Читать книгу 186 szwów. Z Czeczenii do Polski. Droga matki - Anna Kaszubska - Страница 6

Оглавление

Wietrzyk targnął róż płatkami w przedjutrzenną chwilę,

Rozkochany w kwiecie róży słowik kląska mile,

Siądź pod krzewem tym i pomyśl, ile takich róż

Wzeszło z pyłu, by zakwitnąć, i zwiędło w pyle.

Rozdział 3

Dziectwo

Słodka herbata z trudem przeciska się przez moje ściś­nięte wzruszeniem gardło. Zargan, żeby powstrzymać łzy, wstaje i zagląda do torby, którą przywiozłam. Dzielę się z Nią wszystkim, co dostaję od dobrych ludzi, którzy nam pomagają. Dziś nie przywiozłam dużo – trochę prze­tworów, parę czekolad dla dzieciaków, mąkę i cukier. Ale bystre oko Zargan wypatruje w torbie prawdziwy skarb – słoiczek konfitur z czarnego bzu. Zrobiłam te konfitury z córeczką pod koniec lata, kiedy sama w czasie finansowych tarapatów postanowiłam przerobić wszystko, co rosło w ogrodzie, na zapasy jedzenia. I teraz Zargan rozpoznaje bezbłędnie smak z dzieciństwa. Siada blisko mnie, otwiera słoiczek, smakuje, mruży oczy i uśmiecha się przy tym tak, że w pokoju robi się jakby jaśniej.

My robiły takie z mamą… – szepcze i wkłada mi do ust pełną łyżeczkę purpurowo-czarnej słodyczy. – Jedz! – namawia. – Spróbuj!

– Zargan, ja wiem, jak to smakuje, sama to zrobiłam. – Bronię się przed kolejną łyżeczką jak dziecko.

Ona jednak zdecydowanie kręci głową i karmi mnie dalej.

No, papróbuj! – powtarza z uporem.

Już rozumiem! Ona dzieli się ze mną swoimi wspomnieniami, życiem, zabiera mnie do czasów dzieciństwa. Do domu. Do ojczyzny. Na swoją ziemię i między swoich. To wszystko na co dzień zdaje się odległe o całe lata świetlne. Zarówno czas, jak i miejsca. A teraz strzępki tamtych lat odnalazłyśmy między pestkami z owoców czarnego bzu, zbieranych latem drobnymi paluszkami mojej córki.

– Co pamiętasz z dzieciństwa? Opowiedz mi jakieś historie – proszę między jedną a drugą łyżeczką konfitur, którymi uparcie mnie karmi.

Już nie protestuję. Zargan uśmiecha się do niewidocznego dla mnie filmu, który w tym momencie zaczyna odtwarzać się przed Jej oczami.

– Pamiętam, jak kiedyś szłyśmy z mamą i ciocią wieczieram do domu. Było bardzo ciemno. Trzymałam mamę za rękę i bardzo się bałam. Czułam, że ktoś za nami idzie. Szeptałam, że bojusja, ale nikt nie słuchał.

I pamiętam, jak raz przywieźli węgiel i my, dzieci, musiałyśmy go rozładować. To była ciażka rabota i w końcu upadłam pod tym ciężarem. Rozbiłam sobie kolano. Mocno krwawiło, ale bałam się powiedzieć o tym mamie. Następnego dnia dostałam od niej straszne lanie za pobrudzone krwią łóżko.

A najgorsza ze wszystkiego była toaljeta. Trzeba było do niej iść na zewnątrz, ścieżką, aż za domy. Za każdym razem, gdy tam szłam, czułam, jakbym szła na skazanie. Panicznie się bałam, że wpadnę do środka albo że wylezie stamtąd jadowita żmija. Jak to dziecko, miałam swoje bajaznie, ale nie mówiłam o nich rodzicom. I tak nikt by się nimi nie przejął. Trzeba było samemu sobie radzić. Może to dobrze? – Zerka na mnie pytająco.

Uśmiecham się. Ja też nie mówiłam dorosłym o swoich strachach. A najbardziej na świecie bałam się włamywaczy i wojny, którą wciąż straszyła mnie prababcia Marianna.

– Kiedyś zdarzyło się, że mamie przepadły dziengi. Niezbyt dużo – tri rubliej. Ale jednak gdzieś się zapodziały. Byliśmy dość biedni, więc mamę to bardzo zdenerwowało i kriczała, płakała, a potem, kiedy nikt się nie przyznał do zabrania dziengów, chciała nas wszystkich bić. Wtedy – jako najstarsza – wzięłam winę na sjebja. Nie chciałam pozwolić, żeby dostało się wszystkim. Mama pobiła mnie okropnie i za karę wystawiła zupełnie golusieńką na dwór. Było mi potwornie wstyd, choć miałam dopiero sjem ljet. Nie miałam gdzie się schować, więc skuliłam się, jak mogłam najmocniej i ukryłam za kamieniem, zza którego i tak wystawała moja goła pupa. Dopiero po jakichś dwóch godzinach brat zlitował się nade mną i rzucił mi z okna prześcieradło, żebym mogła się osłonić.

Nagle czuję, że robi mi się niedobrze. Może to od konfitur? A może wezbrało we mnie wspomnienie upokorzenia małej dziewczynki i tej przemożnej potrzeby ucieczki, schowania się, przy jednoczesnym przymusie zostania na miejscu. Wychodzę do łazienki. Niedobrze. Do kuchni. Wypijam duszkiem szklankę zimnej kranówki.

„Jak długo w kobiecie żyje wstyd małej dziewczynki?” – nieznośnie brzęczy w mojej głowie jak zepsuta świetlów­ka.

Miłość Zargan – szary pręgowany kot Bosia – ze spokojem i godnością ociera się o moje łydki. Miauuu… mrrr… To na szczęście wyrywa mnie z gonitwy niedobrych myśli. Wracam do pokoju, odruchowo poprawiam kocyk okrywający moją córkę i zerkam na zegar.

– Moja piękniuszka. Taka słodka, jakby miodem smarowana – szepcze Zargan, a Jej palce wolno przesuwają się po włosach mojego dziecka i wtedy zauważam, że jeden palec ma krótszy.

– Skąd to? – pytam, wskazując ruchem głowy palec.

– Brat cioteczny urąbał siekierą – odpowiada krótko, nie przestając czuwać nad snem małej. – To było, kiedy mama nas zastawiła. – Zamyśla się i milknie.

Znów czekam. Pozwalam Jej w spokoju odtworzyć wspomnienia i znaleźć dla nich właściwe słowa.

– Papa pracował dużo. Był kierowcą miejskiego awtobusu. Siadał za kierownicą o czwartej rano. Do domu wracał wieczorem. Wyczerpany i zły. Babka i ciotka wciąż na mamę gadały. Chciały, żeby od niej odszedł, ale papa nie zrobił tego do końca życia. Za to bił mamę. Nas, dzieci, nigdy! No… może czasami, ale mama cierpiała okrutnie. Wreszcie chyba nie mogła tego dłużej wytrzymać i postanowiła odejść. Najpierw choczieła nas wziać ze sobą, ale jej bracia nie chcieli się na to zgodzić. Odeszła więc sama. Zostawiła papę, dom i nas. Kiedy wychodziła, głośno płakaliśmy i błagaliśmy ją, by nigdzie nie szła, żeby została. Nie wyobrażaliśmy sobie życia bez niej. Mój młodszy brat tak mocno trzymał się jej sukienki, a ona tak szarpała, że w końcu upadł na ziemię. A jednak ona odeszła.

Zostaliśmy więc w pięcioro. Ja, najstarsza, miałam sjem ljet, bracia szesc i czietyrje, siestra dwa latka, a najmłodsza była jeszcze niemowlakiem. Papa zostawiał mi dziengi na zakupy. Biegałam więc codziennie do sklepu po chljeb i mljeko. Opiekowałam się najlepiej, jak potrafiłam młodszym rodzeństwem. Miałam też pod opieką babcię – mamę papy, która wtedy już była schorowana i nie wstawała z łóżka. Trzeba ją było karmić i myć. Robiła pod siebie. Sama nie dałabym rady, więc razem z bratem codziennie ją myliśmy. Ciotka prawie wcale do nas nie zaglądała, zajęta dwanaściorgiem własnych dzieci. Paliłam w piecu drewnem i węglem, ale nie umiałam gotować. Jednak, kiedy porządnie zgłodnieliśmy, trzeba było coś wymyślić. Uruchomiłam naftową maszinkę, postawiłam na niej wielką emaliowaną miskę, nalałam tam dużo wody, mljeka, nasypałam cukru, nakruszyłam do tego chljeba i zamieszałam porządnie. To była pierwsza przygotowana przeze mnie potrawa! Zjedliśmy wszyscy i wszystkim bardzo smakowało, począwszy od chorej babci, skończywszy na dwumiesięcznej siostrzyczce. Tylko że ona miała potem okropne wzdęcia.

Małą woziłam też w wózkie, ale że byłam szalona i nieuważna – jak mój Tamerlan teraz – to wiele razy ją z tego wózka wywaliłam na ziemię. Do tej pory, jak siestra zrobi coś głupiego, to mama mówi, że to przeze mnie, bo tyle razy na głowę upadła!

Kiedy papa wracał z pracy, my wciąż płakaliśmy i prosiliśmy go, by pojechał po mamę. Wreszcie pojechał, a ja akurat tego dnia uparłam się, że chcę rąbać drzewo siekierą. Asłambek jednak się nie zgodził i sam zabrał się za rabotu. Byłam uparta i wciąż nalegałam, aż wreszcie tak niefortunnie podłożyłam rękę, gdy on się zamachnął, że odrąbał mi koniec tego palca. Trysnęła krew. I wtedy właśnie zjawiła się mama! Pamiętam bardzo wyraźnie do dziś, jak trzyma mnie na rękach, mocno przytula i boso biegnie drogą do lekarza. Palec oczywiście bardzo bolał i krwawił, ale byłam niesamowicie szczasliwa.

Oglądamy krótszy palec Zargan, a ja nagle czuję nie­odpartą potrzebę przytulenia się do mamy. Zargan natychmiast wyczuwa, że potrzebuję czułości, i obejmuje mnie pulchnym, ciepłym ramieniem. Z westchnieniem ulgi przytulam się do Niej. Oddycham głęboko i spokojnie, a jedna gorąca łza ześlizguje się po moim policzku i wsiąka w Jej sukienkę. Trwamy tak przez chwilę w ciszy i własnych myślach. Trzeba jechać.

– Późno się zrobiło. Pojedziemy już. – Wzdycham z żalem i wstaję.

Potem przytulam pachnącą snem córkę, ubieram ją ostrożnie i wychodzimy w ciemność. Rasul niesie małą na rękach do samochodu. Jestem zdziwiona, że na to pozwoliła. Widocznie śpi zbyt głęboko, by protestować. Zwykle pozwala się nosić tylko mnie.

Jeszcze tylko buziak dla Zargan i pożegnanie, jak zawsze:

– Kocham Cię!

– Ja cjebja bardziej! – odpowiada mi z uśmiechem.

Wracamy do domu. Jedziemy w światłach miasta. W tunelu myśli.

186 szwów. Z Czeczenii do Polski. Droga matki

Подняться наверх