliśmy duchem, umysłem i siłą psychiki. Każdego dnia udowadnialiśmy oprawcom, i przede wszystkim sobie, że świat się nie kończy, że nadejdzie jutro i, co najważniejsze, że wcale nas nie pokonano.

Nie bał się Pan?

Wtedy nie. Byłem młody, dość bezczelny i bardzo pewny swoich racji. Dziś, kiedy spoglądam wstecz, czasem ogrania mnie strach i zdumienie własną wiarą, że wszystko zawsze musi się udać. Ale też miałem wiele dowodów na to, że szczęście od dzieciństwa jest moim wiernym towarzyszem.

Urodził się Pan w 1919 roku, w czasach kiedy powstawała II Rzeczpospolita, kraj wielonarodowościowy. Po początkowym zachłyśnięciu się wolnością i wspólną walką o odzyskanie niepodległości zaczęły się rodzić podziały. Polacy byli elitą, reszta niekoniecznie, a Żydzi, którzy według spisu powszechnego z 1931 roku stanowili 8,5% mieszkańców Polski, na ogół nie cieszyli się wielką sympatią...

Urodziłem się w rodzinie, która dawała mi poczucie beztroski i bezpieczeństwa, a zarazem nauczyła mnie, że wszyscy ludzie są równi. Mama była felczerką, ojciec dziennikarzem. Dużo i często podróżował po kraju i nie raz, nie dwa zabierał mnie ze sobą. Byłem bardzo ciekawy nowych miejsc i ludzi. Chciałem zobaczyć z bliska cały otaczający mnie świat. Nie dzieliłem ludzi na lepszych i gorszych. Pamiętam lato, które spędzaliśmy nad morzem w pobliżu Gdyni. Pewnego dnia mama przygotowywała obiad, a ja siedziałem przed domem. Z oddali dobiegły mnie wspaniałe śpiewy i muzyka. Zauroczony i zaciekawiony, poszedłem skrajem lasu i dotarłem na polanę, gdzie był rozbity cygański tabor. Zobaczyłem pasące się konie, wozy ustawione w czworobok, ognisko, wokół którego tańczyły kobiety ubrane w kolorowe stroje, jakich nigdy wcześniej nie widziałem. Zebrani obok mężczyźni śpiewali, przygrywając na skrzypcach i mandolinach.

Usiadłem obok nich i zachwycony egzotyką, słuchałem jak zahipnotyzowany. Starsze Cyganki przyniosły mi jedzenie i picie, a ja zapomniałem o bożym świecie. Tymczasem moja mama wpadła w rozpacz. Przerażona, że może się utopiłem, zabłądziłem w lesie albo zostałem porwany, zawiadomiła policję i wszczęto poszukiwania. Wieczorem znaleziono mnie spokojnie śpiącego przy cygańskim ognisku. Gościnni Cyganie zostali posądzeni o porwanie, policja chciała ich aresztować, uważając, że powinni byli odprowadzić mnie do rodziców. Na szczęście łagodna postawa mamy i moje opowieści o ich gościnności i dobroci oraz gorące prośby, aby nie robić im krzywdy, pozwoliły na pozytywne zakończenie historii.

To Cyganie, a Pana kontakty z Żydami?

Moja edukacja co i rusz napotykała różne przeszkody: śmierć ojca, choroby wieku dziecięcego, przeprowadzki, moja uczniowska niepokorność. Wszystko to sprawiło, że „zwiedziłem” kilka szkół. W wieku gimnazjalnym rozpocząłem naukę w bardzo elitarnej szkole z internatem, prowadzonej przez księży salezjanów w Aleksandrowie Kujawskim. To gimnazjum gwarantowało doskonałe wykształcenie, uczono w nim bowiem nie tylko przedmiotów obowiązkowych, ale także wielu innych umiejętności. Nauczyłem się tam języka niemieckiego, francuskiego i gry na skrzypcach. Mimo panującej żelaznej dyscypliny i rygoru, polubiłem tę szkołę i starałem się sprostać stawianym nam wymaganiom.

Niestety, zachorowałem na groźną wówczas chorobę – odrę, i wylądowałem w szpitalu. A gdy po miesiącu wróciłem do szkoły, wplątałem się w spór pomiędzy księdzem wychowawcą i moim dobrym kolegą Heniem. Nie pamiętam już, co Henio przeskrobał, ale kara, którą wymierzył mu ksiądz, była dla nas szokująca: otóż podszedł do Henia i na oczach całej klasy uderzył go w twarz. Według nas to było odarcie z godności i honoru, a nie kara za przewinienie. Zrobiła się afera, która wprawdzie po jakimś czasie przycichła, ale w czasie wakacji mama otrzymała od księży list z prośbą o zabranie mnie ze szkoły. Tym sposobem po wakacjach wylądowałem w Gimnazjum im. Księcia Józefa Poniatowskiego w Łowiczu. To już nie była szkoła elitarna i uczniowie pochodzili z różnych środowisk.

W naszej klasie jeden z chłopców był pochodzenia żydowskiego. Jego odmienność sprawiała, że większość kolegów omijała go szerokim łukiem i nikt nie chciał siedzieć z nim w ławce. Dla mnie to było kompletnie niezrozumiałe, więc usadowiłem się obok niego. Oczywiście naraziłem się tym na szykany i szydercze uwagi kolegów, a zwłaszcza klasowego prowodyra. Dałem się wciągnąć w bójkę, ale na szczęście zwyciężyły moje argumenty siłowe. W ten sposób zyskałem sobie szacunek klasy i zdołałem zmienić stosunek innych uczniów do mnie i mojego żydowskiego kolegi. I tę szkołę musiałem jednak po dwóch latach opuścić, tym razem ze względu na spór kadry nauczycielskiej z dyrekcją. Naukę kontynuowałem w Gimnazjum im. Bolesława Chrobrego w Piotrkowie Trybunalskim, gdzie zamieszkałem u brata mamy, zawodowego wojskowego Wacława Pytla.

To był rok 1935. W Polsce narastały nastroje nacjonalistyczne, nasiliło się dążenie do ograniczenia praw mniejszości, a w szczególności mniejszości żydowskiej. Deklaracja ideowa Młodzieży Wszechpolskiej z 1925 roku, powstanie ONR w roku 1934, zabójstwo ministra spraw wewnętrznych Bronisława Pierackiego przez ukraińskiego nacjonalistę 15 czerwca tegoż roku, czego bezpośrednim efektem było wypowiedzenie przez Polskę 13 września podpisanego w 1919 roku traktatu o mniejszościach narodowych, wprowadzenie przez rektorów szkół wyższych 4 października 1937 roku tzw. getta ławkowego, czyli zakazu zasiadania w tych samych ławach akademickich studentów pochodzenia polskiego i żydowskiego – to były niepokojące tendencje i wydarzenia. Czy miały jakiś wpływ na młodego, energicznego człowieka, na dodatek wychowywanego w tym okresie przez zawodowego oficera Wojska Polskiego?

Na początku nie wykazywałem absolutnie żadnego zainteresowania tymi sprawami. Pasjonowały mnie wtedy las, przyroda, no i był to okres pierwszych fascynacji dziewczynami. Ale w 1937 roku wszystko to wkroczyło do naszej szkoły. Jak wielu innych kolegów, zapisałem się do Młodzieży Wszechpolskiej i w ramach aktywności organizacyjnej regularnie uczestniczyłem w ćwiczeniach prowadzonych w lesie. W czasie zajęć uczyli nas między innymi witania się hitlerowskim symbolicznym wyciągnięciem ręki. Wpajano nam też antyżydowską propagandę. Budziło to we mnie sprzeciw, więc opowiedziałem o wszystkim wujkowi, a ten natychmiast kazał mi się wypisać z organizacji. Był dla mnie autorytetem, więc zrobiłem to bez żalu. To był mój pierwszy i ostatni kontakt z narodowcami.

Jesienią, po zdaniu egzaminów do Liceum Handlowego im. Komisji Edukacji Narodowej, przeniosłem się do Warszawy i po raz pierwszy zamieszkałem sam, w kawalerce przy Kruczej 34. Dostawałem od mamy sto złotych miesięcznie na utrzymanie, co przy w miarę oszczędnym gospodarowaniu wystarczało na przeżycie miesiąca. A każdą przerwę w nauce spędzałem w moim magicznym miejscu, majątku Rylsk, który należał do naszych krewnych. Właściciel, kuzyn Stasio Okęcki, był starym kawalerem, nie miał dzieci, postanowił więc wprowadzać mnie w arkana wiedzy na temat prowadzenia majątku, jego funkcjonowania, zarządzania istniejącą w nim fabryką, uprawy roli, hodowli zwierząt i na koniec utrzymywania właściwych relacji z pracownikami i kontrahentami. Ponieważ od pierwszego pobytu, jeszcze jako dziecko, uważałem Rylsk za najpiękniejsze miejsce na ziemi, chłonąłem przekazywaną mi wiedzę jak gąbka. Obserwowałem bacznie każdy ruch kuzyna, uczyłem się załatwiać sprawy urzędowe, przypatrywałem się zawieranym przez niego transakcjom handlowym, kontaktom z kupcami, w większości pochodzenia żydowskiego. Uczyłem się też, jak rozmawiać z ludźmi, jak zdobywać w interesach szacunek i w ogóle wszystkiego, co było związane z prowadzeniem majątku.

W swoim warszawskim mieszkaniu miałem telefon, więc kuzyn często mnie prosił o różne przysługi, jak na przykład zakupy czy załatwianie spraw urzędowych. Większość zakupów robiłem przy placu Grzybowskim, gdzie mieściły się żydowskie sklepy i hurtownie. To tam nauczyłem się zasad handlu i konkurencji. Pod numerem dziesiątym były dwie hurtownie. W jednej z nich zaopatrywałem majątek w worki, za które płaciłem po złotówce i dziesięć groszy od sztuki. Pewnego razu zaczepił mnie właściciel drugiej z nich i zaproponował takie same worki po złotówce. Miesięcznie kupowałem kilka tysięcy sztuk, więc łatwo policzyć, ile zyskałem na zmianie dostawcy. Rok później zacząłem praktykę w Departamencie Monopolu i Akcyz Ministerstwa Skarbu. Życie stawało się coraz piękniejsze. A później nadszedł rok 1939…

I?

W czerwcu 1939 roku, w ramach przysposobienia wojskowego, zorganizowano dla uczniów szkolenia i ćwiczenia pod Lidzbarkiem, przy granicy z Prusami Wschodnimi. Miałem wtedy niecałe 20 lat. Około trzech tysięcy młodych ludzi, w większości z Warszawy, ulokowano w wielkich drewnianych barakach. W naszej drugiej kompanii był pluton młodzieży żydowskiej i już to stało się powodem do wyśmiewania się z nas w obozie. Młodzież zawsze potrafi być okrutna, gdy wyczuje czyjąś słabość. Nic więc dziwnego, że nasi żydowscy koledzy nie czuli się ani komfortowo, ani bezpiecznie. Po prostu się bali. A ponieważ w naszej kompanii nikt ich nie wyśmiewał i nie szykanował, poprosili nas o ochronę. Oczywiście w wieku młodzieńczym niewiele można ugrać za darmo, zaproponowali więc wymianę: my zadbamy o ich bezpieczeństwo, a oni będą nas wyręczać w niektórych pracach porządkowych.

Układ został zawarty i wkrótce mieliśmy okazję przekonać się, że ich obawy nie były bezpodstawne. W czasie gdy nasz pluton ćwiczył na strzelnicy, członkowie orkiestry napadli na naszych żydowskich kolegów i dotkliwie ich pobili. Niewiele myśląc, ruszyliśmy im w sukurs z saperkami i spuściliśmy napastnikom łomot. Niestety, jak to w bójkach, nie obyło się bez strat. Zostało zniszczonych wiele instrumentów, bo przecież biliśmy się z orkiestrą. Na wieczornym apelu dowódca obozu, bardzo niezadowolony z naszego zachowania, zapowiedział, że w stosunku do winowajców, czyli w zasadzie tylko wobec nas, zostaną wyciągnięte surowe konsekwencje.

Sytuacja jednak nie była tak jednoznaczna, jak się z pozoru wydawało. Powodów bójki nikt nie ukrywał, więc bardzo szybko rozniosły się wieści, że nasz atak na orkiestrę nie był zwyczajnym chuligańskim wybrykiem, lecz obroną słabszych kolegów bezpodstawnie zaatakowanych. W naszej obronie stanął najpierw dowódca naszej kompanii, a następnie inni dowódcy. Skończyło się na tym, że musieliśmy pokryć koszty naprawy uszkodzonych instrumentów muzycznych. No i dzięki temu, że afera stała się tak głośna, że tyle się o niej mówiło, pluton, w którego obronie wystąpiliśmy, zyskał święty spokój do końca obozu...

Ten koniec nadszedł niespodziewanie szybko...

Tak. Wojna wisiała na włosku i dla nikogo nie było już tajemnicą, że niebawem wybuchnie. Nikt z nas nie myślał jednak, że stanie się to tak szybko, a tym bardziej nie potrafił przewidzieć, co przyniosą najbliższe miesiące. W każdym razie Polska musiała się przygotować do ewentualnego konfliktu zbrojnego i dlatego pod koniec lipca odesłano nas do domów, a nasze miejsce zajęły regularne oddziały wojska. Wróciłem do Rylska i pomagałem kuzynowi w prowadzeniu gospodarstwa. Z rosnącym niepokojem śledziliśmy wydarzenia. Aktualne wiadomości przekazywał nam przyjaciel kuzyna, pan Węgrzynowski, dyrektor departamentu w Ministerstwie Skarbu.

Treść dostępna w pełnej wersji eBooka.

Dwunastu sprawiedliwych

Подняться наверх