Читать книгу Gdy nadeszło życie - Aneta Krasińska - Страница 3

Rozdział 2

Оглавление

Biały, drobny puch osiadał na szybach wolno jadącego auta. Wycieraczki miarowo przesuwały się po przedniej szybie, uparcie dbając o nienaganną widoczność. Magda, odkąd wsiedli do samochodu, nie odezwała się nawet słowem. Doskonale zdawała sobie sprawę z tego, że Darek kilka razy próbował ją zagadnąć, ale nie potrafiła się przemóc. Zastanawiała się nad tym, czy jego nadopiekuńczość wynika z jej stanu czy raczej z głęboko zakorzenionych cech charakteru. W pierwszym przypadku była nadzieja, że po porodzie facet oprzytomnieje i choć trochę wyluzuje. Jeśli nie, to wcześniej czy później ona oszaleje. Kątem oka spojrzała na jego twarz. Rysujące się skupienie nie pozostawiało wątpliwości co do tego, że Darek całe życie traktuje cholernie poważnie i z dużą starannością zaplanował w nim miejsce właśnie dla niej. Pospiesznie zdjęła rękawiczki, czując, że robi jej się naprawdę gorąco. Doskonale znała te niezapowiedziane skoki ciśnienia. Odruchowo zrobiła kilka głębszych wdechów.

– Co się dzieje? – zapytał niemal natychmiast, spoglądając na nią ukradkiem, ale kiedy nie odpowiedziała, zaczął bacznie lustrować jej twarz.

– Uważaj! – krzyknęła, nie odrywając wzroku od przedniej szyby.

Gwałtownie naciśnięty hamulec sprawił, że auto prawie stanęło dęba. Kilka kolorowych kontrolek jednocześnie zamigało na tablicy rozdzielczej. ABS zadziałał idealnie. Magda odruchowo zaparła się o deskę rozdzielczą, skutecznie amortyzując szarpnięcie. Czerwone światło odbijające się w przedniej szybie oświetlało jej pobladłą twarz. Rozbieganym wzrokiem usiłowała omieść swoje ciało. Niemal automatycznie jej dłoń znalazła się na brzuchu.

– Jak się czujesz?! Nic ci nie jest?! – dopytywał Darek, rozgorączkowany. – Wszystko w porządku?!

– Tak – odparła cicho. – Chyba tak.

– Magda, przepraszam! Nie chciałem! – tłumaczył, coraz mocniej ściskając jej dłoń.

– Wiem. – Próbowała go uspokoić. – Darek, wszystko jest w porządku.

– Kochanie, musimy jechać do szpitala – dodał, patrząc na jej wciąż pobladłą twarz.

– Co? Nie ma potrzeby. – Usiłowała się uśmiechnąć. – Już wszystko dobrze – dodała, wpatrując się w niego swymi błękitnymi oczyma, w których wciąż odbijało się czerwone światło z przydrożnego sygnalizatora.

– Ale trzeba sprawdzić, co z maleństwem. – Darek zdawał się nie słyszeć jej słów.

– Ja i dziecko czujemy się dobrze – zapewniła, a w jej głosie pojawiła się nutka zniecierpliwienia.

– Kochanie…

– Czy naprawdę tak trudno jest mi zaufać? – spytała z wyrzutem. – Darek, czy ty rzeczywiście myślisz, że ja nie potrafię zatroszczyć się o siebie i nasze dziecko? Za kogo ty mnie bierzesz?

To pytanie zawisło w powietrzu niczym ostry miecz gotowy do tego, by w razie potrzeby szybko go użyć.

– Skarbie, wiesz, że nie to miałem na myśli – kajał się, ale najwidoczniej jeszcze zbyt mało, by Magda zrezygnowała z wyrzutów.

– Darek, to ja za chwilę będę matką i najlepiej wiem, co jest dobre dla mnie i dziecka.

– Wiem, masz rację – odparł i niemal podskoczył, słysząc klakson stojącego za nim auta. – Już jadę! – krzyknął, choć kierowca nie miał szans go usłyszeć. – Spokojnie, wiozę ciężarną.

Magda westchnęła i zapadła się w fotelu. Miała dość tej nerwowej podróży.

Zielone światło jeszcze przez chwilę jarzyło się na sygnalizatorze, akurat tak długo, by zdążyli przejechać. Ponowny dźwięk klaksonu pożegnał ich, a wściekły kierowca jeszcze przez chwilę wygrażał im pięścią.

Chwilę później Darek zaparkował przed jedną z nielicznych w Żyrardowie drogich restauracji. Wysokie okna, w których ustawiono niewielkie, choć bogato zdobione lampy otulające przestrzeń ciepłym blaskiem, zdawały się zapraszać ich do środka.

Magda powoli otworzyła drzwi auta i ostrożnie wysiadła, nie czekając na swojego rycerza, który zmagał się z parasolem. Wiatr skutecznie stawiał opór i parasolowi, i jego właścicielowi. Wreszcie ten ostatni się poddał. Nadstawił ramię. Magda bez wahania wsunęła rękę i podążyli na spotkanie.

Kiedy weszli do środka, natychmiast dostrzegli trzy osoby siedzące przy stoliku w głębi przestronnej sali, w której dominował lawendowy kolor. Na ścianach wisiały fotografie kwiatów lawendy oprawione w białe ramy. W tym samym kolorze były meble ustawione wzdłuż ścian. Kilkanaście okrągłych stolików zdobiły niewielkie wazoniki, w które wetknięto sztuczne kwiaty. Biała podłoga lśniła, nadając wnętrzu wrażenie nieskazitelności. Magda natychmiast pomyślała, że gdyby miała własną restaurację, zrobiłaby wszystko, aby było w niej przytulnie. Po liczbie zajętych miejsc wywnioskowała, że najwidoczniej wystrój tylko jej nie przypadł do gustu.

– Kochana, stu lat w zdrowiu i z niesłabnącą energią – odezwała się, podchodząc do Marceliny i całując ją na powitanie.

– Wszystkiego najlepszego z okazji czterdziestki! – dorzucił Darek, podając kobiecie bukiet.

– Ciii – zgromiła go Magda natychmiast. – O wieku kobiety nigdy nie mówi się na głos.

– Chyba że wszyscy dokładnie go znają… – Marcelina uśmiechnęła się pobłażliwie.

– Nawet wtedy. – Przyjaciółka pozostała nieugięta.

Do powitań dołączyli Czarek i Lidka. Po chwili wszyscy zasiedli do stołu, a kelner z niewymuszonym uśmiechem podał kartę dań. Magda dłuższy czas przewracała kolejne kartki w poszukiwaniu czegoś, co mogłoby ją zaskoczyć. Lubiła próbować nowych, wyszukanych smaków, dlatego korzystała z okazji. Na przedostatniej stronie jej wzrok przykuły potrawy z ryb. W czasie ciąży jej preferencje zmieniały się co kilka dni, mimo wszystko żołądek dobrze tolerował ryby. Czytając listę dodatków, z każdą chwilą nabierała pewności, że to właściwe danie dla niej.

– Jak się czujesz? – Usłyszała zatroskany szept Marceliny, która miała tyle taktu, by nie angażować w to reszty znajomych.

– Zaskakująco dobrze jak na zaistniałe warunki – odparła, wymownie spoglądając w stronę Darka pochłoniętego wyborem sosów do wołowiny.

– Świetnie, że udało wam się dotrzeć – dodała solenizantka, uśmiechając się do przyjaciółki.

– Nie było to łatwe, ale nie mogłabym nie przyjechać.

– Chyba że maluch by się zbuntował – dopowiedziała Marcelina, odruchowo gładząc jej wystający brzuch.

– On wie, że z mamusią się nie dyskutuje. – Zaśmiała się, czym zwróciła uwagę Darka.

– Skarbie, już coś wybrałaś? – zapytał.

Skinęła głową. W tej samej chwili podszedł kelner gotowy przyjąć zamówienie. Spojrzał z wyczekiwaniem na Magdę. Kiedy zamówiła rybę, mężczyzna zapytał, czy chciałaby coś do picia. Oczywiście. A jakże! Ryba lubi pływać. Zawsze zamawiała różowe wino, dlatego bez zająknięcia wymieniła markę ulubionego trunku.

– Wino? – spytał Darek z niedowierzaniem w głosie. – W twoim stanie?

– Ciąża to nie choroba – oświadczyła, starając się, by jej ton nabrał lekkości.

– Może i nie choroba, ale alkohol to alkohol – upierał się.

– Jeden łyczek dla smaku – oświadczyła, a w jej głosie dawało się wyczuć napięcie.

Marcelina obserwowała przyjaciółkę, która najwidoczniej za wszelką cenę chciała postawić na swoim. Znały się od lat. Ta cecha jej charakteru stanowiła constans. Można się było z nią pogodzić albo toczyć walkę. Na to ostatnie Marcelina nie miała ani siły, ani ochoty. Postanowiła więc zaakceptować Magdę z całym jej bagażem. Wciąż pamiętała sytuację, gdy jej upór pomógł im przetrwać.

***

Marcelina właśnie sięgała po filiżankę z kawą. Tej nocy długo nie mogła zasnąć. Minął już tydzień, odkąd Czarek wypłynął w rejs, ale tym razem nie dzwonił codziennie. Mówił, że mają problemy z zasięgiem. Wiedziała, że tak bywa na morzu. Mogła się wściekać, ale co to da? Na szczęście wieczorem Magda przyszła z winem i jakimś filmem na DVD. Nawet nie spostrzegły, gdy opróżniły butelkę i zasnęły na kanapie. Rano czuły się, jakby przejechał po nich walec z dodatkowym obciążeniem. Przyjaciółka pojechała do domu, by się wyspać. Jej firma funkcjonowała bez względu na to, czy szefowa meldowała się rano, czy nie. Marcelina nie miała tego komfortu. Najpierw śniadanie dla dwojga kilkulatków, a później sprint do przedszkola. Finiszowała dopiero w firmie.

Kiedy po powrocie z przerwy śniadaniowej usiadła przy biurku z nadzieją na filiżankę mocnej, świeżo parzonej kawy, zadźwięczał telefon. Wyrwana z zamyślenia usiłowała się skoncentrować na wyświetlaczu. Po chwili odebrała połączenie.

Kilka słów, które usłyszała, sprawiły, że natychmiast poderwała się z krzesła i nie zwracając uwagi na pulsujący ból w skroniach, wrzuciła do torebki telefon, notatnik i etui z długopisami. Niemal krzycząc, poinformowała siedzącą pod oknem koleżankę, że musi biec do przedszkola, i już jej nie było. Trasę zwykle pokonywaną w piętnaście minut, tym razem przebiegła w sześć. W tym czasie myślami była przy swoich dzieciach, które bardzo jej potrzebowały. Ból głowy nie ustępował ani na moment. Przeciwnie, przeszedł w stałe ćmienie. Choć panował dojmujący chłód, ona czuła pot spływający wzdłuż kręgosłupa. Jeszcze chwila. Kilkanaście kroków i będzie na miejscu. Nagle gwar ulicy przestał jej przeszkadzać. Niczego nie słyszała. Czuła tylko strach.

Na chwilę przystanęła, zachłannie łapiąc powietrze. Każdy oddech sprawiał jej ból rozchodzący się po płucach. Pochyliła się, mając nadzieję, że w tej pozycji zdoła szybciej dojść do siebie. Błąd. Brak treningu właśnie teraz zamierzał się na niej zemścić. Tyle razy próbowała regularnie ćwiczyć, ale o ile była w stanie tego dopilnować, gdy Czarek wracał z rejsu, o tyle gdy wypływał, wszystkie postanowienia przestawały obowiązywać. Dzieci absorbowały matkę bez reszty. Rodzice i tak dużo jej pomagali, więc nie śmiała prosić o więcej czasu dla siebie. Rezygnowała z tego, na co i tak nie bardzo miała ochotę.

Wreszcie oddech nieco się uspokoił. Ruszyła szybkim krokiem, dając sobie chwilę wytchnienia. Wwiercający się w głowę odgłos jadącej na sygnale karetki pogotowia przypomniał jej, dlaczego powinna się pospieszyć. Znowu ruszyła biegiem.

Kiedy kilka chwil później dopadła do bramki, nie była w stanie powiedzieć swojego nazwiska do domofonu. Głośno sapiąc i nerwowo łapiąc oddech, czekała, aż ktoś wyjrzy z budynku. Nie pomyliła się. Woźna uchyliła drzwi, a kiedy ją poznała, nacisnęła przycisk zwalniający zasuwę przy furtce.

Marcelina niemal wystrzeliła, odzyskując resztkę sił. Pognała do środka.

– Kochanie, co się stało? – zapytała, nachylając się nad leżącym na dywanie synem.

– Nie mamy pojęcia, jak do tego doszło, bo obydwie opiekunki były w sali. Olaf wdrapał się na szafkę i niefortunnie z niej spadł – tłumaczył dyrektor przedszkola, pobladły i z rozbieganym wzrokiem, w którym widoczny był strach.

– Wezwaliście karetkę? – spytała Marcelina, patrząc na nienaturalnie wygiętą nogę syna.

– Tak. Poinformowano nas, że trzeba zaczekać, bo na trasie pod miastem zdarzył się wypadek i teraz nie mają wolnego ambulansu.

– Cholera jasna! Kiedy są potrzebni, to nigdy ich nie ma – odparła Marcelina, delikatnie gładząc dziecko po policzku. – Boli cię?

– Trochę – odparł maluch, a w jego oczach odmalowały się ból i szok, który przed chwilą przeżył. – Mamusiu, ja nie chciałem.

– Ciii, wiem, kochanie.

Jedną ręką głaskała syna, a drugą szukała w torebce telefonu. Wciąż miała problem z równym oddychaniem. Tych kilka zbędnych kilogramów właśnie dzisiaj dało o sobie znać. O bólu głowy nie wspominając. Może nie jest to zbyt trudne zadanie, gdy człowiek nie tkwi na skraju załamania nerwowego, ale w tym przypadku Marcelina potrzebowała dłuższej chwili, by wydobyć telefon. Później już wszystko potoczyło się błyskawicznie.

Srebrne sportowe auto na parkingu.

Mały chłopiec wtulony w ramiona matki.

Pisk opon.

Przejmująca cisza w samochodzie.

Izba przyjęć.

Podniesiony głos Magdy ponaglającej personel medyczny.

Prześwietlenie.

Diagnoza.

– Mamy do czynienia ze złamaniem kości piszczelowej z przemieszczeniem. Konieczne jest nastawienie chirurgiczne.

Marcelina nawet nie podniosła głowy, wciąż skoncentrowana na dziecku.

– Co to znaczy, panie doktorze? – spytała Magda, która wraz z nią weszła do gabinetu.

– Dziecko musi pozostać w szpitalu. Wykonamy zabieg w znieczuleniu.

Marcelina z całych sił powstrzymywała cisnące się do oczu łzy. Dałaby wszystko, by móc stąd jak najszybciej wyjść ze zdrowym synkiem. Nagle poczuła suchość w gardle. W tym całym zamęcie zapomniała, że przecież w przedszkolu wciąż pozostawała Amelka. Kobieta nie miała co liczyć na pomoc rodziców, bo właśnie wyjechali do sanatorium.

– Amelia – szepnęła, całując syna w czoło. – Muszę ją odebrać z przedszkola.

– Ja się tym zajmę – zaoferowała się Magda, po czym bez słowa pożegnania wyszła z gabinetu.

Marcelina powoli wypuściła powietrze, starając się skoncentrować na diagnozie. Pozostawało czekać na zabieg.

Tymczasem Magda zadzwoniła przy furtce przedszkola i grzecznie powiedziała, w jakiej sprawie przyjechała. Woźna sprawdziła listę osób upoważnionych do odbioru rodzeństwa Pawłowskich, ale nazwisko Rybińskiej na niej nie figurowało. Kobieta uprzejmie, acz jednoznacznie odmówiła wydania dziecka. Magda z uporem maniaka naciskała na dzwonek raz, drugi i kolejny, ale nikt więcej się nie odezwał. Wreszcie zaczęła krzyczeć i z całej siły kopać w furtkę, wzbudzając niemałe zainteresowanie przechodniów. W końcu oparła się plecami o bramkę i czekała. W środku było dziecko jej przyjaciółki, której obiecała pomoc. Nie może się poddać. To nie w jej stylu. Nerwowo przestępowała z nogi na nogę.

Dochodziła szesnasta. Kobieta upatrywała nadziei w tym, że za chwilę rodzice zaczną odbierać swoje dzieci. Odsunęła się od furtki. Wyjęła telefon. Co rusz przytykała go do ucha, jakby właśnie z kimś rozmawiała. Nie musiała długo czekać na umęczonego pracą ojca, który w zamyśleniu podszedł do bramki, nacisnął przycisk i się przedstawił. Wszedł na teren przedszkola, nie bacząc na to, że Magda energicznym krokiem ruszyła w ślad za nim. Sunęła za mężczyzną i dopiero kiedy dotarła do drzwi wejściowych, natrafiła na uważny wzrok woźnej. Nie zamierzała wchodzić z tą kobietą w zbędne dyskusje, dlatego przyspieszyła kroku i wpadła do środka niczym burza.

– Chwileczkę! Niech zaczeka!

Magda nie zwolniła kroku.

– Niech zaczeka, mówię! – powtórzyła woźna, depcząc jej po piętach.

Szybka ocena sytuacji nie pozostawiała Magdzie najmniejszych wątpliwości. Żandarm nie odpuści. Musiała stanąć z nią twarzą w twarz.

– Po kogo? – spytała starsza kobieta o wyrazistych rysach, które dodatkowo eksponowały związane wysoko włosy, gdzieniegdzie wyślizgujące się spod czerwonej gumki.

– Muszę zabrać Amelkę Pawłowską do domu.

– Już mówiłam, że nie mam na liście pani nazwiska – odparła, przypominając sobie sytuację sprzed kilku minut.

– Ale matka… Jej matka jest w szpitalu z Olafem – tłumaczyła Magda, a podniesiony głos niósł się po korytarzu. – Zostanie tam z nim na noc, więc muszę jej pomóc.

– Pani, jakby tak każdy mógł zabrać dziecko bez pisemnej zgody rodziców, to dopiero byśmy mieli.

– Ale ja muszę!

– Najpierw upoważnienie, później dziecko. – Woźna się uparła, biorąc do ręki szczotkę.

Magda niepewnie spojrzała na ucieleśnienie jędzy z najgorszych koszmarów.

– Może ten jeden raz przymknie pani oko na procedury? Amelka na pewno mnie pozna i powie, kim jestem.

– Co z wami, młodymi, jest nie tak? – zastanawiała się, grożąc jej miotłą. – Przepisy nie są po to, żeby je łamać!

– Chcę rozmawiać z dyrektorem przedszkola – zażądała Magda.

– Umówiona była? – spytała z nieukrywaną satysfakcją.

– Chodzi o dziecko! – Magda podniosła głos. – Nie muszę się umawiać! Chcę rozmawiać z dyrektorem!

Zaintrygowany hałasem dochodzącym z korytarza, dyrektor wychylił się z gabinetu i przez chwilę przypatrywał się zajściu. Widząc pioruny miotane przez panią Władzię, woźną z blisko czterdziestoletnim stażem pracy, której każda mucha się boi, postanowił wkroczyć do akcji.

– Dzień dobry. To pani dziś pomagała mamie Olafa, tak? – spytał, poprawiając krawat, który nieco się przesunął.

– Tak. Jestem przyjaciółką Marceliny Pawłowskiej – przypomniała Magda, starając się opanować nerwowe drżenie głosu. – Olaf musi zostać w szpitalu. Nie ma nikogo, kto mógłby odebrać Amelkę. Wiem, że nie mam upoważnienia, ale przysięgam, że ona mnie zna i na pewno zechce ze mną pójść.

– Każdy tak mówi – wtrąciła woźna, łypiąc na kobietę.

– Dziękuję, pani Władziu, poradzę sobie. – Mężczyzna zareagował natychmiast. – Proszę wrócić do swoich zajęć.

Woźna jeszcze przez chwilę stała bez ruchu, groźnie spoglądając to na dyrektora, to na intruza starającego się wyprowadzić ją w pole. Ją? Osobę, która obcierała gile połowie mieszkańców Żyrardowa, gdy chodzili do przedszkola? Za swoje oddanie otrzymała medal od prezydenta miasta. Wciąż wisi nad jej łóżkiem i wita ją każdego ranka, gdy kobieta zrywa się, by biec do pracy, choć od kilku lat mogłaby cieszyć się emeryturą. Po co? Ona była niezastąpiona. Młodzi niczego nie potrafią i na niczym się nie znają.

– Pani Władziu – ponaglał mężczyzna, widząc ociąganie. – Zapraszam do gabinetu – zwrócił się do Magdy, ale ta stała w miejscu. – Musimy dopełnić kilku formalności – wyjaśnił.

– Oczywiście – odparła wreszcie i ruszyła w ślad za dyrektorem.

Później miała możliwość bliżej go poznać. Polubiła go, a może po prostu czuła wdzięczność za to, że tamtego popołudnia wzniósł się ponad przepisy i dostrzegł człowieka oraz jego potrzeby.

Kilka randek. Parę wspólnie spędzonych nocy. Miłe wspomnienia. Eleganckie rozstanie – takie ceniła najbardziej. Profesjonalizm niczym w firmie. Początek i koniec współpracy winny przebiegać w miłej atmosferze. W przypadku pana dyrektora tak to właśnie wyglądało.

***

Marcelina doskonale znała przyjaciółkę i wiedziała, jak wielkim zaskoczeniem jest dla niej ta ciąża, dlatego starała się jej pomóc przebrnąć przez trudny okres. Dzwoniła codziennie, pytając, jak się czuje, i niemal płynnie przechodziła do opowiadania o swoich bolączkach, gdy sama chodziła w ciąży. Wiedziała, że Magda, choć nie uzewnętrznia uczuć, bardzo przeżywa wszystko, z czym przyszło jej się zmierzyć. Patrząc na jej rozterki, Marcelina cieszyła się, że ma to za sobą. Zupełnie inaczej przechodzi się ciążę po dwudziestce niż w wieku czterdziestu lat. Co do tego nie miała najmniejszych wątpliwości.

– Do ryby doskonale pasuje tonik – zwróciła się do Magdy, która wciąż była poirytowana.

– Co? – zdziwiła się przyjaciółka, przewracając oczyma.

– Może spróbujesz? – nalegała Marcelina niezrażona miną siedzącej obok niej kobiety. – Podobno ciężarne mają wyczulony smak.

– Nie pamiętasz, jak to jest? – spytała Magda.

– Nie musisz nam przypominać o wieku. – Do rozmowy dołączyła Lidka, która dotychczas skupiała się na menu.

– Gdzieżbym śmiała – oświadczyła Magda, nieco się rozpogadzając.

– Okresu ciąży wolę nie pamiętać. W moim przypadku to nie był stan błogosławiony, tylko przeklęty – wyjaśniła pediatra, po czym sięgnęła po szklankę z wodą, jakby chciała przełknąć wspomnienia i nie wracać do nich.

– A co ja mam powiedzieć? – spytała Marcelina. – Od razu z grubej rury: bliźniaki.

– Ty jesteś moją idolką. Nie mam pojęcia, w jaki sposób obrabiałaś dwoje brzdąców, które najchętniej nie rozstawałyby się z tobą przez dwadzieścia cztery godziny na dobę – stwierdziła Magda, a w jej oczach kryły się uznanie i podziw.

Nigdy wcześniej nie mówiła o tym. Może dlatego, że nie zwracała na to uwagi. Może żyła zbyt intensywnie i nie rejestrowała niektórych obrazów. A może nie przypuszczała, że będzie jej dane nosić w sobie życie. Grymas bólu wypełzł na jej twarz. Nawet precyzyjnie wykonany makijaż nie był w stanie skryć bladości cery.

– Wszystko w porządku? – spytał Darek siedzący naprzeciwko partnerki.

– Przestań mnie ciągle o to pytać – warknęła, spuszczając wzrok.

– Tonik? – nieoczekiwanie zapytał zniecierpliwiony kelner.

– Poproszę – odparła, nie podnosząc oczu.

– Nie wiem, czy uwierzysz, ale na ostatnim treningu Lidka założyła nogę na głowę. – Marcelina usilnie starała się rozładować gęstniejącą atmosferę.

– Już nie mogę się doczekać, kiedy wrócę na pilates. Bardzo brakuje mi ćwiczeń. W ogóle czuję się jak słoń.

– Ale za to pięknie wyglądasz – wtrącił Darek.

Magda puściła tę uwagę mimo uszu.

– Bywa, że mam dość wysiłku i tego wyginania się na wszystkie strony – wtrąciła Lidka – ale Marcelina nie odpuszcza. Mobilizuje i siebie, i mnie.

– Inaczej też się poddam i wyląduję na kanapie z pilotem w ręku – wyjaśniła przyjaciółka, lekko uśmiechając się do Magdy. – Czasem mi tego brakuje. Nie. Często mi tego brakuje, ale PESEL jest nieubłagany i niezmiennie przypomina, ile mam lat.

– Dużo pracy? – spytał Darek, skrzętnie unikając wzroku Magdy.

– Za dużo – wyjaśniła Marcelina. – Właśnie wprowadzamy na rynek nową kampanię reklamową, a mój szef nie jest do niej przekonany, dlatego wciąż zasypuje mnie podchwytliwymi pytaniami. Zamiast skupiać się na dopracowywaniu szczegółów, siedzę w jego gabinecie i tłumaczę, dlaczego czarne jest czarne, a białe jest białe.

Uśmiech pojawił się nawet na twarzy Magdy, która jakby na moment zapomniała o własnych sprawach.

– Wszędzie dobrze, gdzie nas nie ma – stwierdził Darek. – Ja patrzę na to z perspektywy szefa. Każdy chce, by jego produkt został jak najlepiej wypromowany. Być albo nie być.

– Ależ ja to rozumiem, tylko brakuje mi jego wiary w moje możliwości – wyjaśniła Marcelina. – Nie jestem żółtodziobem.

– Chce mieć pewność, że nie straci.

– Zdaję sobie z tego sprawę, ale czy to jest powód, by wzywać mnie do pracy w sylwestra, bo akurat wpadł mu do głowy jakiś pomysł?

– Nawet nie wyobrażacie sobie, jaki byłem z niej wtedy dumny – odezwał się Czarek. – Wybrała mnie zamiast szefa – dodał i perliście się roześmiał.

– Gratuluję – odezwał się Darek. – Jednak opłacało się zacumować w porcie.

Czarek spojrzał na żonę. Dla tej kobiety wciąż robił za mało. Zrozumiał to bardzo późno. Nie miał prawa pytać, czy nie zbyt późno, dlatego wymyślał, co tylko mógł, by to naprawić. Niepewność wciąż go paraliżowała, wpuszczając do jego krwi strach, który krążył w poszukiwaniu dogodnej chwili, by eksplodować.

– To była jedna z moich najlepszych decyzji – odezwał się Czarek i niemal natychmiast się poprawił: – naszych decyzji. – Złożył pocałunek na serdecznym palcu żony, na którym od dawna tkwiła złota obrączka.

– Życzę smacznego – odezwał się kelner, stawiając przed nimi talerze, znad których unosił się aromat dopiero co przygotowanych potraw.

Na chwilę zapadła cisza przerywana jedynie postukiwaniem widelców i noży. Dookoła rozlegał się gwar rozmów i śmiechów. Dało się zauważyć krzątaninę kelnerów starających się zaspokoić pragnienia klientów, zanim sami je wyartykułują.

Marcelina dyskretnie zerknęła w stronę przyjaciółki. Magda siedziała wyprostowana. Sterczący brzuch nie pozwalał jej na to, by przysunęła się bliżej.

– Nie smakuje ci? – zagadnęła Marcelina, nabierając na widelec niewielką porcję sałaty.

– Nie mogę się przemóc – wyjaśniła, nie patrząc na swój talerz.

– Nie zmuszaj się. Możemy zamówić dla ciebie coś innego.

– Nie – zaoponowała. – Odeszła mi ochota na jedzenie.

– Ale to wszystko stygnie – zauważył Darek racjonalnie.

– Nic nie poradzę na hormony – oświadczyła spokojnie.

Marcelina właśnie kończyła jeść doskonale doprawioną pierś z kaczki, gdy z jej torebki wydobył się dźwięk. Z grymasem na twarzy spojrzała w kierunku, skąd dochodził dzwonek.

– To pewnie szef przypomniał sobie, że nie złożył ci życzeń urodzinowych – zażartowała Lidka.

– Właściwie dlaczego go nie zaprosiłaś? – zdziwiła się Magda. – Lidka na pewno otoczyłaby go opieką, nawet lekarską – dodała, uśmiechając się zawadiacko.

– Pomoc medyczna całodobowa – żartowała Lidka.

– Przeżyje do poniedziałku – stwierdziła Marcelina i nawet nie próbowała sięgnąć do torby.

– A jeśli to coś ważnego? – upierała się Magda. – Jeżeli właśnie go olśniło i wymyślił kosmiczną kampanię reklamową? Druga taka szansa może się nie powtórzyć.

– Mnie obowiązuje pięciodniowy tydzień pracy, który zakończył się wczoraj.

– Jesteś uparta.

– Uczę się od mistrzyni. – Marcelina z przekorą spojrzała na Magdę i uśmiechnęła się do niej, pokazując garnitur równych zębów.

Przyjaciółka nie pozostała dłużna. Na punkcie uzębienia miała bzika. W młodości nosiła aparat, a teraz szczotkowała je kilka razy dziennie.

– Mówiłem, żebyś zostawiła służbową komórkę w domu. Nie musisz być pod telefonem przez całą dobę – zauważył Czarek.

– Ale ja zostawiałam ją w domu – odparła po chwili zastanowienia.

– Czyli to nie szef – wydedukowała Lidka.

W tej samej chwili telefon rozdzwonił się na nowo. Cztery pary oczu wpatrywały się w Marcelinę, która się zawahała. Miała wrażenie, że siedzący przy pozostałych stolikach ludzie nagle ucichli i oczekują na jej reakcję. Powoli odwróciła się i sięgnęła do torebki. Imię, które pojawiło się na wyświetlaczu, wróżyło tylko jedno: kłopoty. Takie, do których nieświadomie tęskniła.

– Przepraszam – powiedziała, podnosząc się z miejsca – to jednak szef.

Zaskoczone miny kazały jej brnąć w kłamstwach dalej.

– Zapomniałam, że dałam mu numer prywatny, gdyby działo się coś ważnego – oświadczyła przepraszającym tonem. – Zaraz wracam. Nie przeszkadzajcie sobie.

Szybko ruszyła w stronę toalet. Odruchowo poprawiła włosy, jakby rozmówca mógł dostrzec jej wygląd. Odkąd po wakacjach zaczęła chodzić na pilates, schudła prawie pięć kilo. Nie był to może rewelacyjny wynik, który można odnotować w księdze rekordów, ale dla niej to krok milowy. Kiedy urodziła bliźnięta, przytyła i nie była w stanie zrzucić nawet grama. Teraz dopiero czuła ciężar każdego zbędnego kilograma. Kolejnych pięciu też warto byłoby się pozbyć, ale podchodziła do tego zdroworozsądkowo. Jeśli się nie uda, trudno. Liczy się to, że dzięki ćwiczeniom samopoczucie uległo poprawie. A może jej nastrój był sumą wielu składowych, z czego ćwiczenia to tylko niewielki procent, resztę natomiast stanowią zmiana pracy, stała obecność męża w domu i… O tym ostatnim składniku też czasem myślała.

Kiedy znalazła się w bezpiecznej odległości i miała pewność, że nikt jej nie usłyszy, przesunęła palcem zieloną słuchawkę na ekranie i odezwała się najbardziej przyjemnym tonem, na jaki mogła się zdobyć:

– Cześć! Nie spodziewałam się, że dzisiaj zadzwonisz…

Przyjaciółka odprowadziła ją wzrokiem. Nadmiar entuzjazmu wzbudził jej podejrzenia.

Gdy nadeszło życie

Подняться наверх