Читать книгу Diagnoza Osaczenie - Anna Dembowska - Страница 7
Rozdział III
ОглавлениеLodowaty ziąb, szarówka i wietrzysko – tak przywitała ich Uppsala. Na lotnisku wynajęli samochód i ruszyli. Jechali godzinę, włącznie z postojem na przewijanie i karmienie. Zosia zasnęła, Marcel początkowo marudził, ale po chwili również zasnął. Aby nie przebudzić dzieci, Anna i Artman milczeli, każde pogrążone w swoich myślach. Nie pierwszej już świeżości śnieg zalegał przy drodze, tworząc przybrudzony korytarz. Anna zauważyła, że tu jest mniej ludzi, a więcej przestrzeni, i to jej się podobało. Ruch na trasie nie był duży. Szwedzi jechali wolno, spokojnie, przepisowo, nie to co w Polsce. „Może w tym opiekuńczym kraju ludzie mają w sobie mniej frustracji i dlatego nie wyrzucają jej z siebie za kółkiem?”, pomyślała Anna.
Nigdy specjalnie nie pociągało jej podróżowanie i nie przypuszczała, że przyleci kiedyś do Szwecji. Zwiedzanie innych miast, spacerowanie po nich, takie typowe zaliczanie „must see” było w oczach Anny totalną stratą czasu. Ona skoncentrowała się na celu, czyli na tym, żeby być coraz lepsza na sali operacyjnej, dlatego niechętnie i rzadko wyjeżdżała, nawet do rodziców. Jeśli dawała się namówić znajomym na jakiś wyjazd, to już drugiego dnia niecierpliwiła się, nie lubiła poczucia, że w Gdańsku jej życie toczy się bez niej. Chciała jak najszybciej wracać.
Teraz opuściła Gdańsk na dobre. Minęli tablicę „Uppsala”. W mieście śniegu było mniej. Anna uważnie przyglądała się zabudowaniom. Strzeliste dachy, niektóre oklejone bateriami słonecznymi, stare i nowe domki jednorodzinne zagęszczały się. Wtedy przypomniała sobie, jak pierwszy raz przyjechała do Gdańska z wycieczką szkolną. Zgubiła się na starówce. Krążyła po wąskich uliczkach, szukając grupy. W pewnej chwili zaciekawiła ją pewna uliczka, skręciła w nią i odkryła coś niezwykłego: kamieniczki stały bardzo blisko siebie, miejscami były niemal ze sobą sklejone. I właśnie wtedy nastoletnia Anna postanowiła, że zamieszka w Gdańsku i tu będzie leczyć ludzi. To był jeden z tych decydujących momentów w życiu, w którym kiełkuje myśl o przyszłości. Dekadę później ta wizja stała się rzeczywistością, codziennym życiem Anny. Szukała później tej uliczki, pamiętała, że biegła niedaleko średniowiecznej bryły Bazyliki Mariackiej, ale żadna nie była tą ze wspomnień. Tak to już jest ze wspomnieniami, wszystko wydaje zawsze większe, bardziej niezwykłe, piękniejsze lub bardziej przerażające.
Przejechali niewielki most, lodowe kry piętrzyły się na rzece. Artman krążył po małych uliczkach w centrum miasta. Były coraz bardziej upstrzone restauracjami, kawiarniami i barami.
– Twoja mama mieszka w samym centrum? – zapytała Anna.
– Czy ja mówiłem, że jedziemy do mojej matki? – z zimną precyzją odpowiedział pytaniem na pytanie.
– Tak mówiłeś w samolocie. – Anna czuła się skonsternowana. Przed chwilą jeszcze z zaciekawieniem przyglądała się nowemu miastu, teraz miała ochotę stąd zniknąć.
– No ale nie teraz. Dziś nocujemy w hotelu – wyjaśnił Artman, jakby to była najbardziej oczywista rzecz na świecie, o której Anna powinna wiedzieć co najmniej od urodzenia.
– Mieliśmy zatrzymać się u niej. Nie wspominałeś nic o hotelu. Czemu do hotelu?
– Zapowiedziałem nas na siedemnastego. Pomyliły mi się daty, więc dziś przenocujemy w hotelu.
– To dlatego? Zadzwoń i powiedz, że już jesteśmy, przecież to twoja mama.
– Nie będę się tłumaczył. Pojedziemy do niej jutro.
– Nie pojmuję…
– Możesz przestać? Chcę dziś spędzić wieczór w centrum i mieć z tego radość. Przyjechałem tu ze względu na ciebie. Bądź tak łaskawa i nie psuj wszystkiego od początku. Możesz to dla mnie zrobić? Jeden wieczór nie wydziwiać, dasz radę? – pytał z naciskiem.
Słowa Artmana sprawiały, że Anna miała ochotę się zwinąć w kłębek i schować przed światem. Zamilkła. W milczeniu obserwowała, jak jej partner szuka miejsca parkingowego pod hotelem.
Na pierwszy rzut oka uliczka była bardzo przytulna. Szpaler niewysokich klasycystycznych kamienic. Hotel mieścił się w jednej z nich. Wysiedli z samochodu, złapali dzieciaki i ruszyli do recepcji. Rzeczy zabiorą później. Artman zrobił wcześniej rezerwację, więc bez problemów wręczono im klucz i ruszyli do pokoju. Okazał się ładnym, przestrzennym apartamentem. Po przyniesieniu bagaży zeszli na parter do restauracji. Złożyli zamówienie. Wtem rozległ się telefon Artmana. Anna nic nie zrozumiała z prowadzonej po szwedzku rozmowy, ale z reakcji Artmana i zmieniającego się tonu jego głosu wywnioskowała, że chodzi o pracę i że sytuacja jest nagląca. Pożegnał się, rozłączył. Skinieniem wezwał kelnera i zanim ten zdążył do nich dojść, poprosił go o coś po szwedzku.
– Czemu mówisz po szwedzku? Przecież zamówienie składaliśmy po angielsku. To nie jest fajne, kiedy nic nie rozumiem – wypomniała mu Anna.
– To tak z rozbiegu, poza tym nie zaszkodzi ci się osłuchać – wyjaśnił Artman. – Dzwonili ze Sztokholmu, z konferencji, profesor Ekman jednak przyjechał. Zjem tylko zupę i będę leciał.
Anna miała wrażenie, że się przesłyszała.
– Słucham?
– No, nie rób takich oczu, przestań! – Artman miał skwaszoną minę, jakby Anna co najmniej puściła bąka. – Muszę się z nim spotkać.
Kelner przyniósł tacę z zupami. Marcel nieporadnie chwycił łyżkę, ale była dla niego za ciężka, więc po chwili dźwięcznie odbiła się od podłogi. Kelner podniósł ją, po czym życzył im smacznego i odszedł. „Och, jeszcze pewnie wróci”, pomyślała Anna. Nie znosiła momentu, gdy kelner lub kucharz stawał nad nią z pytaniem, czy smakowało. Zawsze odpowiadała twierdząco, a potem czuła się zdegustowana sobą, bo czasem jedzenie było niedobre i wtedy nie miała odwagi na powiedzenie prawdy.
– Kochanie, poczekaj! – Anna wyjęła z torby plastikową łyżkę Marcela. Z niemałym trudem sztywną restauracyjną serwetkę założyła mu jak śliniak i zaczęła go karmić. Marcel jednak chciał radzić sobie sam, więc po chwili był cały mokry.
– Całkiem niezła – chwalił zupę Artman.
– Zupa jak zupa – powiedziała Anna. – Nie zmieniaj tematu.
– Daj spokój, jutro wrócę. – Artman odłożył łyżkę, wytarł usta i położył serwetkę na stole.
– Jutro? Naprawdę musisz teraz jechać? Jest już późno. Zanim tam dojedziesz, będzie osiemnasta.
– Sama wiesz, jak to jest. Najważniejsze rzeczy załatwia się w kuluarach, a dziś jest bankiet. To najlepszy moment, by z nim porozmawiać. Chcę go pozyskać dla naszego projektu.
– Dopiero przyjechaliśmy. Nie tego się spodziewałam. Nie miałam pojęcia, że mnie tak zostawisz samą! – Głos Anny osiągał coraz wyższe rejestry.
– Głuptasie, przecież cię nie zostawiam w ciemnym lesie. Jesteś w hotelu, masz ciepło i bezpiecznie. Nie jesteś małą dziewczynką, poradzisz sobie. – Wstał, nachylił się nad Anną, ale zrobiła unik, więc pocałował tylko Marcela w czoło i ruszył do wyjścia.
Anna patrzyła za nim i nie wierzyła, że on naprawdę niczego nie rozumie, nie czuje, że postąpił wobec niej okrutnie.
Jakby chodziła bosymi stopami po trawie, tak przyjemnie zapadała się bosymi stopami w miękki, beżowy hotelowy dywan. Nagle zapiszczała z bólu, w stopę wbił jej się plastikowy kogut. Marcel zaścielił dywan swoimi zabawkami w try miga. Anna z podgrzaną butelką z mlekiem usiadła na łóżku, wyjęła córkę z wózeczka. Czas karmienia relaksował ją, był to ten zbawienny moment, gdy nie musiała robić nic innego, przez chwilę miała spokój. Nabierała sił, prawie jak podczas kilkuminutowej regeneracyjnej drzemki, na którą nie miała szans przy dwójce dzieci. Już nie pamiętała, kiedy nie była zmęczona. Marcel miał dwa latka i cztery miesiące, ale jej życie przed urodzeniem syna wydawało się tak odległe, jakby miało miejsce w trzeciorzędzie. Pierwsza ciąża jawiła się cudownym okresem, życiem w radosnym oczekiwaniu, w pięknych wyobrażeniach. Nie było w nich nawet śladu tego, co się wydarzyło po narodzinach Marcelka. Życie tej maleńkiej istoty totalnie ją pochłonęło, miała wrażenie, że istnieje już tylko w życiu synka. Teraz, przy dwójce pociech, dawka wyczerpania była podwójna. Na szczęście w notorycznie zmęczonej Annie był jeden cudowny przycisk i dzieci instynktownie wiedziały, jak go użyć. Wystarczyło jedno wezwanie, uśmiech lub płacz i pyk – Anna jak za dotknięciem czarodziejskiej różdżki była gotowa przenosić góry.
Zosia wypuściła smoczek z ust, zapluła się przy tym. Mało zjadła, ale tym razem Anna dała sobie spokój z wmuszaniem.
– Maa maa, jesę cieljace – sepleniąc, oznajmił Marcel. Dla postronnych jego język był niezrozumiałym bełkotem, Anna rozumiała wszystko. Teraz miał fazę na zwierzątka z farmy.
– Tak, kochanie, jesteś cielaczek, a ja kim jestem?
Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki