Читать книгу Dwoje do pary - Andy Jones - Страница 7
Rozdział 1
ОглавлениеJest ostatni tydzień sierpnia, skóra piecze mnie od słońca, a Ivy właśnie skręca w ulicę, przy której dorastałem, i jedzie w kierunku domu, w którym mieszkałem niemal od dnia narodzin.
Kiedy w samochodzie gra radio, Ivy śpiewa do wtóru. A gdy jest ono wyłączone, Ivy gwiżdże i robi to kiepsko. Tym razem już prawie rozpoznaję melodię, ale nie do końca. Lewa strona twarzy Ivy jest naznaczona bliznami po wypadku z dzieciństwa. Blizny zdążyły co prawda wyblaknąć, ale nadal widać nierówności na skórze, które dodatkowo wydłużają się i pogłębiają, kiedy Ivy gwiżdże. Nie wiem, czy ma to jakikolwiek wpływ na samo gwizdanie, ale sądząc po tym, jak śpiewa, słoń nadepnął jej na ucho, z czego Ivy nie zdaje sobie sprawy. Jesteśmy razem prawie trzy tygodnie, więc to trochę za wcześnie na spisanie listy „rzeczy, które najbardziej lubię w swojej dziewczynie”, ale gdybym miał to zrobić, beztroskie i fałszywe pogwizdywanie znalazłoby się w pierwszej jedenastce. A skoro już mowa o kolejności robienia różnych rzeczy, jest też trochę za wcześnie na poznawanie swoich rodzin. Mimo to od startu dzieli nas mniej niż minuta.
– Przygotuj się – mówię.
– Hm? – mruczy pytająco Ivy.
– Moja rodzina jest trochę… no wiesz.
– Nie martw się. Robiłam to już wcześniej. Całkiem często. Setki razy. – Uśmiecha się pod nosem.
– Zabawne. Zresztą to nie o ciebie się martwię.
Skręcamy za róg i oto wyrasta przed nami dom mojego ojca.
Nigdy nie zwracałem uwagi na wygląd rodzinnego domu: stał tam, odkąd żyję na tym świecie, i przyglądałem mu się nie częściej niż własnym stopom – pewnie nawet rzadziej. Jednak tego dnia, z Ivy u boku, uderza mnie jego zwyczajność, banalność, zauważam wszystkie niedostatki. Domy w stylu wiktoriańskim – takie jak ten, w którym mieszkam w Londynie – szlachetnieją z wiekiem, zyskując charakter i klasę. Domy takie jak mój rodzinny, wybudowane w latach sześćdziesiątych i siedemdziesiątych, starzeją się jak robotnicy, brzydnący pod wpływem czasu, wysiłku, palenia papierosów i rozczarowania życiem. Być może to nie słońce jest powodem, dla którego piecze mnie skóra, tylko przyczajony pod nią snob. Zerkam na Ivy, która odwzajemnia spojrzenie, unosi brwi i zatrzymuje się przed numerem dziewiątym przy ulicy Rose Park.
Zresztą mniejsza o dom, zaczekajcie, aż pozna moją rodzinkę.
Musieli na nas czekać, bo zanim Ivy gasi silnik, przez frontowe drzwi wyskakuje ojciec, siostra, szwagier i ich córki – bliźniaczki. Macham do nich, szczerząc zęby w uśmiechu, i wypowiadam zza szyby bezgłośne „cześć”, ale nikt na mnie nie patrzy. Wszyscy ustawiają się w szeregu na środku drogi, obserwując z podekscytowaniem, jak tata otwiera Ivy drzwi, jakby była jakimś dygnitarzem. Bliźniaczki, Imogen i Rosalind, mają po dziesięć lat, można im więc wybaczyć niecierpliwe przebieranie nogami i zapuszczanie żurawia, żeby lepiej się przyjrzeć mojej dziewczynie (muszę przyznać, że przyjemnie jest ją nazywać swoją dziewczyną), ale gdyby zsumować wiek siostry i taty, wyszłoby coś koło setki, a mimo to zachowują się jak potłuczeni. I wtedy uświadamiam sobie, że Ivy gwizdała wcześniej melodię It must be love[1].
Ivy wysiada z samochodu i wpada prosto w objęcia taty. Robię przepraszającą minę, kiedy ojciec podrywa ją z ziemi, w odpowiedzi na co Ivy puszcza do mnie oczko albo się krzywi – trudno to stwierdzić, gdyż jej twarz jest przyciśnięta do szyi mojego staruszka.
Wyślizguję się, przez nikogo niezauważony, z samochodu i dochodzę do wniosku, że musiałem jednak źle zinterpretować gwizdanie Ivy. Im dłużej się nad tym zastanawiam, tym bardziej jestem przekonany, że chodziło jednak o House of fun[2] czy nawet Embarrassment[3]. W każdym razie na pewno była to któraś z piosenek zespołu Madness[4].
Zanim komitet powitalny usunął się z ulicy i wszedł do domu, zdążyłem wypakować torby z bagażnika, wejść na górę, wysikać się, nastawić wodę i zaparzyć czajniczek herbaty.
– Herbata gotowa – mówię, kiedy całą ekipą wchodzą do kuchni.
– Mamy jakieś wino? – pyta Maria.
– Szampan chyba będzie OK? – odzywa się tata, otwierając lodówkę z przesadną galanterią.
– A niech mnie – kwituje Ivy.
– No cóż – odpowiada tata – w końcu to specjalna okazja. Podaj kieliszki, synu. – I odprowadza Ivy do salonu.
Maria zostaje, żeby pomóc mi spłukać kurz z pięciu kieliszków do szampana.
– Wydaje się miła – stwierdza z ironicznym uśmieszkiem.
– Owszem. Nie ma Hermiony? – zmieniam temat, żeby nie usłyszeć od starszej siostry sarkastycznej uwagi z gatunku: co też ona w tobie widzi?
Maria nie miała jeszcze szesnastu lat, kiedy urodziła moją najstarszą siostrzenicę. Mama zmarła niespełna rok wcześniej i narodziny małej Herms odegrały ważną rolę w naszym procesie wychodzenia z żałoby. Przez pierwszych sześć lat jej życia (zanim Maria poznała i poślubiła Hectora) byłem dla Hermiony bardziej ojcem niż wujkiem. I nawet dekadę później nadal myślę o niej raczej jak o córce niż siostrzenicy.
– Ważna randka – odpowiada Maria.
– Żartujesz? Co to za chłopak?
Maria wzrusza ramionami.
– Na pewno lepszy niż ten ostatni gnojek.
– O to akurat nietrudno. Miałem nadzieję, że z wami przyjedzie.
– Nie umywasz się do jej nowej miłości – zauważa Maria.
– Znam takie, co myślą inaczej – odpowiadam. – Chodźmy wyrwać Ivy ze szponów taty.
Zanim dotarliśmy do salonu, ojciec zdążył wyciągnąć albumy z rodzinnymi zdjęciami. Po raz pierwszy przyprowadziłem do domu dziewczynę – ba! kobietę – i chyba wszyscy za długo czekali, żeby móc zrobić to wszystko, co robi się w podobnych sytuacjach. Sączę więc szampana i znoszę upokorzenie jak mężczyzna, podczas gdy najbliższe mi osoby wyśmiewają moje włosy, ubrania i goły tyłek obfotografowane na przestrzeni lat. Kobieta, która od dziewiętnastu dni jest moją dziewczyną, unosi kieliszek ku mnie, uśmiecha się figlarnie i puszcza do mnie oczko.
Oboje zajmujemy się produkcją filmową (ja – reklamami, ona całą resztą), co oznacza, że zasadniczo jesteśmy wolnymi strzelcami. Przez nasze pierwsze wspólne cztery dni nie opuszczaliśmy mieszkania Ivy. Nie powiedzieliśmy sobie tego wprost, lecz chyba podświadomie doszliśmy do porozumienia, że nie wyjdziemy z domu, dopóki to nie będzie konieczne. Oboje rozumieliśmy (rozumieliśmy również, że każde z nas to rozumie), że kiedy ta bańka pęknie, nie będziemy już mogli wrócić do intymnej i naiwnej zmowy Pierwszych Dni Związku. Kiedy skończyły nam się zapasy jedzenia, piliśmy kawę bez mleka, zeskrobywaliśmy pleśń z resztek chleba i jedliśmy dziurawe tosty. Żywiliśmy się jajkami i herbatnikami, kanapkami z bakłażanem i majonezem oraz bulionem z kostki. Ivy czytała, a ja oglądałem amerykańskie programy kryminalne na jej badziewnym przenośnym telewizorku; graliśmy w monopoly, scrabble i snapa, upijaliśmy się winem, później wódką i wreszcie butelką na wpół skrystalizowanego alkoholu niewiadomego pochodzenia. Naszym jedynym praktycznym zajęciem było zamawianie pizzy. Instynktownie czuliśmy, że dostawca wpasuje się w romantyczny scenariusz tylko wtedy, gdy przyjedzie skuterem, a nie ciężarówką z logo hipermarketu. Otrzeźwienie przyszło pod postacią pracy. Cały piątek Ivy musiała spędzić na planie teledysku. Po drodze podrzuciła mnie – razem z torbą swoich ciuchów – do mojego mieszkania. Na pożegnanie całowaliśmy się z żarliwością zarezerwowaną zwykle dla lotnisk. Przez większość następnego tygodnia pracowaliśmy, ale każdą noc spędzaliśmy razem. Czasem spotykaliśmy się w restauracji, kiedy indziej w łóżku. W naszą drugą wspólnie spędzaną sobotę spakowaliśmy fiata 126 i ruszyliśmy w drogę bez planu i celu, zatrzymując się na noc w New Forest, Cotswolds, Yorkshire Dales i Peak District. Spacerowaliśmy, jedliśmy, jeździliśmy samochodem i każdego ranka zapominaliśmy o śniadaniu. Wczoraj uświadomiłem sobie, że znajdujemy się mniej niż dwie godziny drogi od domu taty, i byłem w zbyt dobrym nastroju, żeby go nie odwiedzić. W zeszłym tygodniu przejechaliśmy z Ivy ponad osiemset kilometrów – śpiewaliśmy do wtóru radia, Ivy karmiła mnie z tylnego siedzenia M&Ms-ami, a później ja ją skittlesami – ale dzisiejsza podróż była inna. Potrafię nawet wskazać moment, w którym zmieniła się atmosfera między nami.
Zatrzymaliśmy się w małej miejscowości, żeby coś przekąsić i zajrzeć do sklepów; Ivy poszła do Bootsa po „pastę i takie tam”, a ja odwiedziłem lokalny spożywczak. Wróciliśmy do samochodu, Ivy z torbą pełną kosmetyków, ja z siatką z jedzeniem i pobrzękującymi butelkami. Od tego momentu coś… uleciało. Nie wydarzyło się nic szczególnego, lecz Ivy była zdecydowanie przygaszona. Śpiewała z mniejszym zaangażowaniem, nie komentowała widoków za oknem i nie ściskała mnie za kolano z czułym roztargnieniem, którego tak bardzo łaknąłem. Być może obawiała się spotkania z moją rodziną. Przestałem się temu dziwić, widząc, jak się na nią rzucili.
Tata chce się dowiedzieć, gdzie mieszkają rodzice Ivy, jak mają na imię i czy chodzą do kościoła; Hectora interesuje, czy makijażyści dużo zarabiają, czy Ivy korzysta z usług księgowego, czy ma swoją stronę internetową i czy kiedykolwiek spotkała Madonnę; bliźniaczki wypytują, czy Ivy ma rodzeństwo, zwierzątko, czy woli psy czy koty, czy chciałaby być syrenką, wróżką czy księżniczką; Maria jest ciekawa, gdzie Ivy kupiła spinki do rękawów, u kogo się strzyże, czy zawsze nosiła długie włosy i co właściwie we mnie widzi?
– Przydaj się na coś – zwraca się do mnie Maria, wymachując pustym kieliszkiem.
Odrzucam głowę do tyłu i wzdycham.
– Dopiero co usiadłem.
– Siedzisz na tyłku od trzech godzin – zauważa tata. – No dalej, rozprostuj nogi.
Robię z siebie widowisko, dźwigając się z kanapy, i wychodzę z pokoju, dysząc i mamrocząc pod nosem. Nie chodzi o to, że odmawiam swojej rodzinie kolejnego drinka czy audiencji u Ivy, po prostu moja wiedza na temat ukochanej kobiety wydaje się bardzo skromna i jestem tak samo ciekaw odpowiedzi, jak reszta rodziny. Wiem, że Ivy woli cydr od piwa, uwielbia kurczaka zapiekanego z porem i chrapie, gdy za dużo wypije; wiem, że jej włosy pachną kokosem, a rano cuchnie z ust; wiem, że w wieku ośmiu lat przeleciała przez szklany stolik kawowy i że ze słodyczy najbardziej lubi skittlesy. Jednak o wielu rzeczach nie mam pojęcia – nie znam imienia jej ulubionego Beatlesa, pierwszego zwierzątka, chłopaka i tytułu ulubionej płyty; nie wiem nawet, jak ma na drugie imię, na litość boską! I z jakiegoś dziwnego powodu szczególnie interesuje mnie, co sądzi o wróżkach i syrenkach.
Kiedy wracam do salonu z butelką winą, wszyscy (nie wyłączając taty i Hectora) z zapartym tchem słuchają wykładu Ivy na temat najlepszego sposobu ostrzenia końcówki eyelinera w kredce.
– O której jemy? – pyta Maria.
– Umieram z głodu – odpowiada Hector.
– Co na obiad? – wtórują mu bliźniaczki.
Wszyscy odwracają się w moją stronę, więc ponownie wychodzę z pokoju, burcząc pod nosem coś na temat niewolnictwa, szczytów bezczelności i niewdzięczności.
Zdążyłem pokroić cztery piersi z kurczaka, trzy cebule, dwie papryczki chili, sześć czerwonych papryk, pół główki czosnku i zjeść przynajmniej jedną trzecią wędzonego chorizo, zanim w kuchni zjawił się tata.
– Pomóc ci?
– Prawie skończyłem.
– No cóż – odzywa się tato, zaglądając do lodówki. – Sprawiłeś nam nie lada niespodziankę.
– Mowa.
– Proszę. – Stawia obok deski do krojenia kieliszek wina.
– Zdrówko. – Upijam łyk i kiwam głową w kierunku salonu. – I…?
– Mogłeś trafić gorzej – odpowiada z uśmiechem.
– No tak. Jezu, to mało powiedziane.
Tata przewraca oczami, co świadczy o jego zrezygnowanej, cierpliwej miłości. Uczy religii w szkole, do której chodziłem prawie dwadzieścia lat wcześniej, i uczestniczy w mszy świętej średnio od dwóch do pięciu razy w tygodniu – niewiele mu brakuje do księdza.
– Przepraszam – kajam się.
– Zrób to jeszcze raz, a zacznę się za ciebie modlić.
* * *
Siedzimy łokieć w łokieć wokół stoliczka w jadalni, ale jest to przytulny, intymny ścisk, któremu towarzyszy przegląd starych rodzinnych anegdotek przy kilku butelkach wina. Rozdzielono nas z Ivy, która siedzi teraz wciśnięta pomiędzy tatę i siostrę. Chociaż wolałbym mieć Ivy u swojego boku, a nie po przeciwnej stronie stołu, mogę dzięki temu obserwować, jak zabawia towarzystwo – śmieje się z ich żartów, słucha historyjek i bezlitośnie nabija się ze mnie razem z resztą rodzinki. Moi krewni z kolei upajają się przejawami sympatii ze strony Ivy i walczą o jej uwagę, rywalizując na żarty, przechwałki i ciekawostki. Wyciągam nogę pod stołem i przeciągam ją w górę łydki należącej – jak mi się wydaje – do Ivy. Maria wzdryga się i uderza kolanem w spód stołu tak mocno, że leżące na nim sztućce aż podskakują.
– Co ty, do cholery, wyprawiasz?!
– Złapał mnie skurcz – wyjaśniam, a Maria przygląda mi się tak, jakby patrzyła na wariata.
– Co zrobiłeś? – interesuje się Ivy.
– Nic takiego. Rozciągałem nogę.
Ivy przygląda mi się zmrużonymi oczami.
– Czy ty właśnie… – Przenosi wzrok na Marię. – Czy on… pomiział cię stopą?
Odruchowo spoglądam na tatę, którego nagle zafascynował wzorek na talerzu.
– Co to znaczy „miziać”? – pyta Imogen, starsza od swojej siostry bliźniaczki o dwadzieścia minut i zawsze bardziej ciekawska.
– Nieważne – odpowiada Maria.
– To coś, co robią niegrzeczni chłopcy – wyjaśnia Ivy, za co bliźniaczki nagradzają ją zgodnym chichotem.
– Naciągnąłem sobie mięsień!
– A teraz próbujesz naciągnąć nas – odpowiada Ivy, a Hector niemal klaszcze z uznania dla jej błyskotliwości godnej Oscara Wilde’a.
Przez resztę posiłku trzymam stopy przy sobie i prawie udaje mi się dotrwać do poobiedniej kawy bez kolejnego krępującego incydentu.
Jemy właśnie deser (w pokoju na krótki moment zapada cisza, gdy wszyscy rozkoszują się sernikiem), kiedy tata ogłasza:
– Williamie, będę dzisiaj nocował w twoim pokoju, a ty i Ivy możecie skorzystać z mojego łóżka.
Moment krępującej ciszy, która zapada po słowach ojca – szczególnie po słowie „skorzystać” – zdaje się trwać w nieskończoność. Ivy, nie wyjmując widelczyka z ust, spogląda na mojego ojca i uśmiecha się, mamrocząc pod nosem: dziękujemy. A może to było: o cholera.
Maria zerka w stronę Ivy z ironicznym uśmieszkiem. Hector spogląda na mnie ze znaczącym grymasem. Patrzę na swój sernik i czuję, że płoną mi policzki.
W drodze tutaj zastanawiałem się nad kwestią noclegu. Tata jest katolicki jak diabli i jedyne podwójne łóżko w tym domu należy do niego, więc pogodziłem się z myślą, że tę noc – pierwszą, odkąd poznaliśmy się z Ivy – spędzę samotnie. Z jednej strony było mi z tego powodu przykro, z drugiej wiedziałem, że ten moment musiał nastąpić wcześniej czy później, poza tym szczerze powiedziawszy, byłem padnięty. Na dodatek takie rozwiązanie pozwoliłoby uniknąć krępujących rozmów z ojcem, takich jak ta.
– Zmieniłem pościel – dodaje tata.
I kiedy nieopatrznie nawiązuję z nim kontakt wzrokowy, ten drań puszcza do mnie oczko. W jego geście nie ma nic lubieżnego; odczytuję go raczej jako wyraz dumy z tego, że wykazał się taką postępowością i cholernie dobrą organizacją. Jednak oczko pozostaje oczkiem i gdybym miał wskazać moment, w którym moje życie seksualne umarło, byłaby to właśnie ta chwila.
Kiedy rozbieramy się do snu, nasze skrępowanie jest wprost namacalne; potykam się przy zdejmowaniu dżinsów, nagle zażenowany swoją bladą, obwisłą nagością, Ivy zaś – pierwszy raz, odkąd jesteśmy razem – wślizguje się do łóżka w majtkach i podkoszulku. Prawdopodobnie zostałem poczęty na tym łóżku i chociaż mam w tej chwili ochotę najwyżej na pocałunek w usta, czuję się nieco urażony założeniem Ivy, że tej nocy nie będziemy robić nic więcej. Poza tym wypiłem półtorej butelki wina, więc moje usta wypowiadają komentarz, zanim umysł zdąży go zredagować.
– Coś ty nagle taka nieśmiała? – mówię, leciutko przeciągając głoskę „ś”.
– Jestem zmęczona – odpowiada Ivy. – Jeśli nie masz nic przeciwko.
Jeśli nie mam nic przeciwko?!
Być może jestem bardziej pijany, niż myślałem, bo oto słyszę własne słowa:
– Jak sobie chcesz.
Ich ciężar ciągnie w dół kąciki moich ust.
I chociaż nie padło ani jedno oskarżenie, jeszcze nigdy nie byliśmy tak bliscy kłótni. Kiedy wyłączam światło i wdrapuję się na łóżko taty, w sypialni nie ma nawet cienia czułości.
Ivy leży odwrócona do mnie plecami. Próbuję w ciemności namacać jej głowę.
– Dobranoc – mówię, całując ją we włosy.
Ivy wzdycha.
– Dobranoc – odpowiada bardzo, bardzo cicho.
* * *
Treść dostępna w pełnej wersji eBooka.
1 It must be love (ang.) – To musi być miłość.
2 House of fun (ang.) – dom wariatów.
3 Embarrassments (ang.) – żenada.
4 Madness (ang.) – szaleństwo.