Читать книгу Hodowca świń - Anna Zacharzewska - Страница 4

Оглавление

Był cięższy, niż się spodziewał. Jego bezwładne ciało wyślizgiwało mu się z rąk, mimo iż chwycił je mocno pod pachy, a kolebiąca się między barkami głowa obijała mu się o uda, sprawiając, że każdy kolejny krok stawał się coraz trudniejszy. Zerknął na Pawła trzymającego zwłoki za nogi i dostrzegł, że on również się krzywił. Ramiona Doktorowicza były naprężone z wysiłku, na szyi pulsowały mu żyły, a w zakolach pojawiły się krople potu.

– Cholernie ciężki! – mruknął Paweł, a on zgodził się z nim lekkim skinieniem głowy.

– Może położymy go na chwilę na ławce? – zaproponował, gdy pokonali próg domu.

– Lepiej nie. – Doktorowicz sapnął. – Jakoś damy radę go dowlec. Drugi raz już nie zdołam go podnieść.

– Najbliższa szopa?

– W porządku.

Cofał się, zerkając co chwila przez ramię i odmierzając kroki, które wciąż dzieliły ich od zaadaptowanego na skład drewna kurnika. Paweł stawiał nogi nieco pewniej od niego i w próbie przyspieszenia wszystkiego zaczynał go taranować zwłokami.

– Nie pchaj mnie! – warknął złowrogo, usiłując powstrzymać sapanie. – Baśka! Otwórz nam drzwi do drewutni!

Tomaszewska obejrzała się w jego stronę, niechętnie zmieniła trajektorię marszu, po czym otworzyła wejście do szopy.

– Rzućcie go na podłogę – mruknęła cicho, obserwując, jak wchodzą do wnętrza. – Nie ma sensu go specjalnie układać.

Doktorowicz potraktował jej sugestię dosłownie i gdy tylko przekroczył próg, bez ostrzeżenia wypuścił trzymane przez siebie nogi z rąk. Zerknął na zwłoki z gniewem i pociągnąwszy je nieco głębiej do środka, ułożył ostrożnie na ziemi. Myśl, że mógłby nimi rzucić jak workiem, wydawała się barbarzyńska. Nikt nie zasługiwał, by obchodzić się z jego ciałem w ten sposób. Nawet nieboszczyk. A może zwłaszcza: niemogący się bronić nieboszczyk.

Wyrównał podciągniętą w trakcie niesienia bluzę denata, poprawił mu głowę i wzdrygając się z obrzydzenia, przejechał mu dłonią po twarzy. Powieki przymknęły się nieco, lecz ciągle nie były zamknięte.

– Na filmach to wygląda tak prosto…

Spojrzał na Pawła stojącego obok i po raz pierwszy od długiego czasu dostrzegł na jego twarzy przejęcie. Doktorowicz był bledszy niż zwykle, a jego jasna, usiana piegami skóra lśniła mocno od potu. Niemal białe włosy miał zmierzwione i choć nie wiadomo było, czy powodem rozczochrania jest włożony w dźwiganie trupa wysiłek, czy raczej doznanie grozy, to założył, że raczej to drugie. Mimo pozornej gruboskórności Doktorowicz nie był potworem. Reagował inaczej niż inni, z opóźnieniem i po chwili refleksji, lecz to wcale nie umniejszało doznawanych przez niego emocji.

– Chryste… – jęknął Paweł i osunął się na podłogę. – Piotrek… Co ja najlepszego zrobiłem…?

Przyglądał mu się przez chwilę, nie znajdując słów, które powinien teraz z siebie wydobyć. Co niby miałby powiedzieć? Pocieszyć go? Zapewnić, że nic się nie stało? Ukoić dręczące wyrzuty sumienia jakimś okrągłym, pozbawionym sensu truizmem?

– Chcesz zostać sam? – wydusił z siebie w końcu i zanim zawiesił na końcu zdania pytajnik, zdał sobie sprawę, że raczej powinien był milczeć.

– Nie! Piotr! – Doktorowicz spojrzał histerycznie na zwłoki, zerwał się z ziemi i złapał go gwałtownie za rękę. – Nie zostawiaj mnie tutaj samego!

Kiwnął głową w milczeniu i wypchnął Pawła powoli na zewnątrz.

– Musisz się uspokoić.

Przyparł kolegę plecami do ściany składziku i trzymając silnie za barki, spróbował pochwycić jego spojrzenie.

– Z dwojga złego wolę już, żebyś był taki zimny jak wcześniej. Stało się. Nic już tego nie zmieni. Weź się w garść. Oni wszyscy liczą tylko na ciebie.

Wzrok Pawła się nie uspokajał. Przeciwnie, w jego oczach widział coraz większą panikę. Tak jakby świadomość, że nie tylko jest współwinny tej śmierci, ale na dodatek musi teraz pokierować innymi, wprawiała Doktorowicza w dodatkowe rozedrganie.

– Nie zmuszaj mnie, żebym przyłożył ci w mordę! – ostrzegł go szorstko w nadziei, że tamten się w końcu pozbiera. – Zrobię to. Słowo daję.

Paweł zerknął na niego półprzytomnie i kiwnął głową zachęcająco.

– Zrób to! Zasłużyłem!

Puścił jego ramiona i odwrócił się z niesmakiem plecami.

– Daruj sobie. Jeśli uważasz, że to załatwi sprawę i będzie odpowiednią pokutą, to znajdź sobie kogoś innego.

– Przepraszam – wybełkotał Doktorowicz i zasłoniwszy twarz dłońmi, zakwilił bezradnie jak dziecko. – Nie daję sobie z tym rady.

– Nikt z nas sobie nie daje. Wszyscy czują się tak samo paskudnie.

– Gdyby nie ja… – płaczliwy głos Pawła rwał się teraz w spazmatycznych, pozbawionych oddechu szczeknięciach. – To przeze mnie… przeze mnie… nie żyje.

Odwrócił się w jego stronę z namysłem, pokiwał głową, po czym objął go mocno ramieniem.

– Posłuchaj mnie teraz uważnie – szepnął mu prosto do ucha. – W tym gronie nie było nikogo, kto rzeczywiście chciałby cokolwiek zrobić. Nikt nawet nie ruszył się z miejsca. A jeśli już, to tylko po to, by upewnić się, że gnój nie przeżyje. Ty mi dałeś z kułaka w kręgosłup, lecz to Pola podpuściła Marcina, żeby walnął mnie piąchą w bebechy. A potem na dodatek zaczęła coś bredzić na temat szkolenia z pierwszej pomocy. Wszystko po to, żeby zyskać na czasie. A Baśka? Ona również życzyła mu śmierci. Dokładnie tak samo jak Lena.

– Nie ty… – wycharczał cicho Doktorowicz. – Nie skończyłem. – Przyciągnął go mocniej do siebie i jeszcze bardziej zniżył głos: – Ja też nie znosiłem skurwiela. Zareagowałem w ten sposób pod wpływem impulsu.

Doktorowicz wciągnął głęboki haust powietrza i wypuścił je po chwili przez usta. Był spokojniejszy. Jego dłonie już nie drżały, a sylwetka wyprostowała się nieco. Uwolnił go z objęć, odsunął się o pół kroku i znacząco spojrzał mu w oczy.

– Wszyscy tu jesteśmy bestiami. Ja po prostu jestem nieco bardziej tchórzliwy. – Uśmiechnął się krzywo pod nosem, a Paweł spapugował ten grymas.

– Dzięki.

– Drobiazg. Jeśli o cokolwiek mam do ciebie pretensje, to że powiedziałeś im o Violetcie. Rozumiem powody… ale mogłeś mi tego oszczędzić.

– Masz rację. Przepraszam.

– Nie przepraszaj. Powiedziałem już, że rozumiem.

– Co zatem teraz robimy?

– Sprawdźmy, co z Baśką. Nie powinniśmy jej zostawiać samej.

Paweł skinął głową i wskazał mu brodą wychodzącą właśnie ze stodoły Tomaszewską, która tuliła do siebie spory kawał wyjętego z przemysłowej chłodziarki mięsa. Na jej twarzy malowały się zadowolenie i czułość. Jakby nie trzymała w ramionach szynki, lecz urodzonego przed momentem w bólach noworodka. Wzdrygnął się i odwrócił spojrzenie.

– Pomóc ci, Basiu? – Doktorowicz wykonał gest, jakby pragnął odebrać jej tuszę.

– Nie, dziękuję! – Głos Barbary był radosny i bardziej energiczny niż zwykle, a jej palce jeszcze mocniej zacisnęły się na mięsie. – Dam sobie radę.

Sapnął pod nosem i ruszył w stronę domu, mając nadzieję, że Tomaszewska go nie dogoni. Serdeczność, z jaką traktowała niesioną przez siebie wieprzowinę, kojarzyła mu się z kanibalizmem, z nieposkromionym apetytem, który wymykał się kontroli umysłu i sprawiał, że gdyby nie wypakowana po brzegi lodówka, to rozważyłaby pewnie wygryzienie z trupiej twarzy policzków. Wzdrygnął się z odrazą i parsknął. Czy naprawdę była tak głodna? Czy zezwierzęcenie mogło postępować tak szybko? W kilka dni przekształcić cywilizowaną osobę w niezważającego na nic potwora? Ludożercę, dzikusa, oprawcę?

– Nie chciałbym z nią trafić na bezludną wyspę. – Doktorowicz zdawał się czytać mu w myślach.

– Fakt. Zjadłaby cię, zanim byś się zdołał obejrzeć – mruknął ponuro i przyspieszył niemalże do truchtu.

– Hannibal? Policzki Miszy?

– Przestań! Sam już o tym myślałem.

– Jest przerażająca, nie sądzisz?

Zatrzymał się gwałtownie i zmierzył Pawła wzrokiem.

– Jeśli się natychmiast nie zamkniesz, to dam ci w pysk. Zrozumiano?

– Kurwa, stary, daj spokój! To tylko skojarzenia. Obaj wiemy, że nie byłaby zdolna zjeść trupa…

Zanim Doktorowicz zdążył się zorientować, kolega podniósł pięść i wymierzył mu prawy sierpowy. Paweł zachwiał się i przewrócił na ziemię.

– Ostrzegałem.

– Kurwa, Piotrek! Pojebało cię?! O co, do cholery, ci chodzi?!

Zignorował pytanie i zostawiwszy go na ziemi, pobiegł do domu. Nie był teraz w stanie rozmawiać. Nie o Tomaszewskiej ani jej głodzie. Nie o perspektywie patrzenia, jak łakomie pożera tę szynkę. Nie chciał tego widzieć ani nawet wyobrażać sobie tej sceny. W głowie kołatała mu się myśl, że pozwoliła komuś zdechnąć tylko po to, by wreszcie móc zeżreć tę świnię. Dorwać się do chłodziarki i wydrzeć jakiś ochłap z jej wnętrza. Dzisiaj była w stanie zjeść wszystko, polędwicę, karkówkę, podroby… Policzki Miszy, policzki Tuszy, policzki Leny, Marcina czy Poli… Może i jego własne, usmażone na grillowej patelni.

W ostatnim momencie dopadł zlewu w kuchni i zwymiotował. Pozbawiony treści żołądek wyrzucił z siebie kwaśną dawkę wilgoci, zwinął się w kłębek i ponownie wybuchł torsjami. Tym razem na poobijanej bieli emalii wylądował fragment nieprzetrawionego liścia rzodkiewki. Spojrzał na niego, poczuł, że zaraz zemdleje, i kurczowo przytrzymał się blatu. Obraz przed oczami zniknął, zasypany przez czarne pląsające plamy, których brzegi zdawały się pulsować i gorzeć niczym rozpalające się powoli krawędzie grillowego węgla drzewnego. Myśli o pieczonych policzkach wróciły, a spocone palce ześlizgnęły się z kuchennego pulpitu. Osunął się na kolana, przewrócił na bok i w ostatnim przebłysku świadomości dostrzegł nachylającą się nad nim Letycką. Poruszała ustami, powtarzając jego imię i pytając, czy dobrze się czuje.

* * *

– Piotr! Piotrek! – Szarpnęła go ponownie za ramię, po czym opadła na podłogę. – Nic ci nie jest? Piotr! Odezwij się! Proszę!

Leszczyński się nie poruszył, więc tłumiąc zbliżające się spazmy, nachyliła się bardziej, by przyłożyć mu ucho do klatki. Serce biło. Westchnęła z ulgą i poczuła, że wstrzymywane przez chwilę drgawki wracają. Łzy leciały jej teraz ciurkiem, a roztrzęsione ręce nie dawały się uspokoić. Przesuwała nimi po twarzy Piotra, gładząc jego policzki, czoło i brodę i nie umiejąc powiedzieć, czy chce tym gestem uspokoić Leszczyńskiego, czy siebie. W końcu, pokonana przez nadmiar emocji, przywarła do niego i objęła go ramionami jak dziecko. Nie odpowiedział na gest Leny, co tylko spotęgowało jej rozpacz.

– Ocknij się, błagam! – jej szept zagłuszony był łkaniem.

Leszczyński jęknął, więc oderwała się od niego i znów przejechała mu dłonią po twarzy.

– Co tu się stało?! – usłyszała za sobą przerażony głos Poli i odwróciła się w jej kierunku.

– Nie wiem. Chyba stracił przytomność.

Potocka przyklęknęła obok, po czym oparła głowę Piotra na swoich kolanach. Obserwując jej ruchy, Lena poczuła się odtrącona i jeszcze bardziej samotna. Rozczulenie nad sobą znów w niej wezbrało i sprawiło, że zadławiła się własną goryczą.

– Nie płacz, Lenka. Na pewno mu przejdzie. – Pola dostrzegła jej rozżalenie, wysunęła rękę i złapała ją mocno za palce.

Zaniosła się niepohamowanym płaczem, podpełzła do Potockiej i wtuliła w nią z nadzieją, że jej nie odsunie. Czuła się teraz całkowicie bezbronna. Pozbawiona siły i bezradna jak dziecko. Przytłoczona przez nadmiar wydarzeń.

– Już dobrze. – Pola pogłaskała ją lekko po włosach. – Wszystko będzie dobrze. Zobaczysz. Będzie dobrze…

To przypomniało jej mamę. Lata temu mówiła do niej tak samo. Głaskając ją uspokajająco po głowie, przekonywała, że wszystko się jakoś ułoży, że da sobie radę, że ten smutek i rozpacz to chwila. Że za tydzień o wszystkim zapomni…

Załkała ponownie. Wspomnienie matki rozczulało i czyniło ją jeszcze bardziej bezbronną. Nie była już teraz Leną, lecz wypłakującą się w matczyny podołek dziewczynką. Małą Lenką o długich jasnych warkoczach, której koleżanki dokuczyły w przedszkolu. Zrozpaczoną, pozbawioną wiary w siebie i jedyną otuchę czerpiącą z miękkiego dotyku, gdy matka gładziła jej włosy. Skupioną tylko na nim. Tak jakby mama była wyłącznym godnym zaufania gwarantem przyszłego sukcesu. Jakby tylko ona była w stanie ją zrozumieć, pocieszyć, ukoić. Naprawić świat.

Hodowca świń

Подняться наверх