Читать книгу Człowiek, który umarł - Antti Tuomainen - Страница 11

1

Оглавление

– To naprawdę wielkie szczęście, że zostawił pan także próbkę moczu.

Z podłużnej twarzy siedzącego za stołem lekarza bije powaga i doniosłość. Ciemne oprawki okularów podkreślają błękit oczu, przeszywających mnie na wylot.

– To… – rozpoczyna – będzie wymagało odrobiny wstępu. Kontaktowałem się z lekarzami z Kotki i Helsinek. Ich opinie całkowicie pokrywają się z wnioskami, do których doszliśmy. Nie mogliśmy zrobić niczego, nawet gdybyśmy to zauważyli podczas pańskiej poprzedniej wizyty. Jak się pan czuje?

Wzruszam ramionami. Powtarzam to, co powiedziałem poprzednim razem, i dodaję jeszcze najnowsze objawy. Wszystko rozpoczęło się od nagłego i bardzo silnego ataku nudności, który dosłownie zwalił mnie z nóg. Potem poczułem się lepiej, ale tylko na chwilę. Co jakiś czas słabnę tak, że boję się utraty przytomności. Miewam napady kaszlu. Stres nie daje mi spać. Kiedy zasypiam, dręczą mnie koszmary. Często boli mnie głowa i czuję się tak, jakby ktoś mi ją podrzynał od środka na wysokości oczu. Gardło mam wiecznie zaschnięte. Ataki nudności, które znów się pojawiły, nadchodzą niespodziewanie.

A wszystko właśnie teraz, kiedy nasza firma przygotowuje się na najgorętszy okres roku, na swe największe wyzwanie i najważniejszy zryw od początku jej istnienia.

– Otóż to – potwierdza lekarz. – Otóż to.

Nie odpowiadam ani słowem, a on milczy.

– W grę nie wchodzi przedłużające się uciążliwe przeziębienie, jak początkowo przypuszczaliśmy – odzywa się po chwili. – Bez próbki moczu w ogóle nie udałoby się tego wykryć. Po otrzymaniu wyników postanowiliśmy wykonać tomografię, dzięki której całość zaczęła nabierać konkretnych kształtów. Problem w tym, że pańskie nerki, wątroba i trzustka, a więc najważniejsze i największe narządy, są bardzo poważnie uszkodzone. Z tego, co pan mówi, wnioskuję, że został również uszkodzony ośrodkowy układ nerwowy. Niewykluczone, że cierpi pan na porażenie mózgowe. To wszystko jest bezpośrednim skutkiem zatrucia, które zdołaliśmy stwierdzić na podstawie próbki moczu. Stopień toksyczności, czyli ilość trucizny, ma taki poziom, że zaszkodziłby nawet hipopotamowi. To, że nadal pan tu siedzi i chodzi do pracy, jest w moim przekonaniu możliwe dlatego, że proces zatruwania odbywał się od bardzo długiego czasu. Trucizna gromadziła się w pańskim organizmie od tak dawna, że zdążył się pan do niej w pewnym sensie przyzwyczaić.

Upadek odbywa się wewnątrz, jakby coś, co jest we mnie, oderwało się i runęło w lodowatą przepaść. To trwa parę sekund. Potem kończy się – i oto znów siedzę na krześle naprzeciwko lekarza, jest wtorek, a ja zaraz pojadę do pracy. Czytałem o ludziach, którzy zachowują rozsądek podczas pożarów albo po tym, jak zostali postrzeleni, i nie wpadają w panikę, choćby wylewały się z nich wiadra krwi. Patrzę lekarzowi prosto w oczy i zachowuję się tak, jakbym czekał na autobus.

– Powiedział pan, że pracuje w branży grzybowej – odzywa się lekarz.

– Matsutake nie są trujące – odpowiadam. – A zbiory dopiero się zaczną.

– Matsutake?

Nie wiem, jak daleko w przeszłość mam sięgać.

Wybieram krótką wersję: w Helsinkach żona pracowała w dużym zakładzie jako kucharka, a ja byłem kierownikiem sprzedaży. Trzy i pół roku temu kryzys uderzył w nasze miejsca pracy i w tym samym czasie oboje dostaliśmy wypowiedzenie. Równocześnie Hamina – podobnie jak dziesiątki innych mniejszych miast – gorączkowo poszukiwała nowej działalności gospodarczej na miejsce zlikwidowanego portu i fabryki papieru. Przeprowadziliśmy pospieszne negocjacje i otrzymaliśmy hojne wsparcie na start firmy – właściwie darmowe pomieszczenia i siłę roboczą obeznaną w lasach i okolicach. Sprzedaliśmy nasze dwupokojowe mieszkanie w Oulunkylä, na przedmieściu Helsinek, i za otrzymane pieniądze kupiliśmy w Haminie domek jednorodzinny oraz małą łódź z włókna szklanego, która jest zacumowana przy pomoście, jakieś siedemdziesiąt metrów od naszej skrzynki na listy.

Pomysł na firmę: matsutake, czyli gąska sosnowa.

Japończycy mają na jej punkcie fioła, w Finlandii jest jej pełno.

Japończycy płacą za młode grzyby nawet tysiąc euro za kilogram. Na północ i wschód od Haminy są lasy, w których gąski sosnowe można by ścinać kosą. A my mamy na miejscu lokal do obróbki – suszarnię, pakowalnię i chłodnie – oraz pracowników. W czasie zbiorów raz w tygodniu wysyłamy transporty do Tokio.

Muszę wziąć oddech. Lekarz nad czymś się zastanawia.

– A pański tryb życia tak poza tym?

– Słucham?

– Jedzenie, ruch?

Mówię, że jem dobrze. Nie narzekam na brak apetytu. Odkąd spotkałem Tainę, czyli od ponad siedmiu lat, ani razu sam nie musiałem przygotowywać posiłku. A Taina nie gotuje potraw, w których łyżeczka purée z selera rozpaczliwie szuka pojedynczego źdźbła trawy pszenicznej. Składnikami, które preferuje moja żona, są śmietana, sól, masło, sery i wieprzowina w dużych ilościach. Lubię jej kuchnię, zawsze lubiłem. To widać po mojej talii. Ważę dwadzieścia cztery kilo więcej niż na naszej pierwszej randce.

Taina nie przytyła, może dlatego, że jest bardziej krzepkiej budowy. Wygląda jak zawodniczka trójboju siłowego na chwilę przed olimpiadą. Myślę tak w najpiękniejszym znaczeniu tego słowa: uda Tainy są jędrne, krągłe i mocne. Ramiona szerokie, a ręce silne, ale nadal kobiece, brzuch płaski. Kiedy oglądam zdjęcia kulturystek, które nie doprowadziły się jeszcze do stanu wygłodzenia, myślę o mojej żonie. Poza tym Taina uprawia sport: chodzi na aerobik, siłownię i – odkąd przeprowadziliśmy się tutaj – wiosłuje po zatoce. Czasami próbuję jej towarzyszyć. Fakt, że ostatnio coraz rzadziej.

Nie wiem, dlaczego tyle mówię, tak rozwlekle, dlaczego w ogóle muszę opowiadać o Tainie ze wszystkimi szczegółami. Brakuje tylko, bym przedstawił jej wymiary z dokładnością co do centymetra.

Wreszcie – kiedy lekarz, z tego, co widzę, nie kieruje swych uzdrawiających oczu tam, gdzie bym sobie tego życzył – pytam, co zrobimy. Spogląda na mnie, jakby właśnie zrozumiał, że nie usłyszałem ani słowa z tego, co powiedział. Za szkłami okularów dostrzegam ruch mrugających powiek.

– My nie będziemy robić nic – odpowiada.

Skąpany w świetle gabinet jest tak pełen lata i słońca, że muszę zmrużyć oczy.

– Przykro mi – mówi lekarz. – Być może nie wyraziłem się wystarczająco precyzyjnie. Nie potrafimy określić, jaka dokładnie trucizna wchodzi w grę. Wygląda to na połączenie wielu składników pochodzenia naturalnego. I podobnie jak trucizna, również zatrucie w sensie toksykologicznym wydaje się, na podstawie pańskich objawów i słów, optymalnym połączeniem nadzwyczaj długotrwałego narażenia na działanie środków toksycznych z rozwiniętą do granic tolerancją. Nie możemy niczego zrobić. Nie istnieje nic takiego, co mogłoby przywrócić normalny stan albo przynajmniej zatrzymać ten proces. Może nas co najwyżej interesować, ile potrwa, aż organizm po prostu przestanie funkcjonować. I niestety prowadzi to do śmierci.

W tej zalanej słońcem letniego dnia przestrzeni ostatnie słowo brzmi szczególnie groteskowo. To słowo znalazło się w niewłaściwym miejscu. Ja znalazłem się w niewłaściwym miejscu. Przyszedłem tu z powodu przeziębienia, myślę. Pewnie także z powodu bólów brzucha i osłabienia. Chcę usłyszeć, że potrzebuję odpoczynku i antybiotyków, może, w najgorszym wypadku, płukania żołądka, a potem wyzdrowieję i będę mógł…

– Tę sytuację można by porównać do raka trzustki albo marskości wątroby – ciągnie lekarz. – Kiedy ważny organ przekracza swój próg wydajności, nie wraca już do swojego pierwotnego stanu, tylko niejako ciągnie do ostatka, wypala się i stopniowo gaśnie jak świeca. Nie zostaje nic do zrobienia. Organu nie można również przeszczepić, ponieważ zostały zniszczone także narządy z jego otoczenia i w żaden sposób nie zdołałyby wesprzeć funkcjonowania tego wszczepionego, wręcz przeciwnie, że się tak wyrażę. A w pańskim przypadku każdy organ jest w stanie daleko posuniętej degeneracji. I w tym właśnie może tkwić sekret stosunkowo dobrego samopoczucia, w tej specyficznej równowadze złych mocy.

Spoglądam na niego. Przechyla odrobinę głowę.

– Wszystko jest oczywiście względne – dodaje.

Siedzi za swoim stołem. Siedzi tam dziś i będzie siedział jutro, i jeszcze w przyszłym tygodniu. Ta myśl dopada mnie z wielką siłą i dopiero po chwili rozumiem, dlaczego mnie nurtuje.

– Ile… – zaczynam. O takie rzeczy pyta się tylko raz w życiu, teraz to do mnie dociera. – Jak długo… Do kiedy… Czy ja… Ile zostało mi czasu?

Lekarz, który będzie pracować w swoim zawodzie jeszcze przez co najmniej dziesięciolecie, a potem przeżyje na emeryturze kolejne dziesięć albo i dwadzieścia lat, poważnieje jeszcze bardziej.

– Biorąc pod uwagę całościową sytuację… – odpowiada. – Dni, najwyżej tygodnie.

Najpierw chcę krzyczeć. Cokolwiek. Potem chcę uderzać, bić. Potem robi mi się niedobrze. Przełykam ślinę.

– Nie wiem, jak to możliwe – mówię.

– To połączenie wszystkich…

– Nie o to mi chodzi.

– Otóż to.

Milczymy.

Odnoszę wrażenie, że lato zamienia się w jesień, zimę, wiosnę, znowu w lato. Lekarz spogląda na mnie pytająco, przesuwając po blacie stołu niebieską kartkę. Dostrzegam na niej moje dane, wypisane dużymi literami. Jaakko Mikael Kaunismaa. Numer identyfikacyjny 081178-073H.

– Czy ma pan jakieś życzenia?

Chyba sprawiam wrażenie zdziwionego, bo lekarz precyzuje pytanie:

– Terapia kryzysowa? Pomoc psychiatryczna? Miejsce opieki paliatywnej albo hospicjum domowe? Łagodzenie bólu? Leki uspokajające?

Muszę przyznać, że tego typu sprawy nie zaprzątały mi wcześniej głowy. Nie rozmyślałem zbyt dokładnie o schyłku swego życia. Na żadnej mojej liście nie znalazły się takie akurat kwestie. Śmierć nadchodzi tylko raz w życiu, uprzytamniam sobie, i może należało bardziej w nią inwestować. Ale ja zawsze jej unikałem, a także wszystkiego, co się z nią łączy. Teraz rozumiem, jak wielkie to pytania, jak przełomowe decyzje. Przez ostatnie siedem lat wszystkie przełomowe decyzje podejmowałem wraz z żoną. Od Helsinek do Haminy, od gąski sosnowej do łodzi motorowej.

– Muszę pomówić z żoną – odpowiadam.

Kiedy słyszę własne słowa, wiem, że tak właśnie jest: muszę porozmawiać z Tainą, a cała reszta wyjaśni się potem.

Człowiek, który umarł

Подняться наверх