Читать книгу Hodowca świń - Anna Zacharzewska - Страница 7

Paweł

Оглавление

Wszedł do przedpokoju, podał aktówkę żonie, która otwarła mu drzwi, i nie odzywając się ani słowem, zaczął zdejmować granatową marynarkę oraz krawat. Beata odstawiła jego teczkę do szafy, uwolniła go od przerzuconego przez ramię ubrania i przyglądając się wyraźnym śladom potu na błękitnej koszuli, spytała, nie oczekując odpowiedzi:

– Ciężki dzień?

Przykucnął i zaczął rozsznurowywać czarne, wypastowane starannie buty. Sznurówki były splątane, zaklął więc cicho i szarpnął za końcówki, powodując, że supły zacisnęły się jeszcze mocniej.

– Poczekaj. Odłożę to i ci zaraz pomogę.

Pomknęła pospiesznie do garderoby, a on usłyszał, jak otwiera drzwi, zdejmuje z drążka wieszak, strzepuje marynarkę, po czym – wzbudzając metaliczny dźwięk – odwiesza ją pedantycznie na miejsce. Kolejne sekundy zajęło jej staranne odłożenie do szuflady krawata i powrót do przedpokoju.

– Wstań! – zaordynowała, włączając światło, po czym przykucnęła przy jego stopach i z typową dla kobiet cierpliwością zaczęła luzować sznurówki.

Spoglądał teraz z góry na jej skuloną sylwetkę, pochyloną dużą głowę oraz srebrzyste kosmyki rozświetlających krótką fryzurę pasemek. Z jakiegoś powodu od lat upierała się, by pstrzyć swoje szarobrązowe mysie włosy jasnymi pasmami, których odcień bardziej niż platynowy blond przypominał mu starczą siwiznę. Jakby nie widziała innych kobiet i nie rozumiała, że moda na pasemka minęła dwadzieścia lat temu.

– Gdzie są chłopcy? – odezwał się w końcu, wysuwając stopę z pierwszego rozwiązanego z sukcesem buta i pozwalając, by zajęła się drugą sznurówką.

– Odrabiają zadania domowe. Pomogłam im w biologii i polskim. Dobrze by było, gdybyś im później sprawdził równania.

Skinął głową i uśmiechnął się, patrząc na jej kark. Może i nie potrafiła zadbać o siebie, ale z pewnością dbała o synów. W pewnym sensie cieszył się nawet, że nie była jedną z tych opętanych własną urodą kretynek, z którymi mężczyźni tak chętnie obnosili się po mieście, a które w domu okazywały się całkowicie nieużyteczne. Beata nie pozwalała sobie na luksus pomalowanych paznokci, leżenia na kanapie czy oglądania idiotycznych telenowel. Zajmowała się domem, chłopcami i nim. Zawsze cierpliwa, zawsze usłużnie skupiona. Gdyby nie jej pracowitość, nigdy nie doszliby do tego, co osiągnęli. Nie byłoby mieszkania, dwóch samochodów ani sporych depozytów bankowych, dobrze zarabiających środków w funduszu inwestycyjnym i przechowywanych w sejfie, ułożonych w równe rzędy sztabek złota. Inna wydałaby to wszystko na ciuchy, torebki czy nowe zasłony. Roztrwoniłaby każdy zarobiony przez niego grosz, nie dokładając niczego od siebie. Ale Beata była inna. Nigdy nie bała się pracy, a na siebie wydawała pieniądze w ostatniej kolejności. Zapobiegliwa, gospodarna, oszczędna. Nauczona życia przez szpital, w którym wynosiła chorym baseny, przewracała z boku na bok stukilowych pacjentów i patrzyła na powolne agonie. A może raczej na chciwe macki żądających łapówek lekarzy i zrozpaczone rodziny, których nie stać było na to, by wsuwać w nie wystarczająco grube koperty? Tak czy owak, każda przyniesiona przez nich dwoje złotówka była przez Beatę dokładnie liczona i z pietyzmem odkładana na czarną godzinę. Jakby nie mogła się pozbyć obawy, że kiedyś i oni będą musieli wysupłać pieniądze na ratujące życie operacje synów.

– Gotowe!

Podniosła się z kolan i stanęła przed nim z uśmiechem.

– Dziękuję.

Uśmiechnął się również, lecz zamiast zdjąć drugi but, objął ją i przycisnął do siebie.

Szarpnęła się lekko, ale nie pozwolił jej się uwolnić z uścisku. Może zbyt rzadko okazywał jej wdzięczność i ciepło? A zbyt często poddawał się myślom o pracy i kolejnym obsesjom inwestycyjnym? Może powinien czasem pozwolić sobie na zabranie jej wieczorem do kina? Wyjście do restauracji? Zagraniczne wakacje? Przecież od dawna nie musieli już ciułać. Mieli dość, by nie pracować do śmierci…

– Zabierzemy chłopców nad morze? – Odsunął ją lekko od siebie i ulegając impulsowi, powiedział na głos to, co akurat mu przyszło do głowy.

Spojrzała na niego zdziwiona, odwróciła się i idąc do kuchni, rzuciła przez ramię:

– Nie chcesz, żeby spędzili wakacje u dziadków?

Poszedł za nią i – utwierdzony w nagłym postanowieniu zainwestowania we własną rodzinę – zaczął ją przekonywać do krystalizującej się coraz wyraźniej koncepcji:

– Wszyscy czworo powinniśmy odpocząć. Moglibyśmy wynająć łódkę i popływać od portu do portu. Zwiedzić Niceę, Cannes, Monte Carlo…

Odwróciła się gwałtownie i unosząc wyskubane własnoręcznie zbyt cienkie brwi spojrzała na niego zdumiona.

– Albo poleżeć na plaży… – dodał niepewny, czy bardziej zszokowała ją perspektywa Cannes, czy wydawania pieniędzy. – Jak wolisz. Chłopakom należą się porządne wakacje.

– Widzę, że dzień nie był aż tak męczący… – mruknęła sarkastycznie i spojrzała na niego spod oka. – Czyżby prezes wyjechał?

Pokręcił głową, odwrócił się na pięcie i wyszedł. Przemierzył korytarz, zajrzał przez uchylone drzwi do pierwszego pokoju i widząc, że starszy syn siedzi skoncentrowany przy biurku, poszedł dalej, nie odrywając go od książki. Minął pokój młodszego, dotarł do małżeńskiej sypialni, przeszedł przez nią niespiesznie i zatrzymał się dopiero przed lustrem w połączonej z nią obszernej łazience. Dochodzące zza okna światło odbijało mu się na twarzy, uwidaczniając każdą bliznę po niewyleczonym w młodości trądziku. Pory na nosie wyglądały niczym tajemnicze kratery, a w poprzecznych zmarszczkach na czole połyskiwał wysychający powoli pot, który zebrał mu się na skórze przez te wszystkie spędzone przed monitorem godziny. Przesunął dłonią po jasnych, zaczesanych do tyłu włosach, obrzucając wzrokiem powiększające się z roku na rok zakola, rude brwi oraz jasne rzęsy, które nadawały jego oczom kaprawego wyglądu, po czym odkręcił kurek i ochlapał wodą twarz. Kochał żonę i uważał, że jest poczciwą kobietą, ale czasem zaskakiwała go swym bezgranicznym cynizmem. Okrucieństwem, z jakim potrafiła dobrać argumenty w dyskusji. Zawsze tak, aby ostatecznie postawić na swoim. Jak dzisiaj, kiedy przywołała Rafała. Wiedziała dokładnie, jakie struny w nim poruszy. Nie mówiąc wiele, powiedziała mu wszystko. To, że nie mógł być pewien niczego. Że każdego dnia, niezależnie od wkładanego przez siebie wysiłku, mógł popaść w niełaskę, stracić pracę i wrócić upokorzony z biura z wilczym biletem.

Przez ostatnich pięć lat każdy koniec miesiąca budził w nim nikczemną, pozbawioną skrupułów agresję. Zamykał się wówczas w gabinecie i przez szklane ściany obserwował przechodzące korytarzem osoby, wypatrując smukłej sylwetki kadrowej. Nie przychodziła. Z niezrozumiałych dla niego powodów omijała go w comiesięcznych śmiercionośnych przemarszach, pozwalając, by jeszcze bardziej utwierdzał się w cynizmie i zaczynał nowy miesiąc od kalkulowania, ile jeszcze uda mu się z tej firmy wyciągnąć. I nie, nie chodziło bynajmniej o kolejną pensję, perspektywę dodatkowych świadczeń pracowniczych czy wysokość rosnącej z każdym dniem potencjalnej odprawy, lecz o wyniesione z biura długopisy i ołówki, przywłaszczone skoroszyty, zamówione na koszt firmy i podarowane synom eleganckie notatniki w miękkiej skórze lub wykradzioną z kuchni paczkę kawy. O składane potencjalnym kontrahentom propozycje łapówek i adresowane do przedstawicieli banków obietnice, że rozważy wyższą linię kredytową dla firmy pod warunkiem, iż prowizja od pożyczki będzie na tyle duża, by wystarczyła na pokrycie przedpłaconej karty debetowej, którą bank podaruje mu a konto dalszej, równie jak obecna owocnej, współpracy.

Nie, nie zarabiał za mało. Jego pensja była wyższa niż większości dyrektorów finansowych w ich branży i z pewnością stać go było na to, by nie kraść. By kupować papier do drukarki, notatniki, kawę i jednorazowe długopisy dla dzieci. Mógł się obejść bez wymuszania żenująco niskich wziątek i fundowanych mu przez kontrahentów drogich lanczów. Nie potrafił się jednak obejść bez satysfakcji, jaką odczuwał, kiedy w teczce oprócz służbowego laptopa niósł do domu ukradzioną z pomieszczenia dla sprzątaczek paczkę mydła albo podebraną z magazynku Leny drogą flaszkę whisky, którą zamierzała wręczyć prezesowi jakiejś dużej sieci handlowej. Ciepła, które rozlewało mu się po żyłach, kiedy myślał o tym, że to mydło, whisky, paczka kawy lub łapówka odrobinę pomniejszają dywidendę Rafała. Profity, które Tusza czerpał z jego comiesięcznych nerwów, i krwawicę trwonioną później na ostentacyjne, pozbawione klasy garnitury, kolejne złote kible w swoich domach oraz coraz młodsze żony, prężące się w najnowszych modelach bentleya.

Wytarł twarz ręcznikiem i raz jeszcze spojrzał w lustro. Własny widok nie odstręczał. Czuł się dobrze z tym, co robił. W pewnym sensie każda idiotyczna kompulsywna kradzież, każdy niestłumiony odruch, gdy wtykał w teczkę przypadkową i zwykle zbędną rzecz, każdy mazak, jaki przyniósł z biura i zniósł do piwnicy, by po kilku latach wynieść cały karton wysuszonych cienkopisów do śmietnika, wszystko to uzbrajało go w siłę. Jako złodziej miał przewagę. Dymał szefa. Nie pozwalał się sfrajerzyć. Odpłacał mu pięknym za nadobne. Mścił się. Nie był jednym z tych bezradnych, przerażonych perspektywą utraty pracy menedżerów, lecz prawdziwym cwaniakiem. Zimnym draniem, który miał odwagę robić rzeczy, których nie powstydziłby się sam Rafał. Z tą różnicą, że on nie okradał biednych ludzi, dokładając celulozę do parówek, mocząc mięso i wsypując mączkę kostną do pasztetów, tak jak robił to Tusza. On ograbiał bogatego, wyzyskującego podwładnych burżuja…

Usłyszał ciche chrząknięcie. Odwrócił się nerwowo w stronę drzwi i zobaczył opartą o futrynę Beatę. Nie miał pojęcia, jak długo tu stała ani co myślała w tej chwili. Jej twarz była ściągnięta, oczy skupione, a wąskie usta zaciśnięte w pozbawioną warg linię. Obserwowała go bez słowa, przesuwając wzrokiem po zachlapanej wodą koszuli, rzuconym niechlujnie na pokrywę sedesu ręczniku, przylizanych włosach, po których przejechał wcześniej wilgotnymi rękami, oraz kroplach lśniących na jasnej, piegowatej skórze przedramion.

– Masz rację – odezwał się, nie będąc w stanie udźwignąć dłużej tej ciszy. – Chłopcy pojadą na wakacje do dziadków. Nie możemy sobie pozwolić na trwonienie bez sensu pieniędzy. Nie, dopóki pracuję w tej firmie… – zawiesił głos i raz jeszcze przyjrzał się żonie. Napięcie w jej wzroku zelżało.

– Nie możemy tak żyć – oświadczyła w końcu matowym głosem, po czym odsunęła się od futryny, weszła do łazienki i podniósłszy rzucony przez niego ręcznik, usiadła na pokrywie sedesu. – To wykończy naszą rodzinę.

Podszedł do żony, przykucnął i załapawszy ją mocno za ramiona, spróbował zmusić, aby na niego spojrzała.

– Co mogę zrobić… – raczej stwierdził, niż zapytał, i jeszcze mocniej zacisnął palce na jej ramionach.

– Poszukaj innej pracy.

– Nigdzie nie zapłacą mi tak dobrze jak tutaj. Sama wiesz, że to jedyna zaleta tej firmy.

– Złote kajdany? – Zaśmiała się z tym samym pozbawionym skrupułów cynizmem, z jakim wcześniej zapytała o obecność Rafała w biurze.

– W pewnym sensie – przytaknął. – Muszę podchodzić do tego pragmatycznie. Dopóki będę mógł coś jeszcze z tego wyciągnąć, dopóty będzie mi się opłacało to znosić. Każdy miesiąc to dodatkowe kilkadziesiąt tysięcy.

– Kilkadziesiąt tysięcy, które wpłacisz na konto albo zamienisz na kolejne złote monety? – Uśmiechnęła się gorzko. – A potem co? Zostawisz synom w spadku?

Spojrzał na nią zaskoczony, nie rozumiejąc, o co mogło jej chodzić. Przecież…

– Paweł, ja naprawdę mam dosyć! – odczytała jego zdziwienie i przerwała w pół zdania logiczny wywód, który zaczynał już prowadzić w swej głowie. – Mam dość oszczędzania na wszystkim! Kupowania sobie majtek w markecie, cerowania skarpet i chodzenia na bazar tylko po to, żeby dostać tam tańszą marchewkę! Mam dosyć naszych dwudziestoletnich mebli, przetartych dywanów i zastawy, którą dostaliśmy od twoich rodziców w prezencie ślubnym! Nie mogę już znieść tej siermięgi! Nie mogę znieść ciebie! I siebie…

– Ale…

– Ale co?! – Jej głos wibrował teraz w wysokich, histerycznych rejestrach. – No, co?! Sądziłeś, że uwielbiam to życie? Że lubię dwa razy oglądać każdą dziesięciozłotówkę?! Że sprawiają mi przyjemność uwagi koleżanek na temat tego, że nigdy nie wychodzę z nimi na lancze? Że zawsze mam ze sobą zrobione w domu kanapki z kiełbasą?! Nawet nie z żółtym serem, bo przecież nie pracujesz w mleczarni! Zawsze tylko z tą cholerną kiełbasą! Czy ty wiesz, że ostatni raz byłam u kosmetyczki przed ślubem? Że moja siostra nakłada mi farbę na włosy, bo żal mi wydać kasę na coś lepszego niż te chujowe, robione przez nią pasemka?

Puścił jej ręce i opadł na podłogę, wciąż nie rozumiejąc, o czym, do cholery, mówiła. Przecież nigdy nie wydzielał jej pieniędzy na życie. Zawsze mieli wspólne konto. Mogła brać, ile chciała. I te pasemka. Te koszmarne, dramatyczne pasemka, o których sądził, że są skutkiem jej wyboru…

– Beatko… – zaczął niepewnie, przekonany, że znowu mu przerwie. – Kochanie… Przecież masz dostęp do konta… Masz karty kredytowe…

– Tak, mam dostęp do konta – powtórzyła z goryczą i smutno spojrzała mu w oczy. – Mam dostęp do konta, z którego co miesiąc z dumą przelewasz niemal wszystko na rachunek oszczędnościowy. Mam również dostęp do naszych depozytów, których wzrost tak ogromnie cię cieszy. Mogę też otworzyć sejf i wytarzać się w złotych monetach. Albo w sztabkach, które kochasz nawet bardziej niż dzieci.

– Chryste! Co ci się stało?! – Poderwał się z podłogi i rozdrażniony opowiadanymi przez Beatę bzdurami złapał ją za ramiona, po czym, szarpiąc, uniósł do pozycji stojącej. – Przecież ja ci nigdy nie broniłem wydawać!

– Nie, nie broniłeś. Chwaliłeś jedynie moją legendarną, wprost mityczną oszczędność! Posuwałeś się do tego, że kradłeś z pracy płyn do czyszczenia toalet, a synom dawałeś w prezencie wyniesione z biura notesy! Nie, ty nie broniłeś wydawać…

Wciągnął głęboko powietrze i zamarł. Naprawdę w ten sposób myślała? Że wyniesiona z biura butelka środka do mycia kibli i jednorazowy, zabrany z sali konferencyjnej długopis mają być dla dzieci prezentami? Odzwierciedlać wartość ich rodziny? Jezus Maria! Jak mogła coś takiego pomyśleć?! Przecież nie o to w jego chorej kleptomanii chodziło! Chciał odreagować! W głupi, niski, idiotyczny sposób odegrać się za wszystkie wysłuchiwane od Rafała uwagi. Za niewybredne żarty z jego świńskiej urody i przytyki dotyczące tych jebanych, pierdolonych pasemek. Jak Tusza o nich mówił? Że się świetnie dobrali? Jak prawdziwa blond świnka z prążkowanym warchlakiem? A on co? Miał mu dać w pysk? Zniżyć się do tego poziomu? Może powinien…

– A dzisiaj? – przerwała milczenie i pocierając czoło, pokręciła głową z rozgoryczeniem. – Dzisiaj nagle proponujesz, żebyśmy popłynęli jachtem do Monte Carlo. – Żachnęła się i z sarkazmem rzuciła: – Ty w swoich przetartych skarpetach, a ja w eleganckiej sukience z dyskontu. No i nasi synowie. Donaszający ubrania po dzieciach mojej siostry oraz po sobie nawzajem. Marzący o głupiej PlayStation. Siedzący nad książkami, bo nie mają żadnych kolegów. Bo są pośmiewiskiem dla innych dzieciaków! Zabierz ich w rejs! Niech się w końcu zanurzą w luksusie. Przecież zasłużyli na prawdziwe wakacje!

Przerwała, widząc, że jego twarz wykrzywiła się gwałtownie, ramiona zadrżały, a po policzkach zaczęły płynąć łzy. Nie chciał płakać. Nie chciał, żeby przerywała ten wywód. Powinien go wysłuchać do końca. Każdego jednego słowa, które wylewało się z niej w kolejnych falach rozgoryczenia. Każdej kąśliwej uwagi i każdej złośliwości, na jaką sobie zasłużył. Jak mógł się tak bardzo pomylić? Jak mógł być tak ślepy? Czy naprawdę przez te wszystkie lata sądził, że była aż tak odmienna od innych? Że nie lubiła ładnych rzeczy, nie chciała wyjeżdżać na urlopy, chodzić do restauracji ani cieszyć się dobrym wyglądem? Czy rzeczywiście wierzył, że wakacje u dziadków były dobrą kuźnią charakterów ich synów? Że pozwalały im zrozumieć, na czym polega starość, i cieszyć się z obowiązku opieki nad staruszkami? Kurwa mać! Kurwa, jebana, mać!

– Nie płacz.

Przejechała dłonią po jego policzku, zbierając łzy opuszkami palców.

– Dlaczego nie mówiłaś nic wcześniej? Przecież to wszystko… Miałem całkiem inne intencje… Nie zrozumieliśmy się…

– Tak bardzo się bałeś, że on w końcu cię zwolni… Nie chciałam ci dokładać problemów. Myślałam, że jeśli zobaczysz, że potrafimy żyć naprawdę oszczędnie, to przestaniesz się wreszcie zamartwiać i zrozumiesz, że twoja pensja nie jest nam niezbędna do życia.

Zachwiał się, z trudem utrzymał na nogach i zataczając się, opuścił łazienkę, po czym przytrzymując się ściany, dotarł do łóżka. Usiadł na jego brzegu i zgiął się wpół, nie panując dłużej nad szarpiącymi nim uczuciami. Jego stan był przedziwną mieszanką szoku, rozgoryczenia, wstydu i współczucia dla żony. Napięcie odbierało mu oddech, naprężało skórę na twarzy i powodowało, że zaciśnięta nadmiernie przepona uwierała go w żołądek, wywołując bolesne falowania wnętrzności. Policzki paliły wstydem, a dłonie zaciskały się w pięści i, nieprzyzwyczajone do fizycznego wysiłku, zaczynały drżeć ze zmęczenia. Spojrzał na nie wciąż zamroczony odczuwaną mieszaniną emocji – i ze zdumieniem dostrzegł jasną skórę pokrytą rudawymi piegami, wyrastające z niej grube blond włosy oraz nabrzmiałe od wysiłku, pulsujące naczynia krwionośne. Spróbował rozprostować palce, ale się nie poddawały. Zbite ściśle raniły wnętrza dłoni paznokciami, jakby próbowały rozszarpać mu ciało. To już nie były rozgoryczenie, użalanie się nad sobą ani nawet współczucie dla żony. To nie były wstyd, smutek, upokorzenie czy wściekłość. To, co odczuwał, było jednym, porażającym, wymykającym się kontroli doznaniem.

Zerwał się z łóżka, podbiegł do żony i mrużąc oczy, nachylił się nad Beatą. Spojrzał jej w twarz, dostrzegł pobladłe spękane wargi i przywarł do nich ustami. Nie musiał nic mówić. Nie musiał jej niczego tłumaczyć. Po wspólnie spędzonej dekadzie żona odczytywała jego uczucia znacznie lepiej niż on sam. Wystarczyło, by dostrzegła stalowy wzrok, zmrużone nienawiścią powieki i bezlitosny grymas na twarzy, by miała pewność, że już nigdy nie przyniesie w aktówce butelki domestosa, paczki kawy ani ryzy biurowego papieru.

Hodowca świń

Подняться наверх