Читать книгу Diagnoza Osaczenie - Anna Dembowska - Страница 6
Rozdział II
ОглавлениеKoczownik podąża za chlebem, idzie tam, gdzie będzie trawa, bo ta pod jego jurtą już się skończyła. Podróżnik pragnie nowych wrażeń, chce odkrywać, poznawać. Natomiast uciekinier chce zostawić za sobą problemy, szuka miejsca, gdzie będzie mógł swobodnie oddychać. Jednak zmiana miejsca i przestrzeni wcale nie gwarantuje mu odcięcia się od problemów – fizycznie może tak, ale nie psychicznie. Zabiera tyle, ile zdoła unieść. I okazuje się, że potrafi unieść cały wszechświat, konstelacje wewnętrznych udręk, gwiazdozbiory złych nawyków, czarne dziury zgubnych przekonań, satelity trosk i podążające za nim w świetlistym ogonie komety wyrzuty sumienia. Ucieczka to podróż w jedną stronę, skok w nieznane. Aby się powiodła, trzeba mieć dobry plan, być cierpliwym, zdolnym do ryzyka i poświęceń, ale najważniejsze – wiedzieć, po co się ucieka.
Wyruszając tamtego ranka z dziećmi na lotnisko, Anna i Artman stali się uciekinierami, mimo że uciekali razem, to każde od czegoś innego. Wyjazd z Polski był pomysłem Artmana, Anna nawet nie zapytała, czemu chce wyjechać, była załamana i całkowicie zdała się na jego decyzje. Ale wszystkie niezadane pytania, przemilczane wątpliwości, niedopowiedziane słowa zbierały się nad nimi w ciężką burzową chmurę.
Pierwszy pojawił się bladoróżowy dziecięcy wózek, za nim uczepiona jego rączki Anna. Między jej nogami plątał się dzianinowy pasek czerwonego kardiganu, a z kieszeni kraciastego płaszcza wystawał wełniany pompon. Lubiła ten płaszcz, chodziła w nim od studiów, ostatnio znów zaczęła się w niego mieścić. Większość kobiet byłaby bardzo zadowolona, że w niecały rok po drugiej ciąży może nosić swój ulubiony płaszcz, ale Anny to wcale nie cieszyło. Od dwóch miesięcy żyła w wielkim stresie, drastycznie spadła na wadze, z tego powodu przestała karmić roczną Zosię.
Anna mrugnęła do leżącej w wózku córeczki porozumiewawczo, łagodnie ją bujała. Wyruszyła w podróż nieumalowana, bladość jej skóry zdradzała zmęczenie i notoryczne niedospanie. Założone za uszy kasztanowe włosy od dawna nie miały styczności z fryzjerem. Zapomniała o sobie, zapuściła się bardzo, tak jak to przystoi młodej matce Polce. Zosia zakwiliła żałośnie. Anna głupkowato wystawiła do niej język, siliła się na radość, by tylko stłumić w zarodku płacz skołowanego niemowlaka. W pewnej za nią odległości Jan Artman ciągnął walizkę i trzymał za rączkę dwuletniego Marcelka. Kiedy już szli kołnierzem do samolotu, skończyła mu się cierpliwość, schwycił chłopczyka wpół i szybkim krokiem podążył za Anną. Kołnierz zaczął drgać pod krokami kolejnych pasażerów, każdemu było śpieszno do samolotu, każdy chciał być pierwszy, jakby miał wygrać złote ferrari. Anna i Artman szli przodem, ale zanim Anna wyjęła z wózka Zosię, otoczył ich gęsty tłum, napierał. Anna poczuła uderzenie gorąca, brakowało jej powietrza, rozchyliła płaszcz. „Niech oni wszyscy znikną”, niemo błagało jej ciało.
Czasem nasza wewnętrzna szamotanina uzewnętrznia się, wypływa jak przepuklina, niezależnie od nas, i wtedy angażujemy się w zupełnie bezsensowne działania. Tak też bezsensowne było zachowanie Anny, która trzymając córeczkę na rękach, siłowała się z przypiętą do wózka torbą. Artman postawił Marcelka na podłodze i pomógł jej odpiąć napy torby. Anna pogłaskała uspokajająco Zosię po plecach, dotyk jej ciepłego ciałka uspokoił nieco ją samą. Uśmiechnęła się czule do córki. Niespodziewanie ktoś ją popchnął, czyjś ostry łokieć boleśnie trafił w jej bok. Anna zdołała złapać równowagę. Odwróciła się i pytającym spojrzeniem obiegła pasażerów, ale nikt jej nie przeprosił. Chwyciła za torbę, a do Artmana wycedziła przez zęby:
– Daj mi to! – Całą swoją złość przelała na niego.
– W tej chwili ta torba nie jest ci potrzebna. Wezmę ją – odpowiedział Artman, czerpiąc z niespożytych pokładów spokoju. Odpiął torbę, założył ją sobie na ramię i zaczął składać wózek. Wypchana butelkami i pieluchami torba skutecznie zaburzała jego nienaganną elegancję. Aż strach było patrzeć, jak ocierał się beżowym kaszmirowym płaszczem o brudny wózek. Artman lubił robić dobre wrażenie i takie też robił. Był starszy od Anny, łysina dodawała mu męskości. A może wcale nie łysina, tylko pewność siebie?
Marcel kręcił się pod nogami, Anna starała się mieć go na oku, ale nie mogła za nim nadążyć. Nagle zajęty rozmową mężczyzna wjechał w niego swoją walizką, chłopczyk przewrócił się z jękiem. Annę znowu zalała złość.
– Co pan wyprawia! – krzyknęła. – Wjechał pan w dziecko!
– To trzeba uważać! – opryskliwie rzucił młody byczek z seledynową walizką i przyłożył komórkę do ucha. – Halo? Sorry, jakaś pomylona na mnie naskoczyła…
Pasażerowie nic nie widząc, nic nie słysząc, dreptali na pokład, każdy zanurzony w swoim smartfonie.
– Kurwa mać! Zdeptać dziecko jest okej?! Ludzie, co z wami!? – Anna wściekle patrzyła po współpasażerach, nie znajdując jednak zrozumienia.
– No, wariatka – podsumował z dużą dozą samozadowolenia młody byczek.
Artman próbował oddać pracownikowi linii wózek, ale ten oznajmił, że dopóki wózek nie będzie złożony, to on nie ma prawa go tknąć, takie przepisy. Interwencja stewardesy zakończyła przykrą sytuację. Na jej prośbę pasażerowie się odsunęli i Anna weszła z dziećmi do samolotu. Szybko znalazła miejsce 6A, usiadła i mocno przytuliła Zosię i Marcelka. „Jestem spokojna, jestem spokojna”, powtarzała sobie w myślach. Przy jej uchu irytująco zaszeleściły foliowe woreczki: z kocem, poduszką i malowanką. Stewardesa zostawiła je Annie.
Jakie jest życie Anny? W jej oczach jest jak pędzący pociąg. Wskoczyła do niego dziesięć lat temu, myśląc, że złapała Pana Boga za nogi. W połowie studiów już wiedziała, że będzie chirurgiem, o tym marzyła i marzenie się spełniło. A potem zderzyła się z rzeczywistością. Przepychanki o asysty, wielka presja, śmieciowe zarobki na wywalczonym kontrakcie, godziny napięcia na sali operacyjnej, wyczerpujące wiszenie na hakach, czekanie na szansę samodzielnego działania w polu operacyjnym, wytchnienie łapane na weekendowych imprezach, kroplówki przed dyżurem, romans z profesorem… Jeszcze nie wiedziała, czy jest mężczyzną jej życia, a już zaszła w ciążę. Szok dla ciała, szok dla duszy, potem radość narodzin, Marcel, Zosieńka, szczęście świata – okraszone jednak obawą, kiedy powróci do pracy i na salę operacyjną. Wiedziała, że powinna jak najszybciej, inaczej wszystko stracone. Wróciła do zawodu, ale radość trwała jedynie miesiąc i została brutalnie przerwana z powodu owej feralnej operacji Julii. Wtedy wszystko prysło jak bańka mydlana. Od trzech miesięcy jej pociąg jedzie z górki, mknie coraz szybciej, a Anna nie wie, jak go zatrzymać. Hamulec bezpieczeństwa, który kiedyś był pod ręką, zniknął wraz z utraconym poczuciem bezpieczeństwa.
Julia została skazana na życie na dializach. Wybuchła afera, opinia publiczna wydała na Annę wyrok. Każdy był znawcą chirurgii, każdy komentujący miał prawo rzucić w nią kamieniem. Anna nie unikała konsekwencji, wzięła winę na siebie, czuła się winna. Z własnej woli pojechała do Julii, przepraszała. Matka Julii ją przeklęła. Każdy dzień był coraz cięższy. Kiedy pojawiała się w pracy, wiedziała, że już nigdy nie będzie tak jak przedtem. Za jej plecami niósł się nieprzychylny szept. Przyjaciele odwrócili się od niej, zniknęły nawet koleżanki od porannej kawki, wymiecione niewidzialną miotłą. Miała dość. Poszła do ordynatora szpitala i złożyła rezygnację.
Grunt usunął jej się spod nóg, nie wiedziała, na czym stoi, bo na pewno nie na tym, co wcześniej było pewne. Szpital stał się dla niej obcym, nieprzyjaznym miejscem. Siostra wypominała, że się doigrała, że nie powinna była wracać do pracy i zostawiać w domu dziesięciomiesięcznego dziecka. Świadomość tego, że zniszczyła zdrowie młodej dziewczynie, była jak tabletka, która utknęła jej w gardle, zbyt duża, żeby mogła ją przełknąć. Jednym błędnym ruchem przekreśliła marzenia Julii, odebrała jej możliwość szczęśliwego życia. Anna nie mogła się pogodzić z myślą, że przez nią ktoś cierpi i będzie cierpieć do końca swego życia. Chirurgia, doskonałe umiejętności, wprawna ręka, duże doświadczenie lekarskie, trafne diagnozowanie… – uważała to za swoje atuty, za asy, którymi pomaga chorym. A teraz ściągnęły ją na dno. Nie czuła się bezpiecznie, straciła zaufanie do siebie, lecz także do innych, stała się podejrzliwa. Była jak zwierzyna do upolowania, w jej uszach wciąż dzwonił łowiecki róg, przemykała co sił, wystraszona, że zaraz zginie. A co robiła, gdy ktoś jej stanął na drodze? Szczerzyła zęby, bo innej broni nie miała, a raczej nie potrafiła jej użyć, wydobyć z siebie, jej dobre i skuteczne reakcje obronne zapadły w śpiączkę. Może kiedyś je odzyska, tymczasem ani drgnęły.
Z powolnie pełzającego w przejściu tłumu wyłonił się Artman. Włożył walizkę do schowka, na niej położył starannie złożony płaszcz. Zaczął wachlować się kupionym na lotnisku tygodnikiem. Narastała w nim irytacja na widok skulonej, zagonionej w kozi róg Anny. Najchętniej zerwałby z jej twarzy tę cierpiętniczą minę, która paprze ich podróż do ziemi obiecanej. Nigdy nie miał cierpliwości do ludzi słabych, prewencyjnie ich omijał. Od dwóch miesięcy nie poznawał Anny. Kiedyś była jego najbardziej wytrwałą i upartą studentką, nigdy się nie poddawała, a na sali operacyjnej imponowała spokojem i opanowaniem. Teraz odnosił wrażenie, że siedzi obok zupełnie innej osoby. Miał tego szczerze dosyć, ale powodowany wyrzutami sumienia odkrywał w sobie nowe pokłady cierpliwości.
– Już dobrze – szepnął miękko do Anny. – Pomyśl, jak dobrze, że stąd wyjeżdżamy. Tam wszystko ułożymy sobie, jak będziemy chcieli. Aniu, teraz już będzie tylko lepiej. Najgorsze mamy za sobą. Pamiętasz, umówiliśmy się, że zostawiamy to tutaj. – Wyczekująco wpatrywał się w Annę. Jej usta ułożyły się w lekki uśmiech, nieznacznie potaknęła na zgodę. „No, wreszcie”, pomyślał Artman i położył dłoń na jej dłoni. – Mamy za sobą trudne doświadczenia, pogmatwało się. To, co nas spotkało, było niezasłużone. Ale tak się zdarza, ludzie to przeżywają i my też przetrwamy. Przetrwamy, bo mamy siebie. Już teraz możemy być z siebie zadowoleni. Ja jestem z nas dumny. Wylatujemy stąd, stworzyliśmy sobie szansę na nowy początek, na nowe życie. Będzie wspaniale, widzę, że jesteś zmęczona, ale to minie, gdy poczujesz nowe powietrze w płucach. Uppsala to piękne uniwersyteckie miasto, z tradycjami, świetny wydział medycyny, dziś zobaczysz, na pewno ci się spodoba.
– Chciałabym, aby tak było, ale czy to nie nazbyt piękne, by mogło być prawdziwe? Czemu w obcym mieście, w obcym kraju miałby czekać nas raj? Trochę to palcem po piasku pisane – stwierdziła Anna. – Mieszkanie u twojej mamy nie wydaje mi się dobrym rozwiązaniem. Z tego, co opowiadałeś, to nie jesteście w dobrych stosunkach, twoja mama nawet nas nie odbierze.
– Szczegóły, drobne szczegóły, z których nie ma sensu robić problemów. Wypożyczę samochód, to nic wielkiego – przekonywał. – Zobaczysz, to będzie dobre miejsce dla naszej rodziny. Lepiej oczekiwać dobrego niż złego. Cierpliwie będę czekał i doczekam się. Jeszcze zawstydzona przyznasz, że miałem rację.
Artman zapiął pas bezpieczeństwa. Wreszcie narastał w nim spokój, rozpierało go poczucie wolności. Schwycił się tej ucieczki jak tonący brzytwy. Pobłądził, daleko zaszedł na złej drodze, na tyle daleko, że nie wiedział, jak zawrócić. Ucieczka jawiła mu się jedynym rozwiązaniem. Kiedy wszedł na pokład, poczuł ulgę, której pragnął od miesięcy. Siedząc tu ze swoją rodziną, obiecywał sobie, że teraz będzie dla nich dobrym człowiekiem, zrobi wszystko, by naprawić to, co zawalił. Pragnął być fair wobec Anny, mocno wierzył, że nie popełni już tych samych błędów – jak uczeń, który co semestr z zapałem zapisuje staranną kaligrafią pierwsze strony nowych zeszytów. Artman miał jednak dla siebie nieskończoną wyrozumiałość, zawsze dawał sobie kolejną szansę. Był przekonany, że wszystko, co przed chwilą powiedział, spełni się, kiedy tylko postawi stopę na szwedzkiej ziemi.