Читать книгу Człowiek, który umarł - Antti Tuomainen - Страница 12

2

Оглавление

Asfalt dyszy i wibruje. Wiatr zapomniał o swojej jedynej powinności: wianiu. Z każdej strony jest tak zielono, a powietrze tak bardzo duszne, że czuję się, jakby ktoś mnie zanurzył w gęstym mchu. Ściskam w spoconej dłoni komórkę. Nie wiem dlaczego. Nie zamierzam nigdzie dzwonić. O takich sprawach nie mówi się przez telefon. Odklejam od skóry koszulę, lecz materiał w jednej chwili przywiera z powrotem do ciała.

Wsiadam do samochodu, uruchamiam silnik i nastawiam klimatyzację na maksa. Kierownica pod moją ręką jest mokra i bezwładna. Jeśli ten spokój wynika z tego, że jestem w szoku, to nie mam nic przeciwko.

Wyruszam ze szpitala i skręcam w prawo. Powinienem skręcić w lewo – to najprostsza droga – ale potrzebuję paru minut, chcę zebrać myśli.

Pomieszczenia naszej firmy znajdują się po drugiej stronie wieży ciśnień, w dzielnicy Hevoshaka. Jadę w kierunku rzeki Salmenvirta aż do końca drogi, potem skręcam w lewo i podążam wzdłuż cieśniny do Savilahti. Spomiędzy drzew i budynku prześwituje morze niebieskie jak mundur policjanta. Ktoś poprawia przed domem kostkę brukową, która była ułożona bez zarzutu, jakaś kobieta z falującymi włosami pedałuje od strony rynku, rowerowy koszyk wypełniają zakupy. Jest za pięć jedenasta. Przedpołudnie w Haminie.

Wjeżdżam na Mannerheimintie, skręcam w lewo. Z Mullinkoskentie skręcam powtórnie w lewo na Teollisuuskatu. Hevoshaka to mała dzielnica i z wyglądu zadziwiająco niejednolita. Można tam znaleźć wszelkie wariacje budynków mieszkalnych i biurowych, od wielkich do małych, od domków jednorodzinnych do bloków, od budek z hot dogami aż po hale przemysłowe.

Nasza firma zajmuje w całości jednokondygnacyjny żółto-brunatny budynek z małym punktem przeładunkowym na jednym końcu oraz pomieszczeniami saunowymi i tarasem na drugim. Nie dostrzegam nigdzie samochodu Tainy. Może jeszcze nie przyjechała. Albo wyskoczyła do domu na lunch. Czasami tak robi. Ja niezbyt chętnie opuszczam firmę w trakcie dnia pracy. Rozbija mi to wewnętrzny zegar i kalendarz. Wolę spędzać dzień w pracy i wracać do domu wieczorem, to łatwiejsze i bardziej przejrzyste. Wtedy te miejsca pozostają rozdzielone, praca nadal jest pracą, a dom tym bardziej domem.

Zawracam przed budynkiem firmy i kieruję się na wyspę Pappilansaari. Telefon mam przy sobie, pomiędzy nogami.

Mówią, że Hamina jest okrągła. To dotyczy jednak tylko samego serca miasta: ratusza i kilku okrążających go ulic. Poza tym miasto jest równie prostokątne jak wszystkie inne.

Rynek huczy.

Oprócz miejscowych sprzedawców dostrzegam wszystkie stałe elementy krajobrazu: ciągnące się metrami stwardniałe pałeczki lukrecji, lniane podkładki do sauny w obrzydliwie wygórowanych cenach, majtki pieluchowe w paczkach po dziesięć, dwadzieścia i sto sztuk.

Co jakiś czas powraca do mnie myśl o śmierci, ale skupienie się na niej jest właściwie niewykonalne, zwłaszcza że chodzi o własną śmierć. Sekundę później zastanawiam się już nad czymś na wskroś powszednim: nad dzisiejszą listą zakupów, firmowymi wydatkami.

Po kilku minutach przejeżdżam przez most Pappilansalmi. Nasze miasteczko to skupiska domów porozrzucane po przylądkach, wyspach i obszarach leśnych. Podłużne odnogi morza wdzierają się pomiędzy ludzi i budynki, połykają zielone skrawki ziemi.

Z daleka dostrzegam bordowego hyundaia Tainy. Za nim wyrasta kawałek po kawałku błyszcząca czarna corolla. Pewnie dopiero co wymyta. Zatrzymuję samochód przy ulicy, kawałek przed wjazdem do domu, i wyłączam silnik.

Czy Taina coś wspominała, że przyjedzie do nas Petri?

Czasami moja żona zostaje w domu, by wypróbować nowe przepisy, i Petri jej pomaga. Petri to pierwszy pracownik, którego zatrudniliśmy. Zna nasze sprzęty i maszyny, instaluje i naprawia wszystko, co trzeba. Poza tym zna na wylot każdą drogę, każdy zakręt i zakole w promieniu pięćdziesięciu kilometrów i pomaga nam w najprzeróżniejszych problemach logistycznych.

No dobrze, myślę, wysiadając z samochodu, powiem Petriemu, że musi wrócić na Teollisuuskatu, bo kalibrownik się zablokował. Coś na pewno wymyślę. A potem posadzę Tainę na kanapie i powiem… Nie wiem co, ale jedno jest pewne: nie będę musiał niczego zmyślać.

Mieszkamy w ostatnim budynku na zwężającej się ku końcowi żwirowej drodze. Elewacja jest radośnie żółta, po drugiej stronie domu ciągnie się zielone podwórze ozdobione krzewami owocowymi i starymi klombami, opadające do porośniętego sitowiem brzegu. Pośrodku znajduje się dziesięciometrowy taras, z którego można oglądać morze w całkowitym spokoju; również przeciwległy brzeg jest wystarczająco odległy.

Wspinam się po prowadzących do drzwi wejściowych schodach od strony ulicy. Ostatnimi czasy wciąż mam zadyszkę. Sądziłem, że to sprawa przeziębienia, że może w grę wchodzi zapalenie oskrzeli lub w najgorszym wypadku zapalenie płuc. Opuszczam rękę na poręcz i chwilę odczekuję. Słyszę odgłos nadlatującego hydroplanu.

Bogaci Rosjanie wybudowali sobie w okolicy pałace z widokiem na morze, a niektórzy mają na swoich przystaniach oprócz jachtu własny hydroplan. Hałasują nimi w lecie przez rok lub dwa lata, a potem wystawiają cały chłam na sprzedaż i oczywiście nie mogą znaleźć kupca ani na swój samolot na płozach, ani na willę. W podupadającej miejscowości, zamieszkanej przez starzejące się społeczeństwo i dotkniętej wysokim bezrobociem, irracjonalni milionerzy nie wyrastają jak grzyby po deszczu.

Hydroplan jest coraz bliżej.

Poręcz staje się nagle zimna. Odrywam od niej dłoń, otwieram drzwi i wołam „Cześć!” na powitanie. Nikt nie odpowiada. Może są w kuchni. Przechodzę przez cały dom na drugą stronę, gdzie znajduje się kuchnia. Drewniana podłoga skrzypi mi pod nogami.

Pomieszczenie jest puste, wszędzie panuje porządek. Na kuchence nie dymi z ani jednej patelni czy garnka, gołe blaty aż błyszczą, nie unosi się żadna woń. Wołam Tainę po imieniu.

Hydroplan brzęczy dokładnie nad naszym domem, mój głos ginie w podniebnym szumie. Kieruję się do tylnych drzwi, otwieram je i wchodzę na szczyt schodów. W hałasie hydroplanu ginie szczęk otwieranych drzwi, a także jęknięcie, które wydobywa mi się z gardła.

Taras się kołysze.

Albo to ja się kołyszę.

Nie, to taras jest w ruchu.

Moje wyostrzone zmysły rejestrują – niezależnie od brzęczenia hydroplanu, który na błękitnym, ciepłym niebie wykonuje tuż nade mną ostry łuk – jak trzeszczy metalowy leżak firmy Masku, jak piszczą włókna sztuczne ocierających się o siebie biało-czerwonych poduszek i jak po prawej stronie leżaka zakupiony w Bauhausie niemiecki grill na kółkach przesuwa się zgrzytliwie milimetr po milimetrze ku brzegowi tarasu i jak z powodu niespokojnych ruchów cierpi huśtawka po lewej, a pelargonie w kącie sprawiają wrażenie, jakby były gotowe w każdej chwili rzucić się do sprintu.

Petri spoczywa na leżaku na plecach, stopami do mnie i domu. Głowę odrzucił do tyłu ponad oparciem, w pozycji wręcz nienaturalnej. Patrzy na morze do góry nogami, jeśli ma otwarte oczy. Nie wiem, czy starcza mu na to sił. Taina robi wszystko, by miał zaciśnięte powieki.

Moja żona jest odwrócona plecami do mnie. Jej szerokie plecy błyszczą od potu, silne krągłe pośladki lśnią niczym wielkie rumiane policzki. Cwałuje na Petrim, jakby próbowała wjechać na górskie zbocze. Nogi trzyma stabilnie na deskach tarasu, a jej biodra równomiernie pompują, by koń zwyciężył samego siebie. Imponująca praca. Twarz skierowała ku niebu. Być może widzi ten sam hydroplan co ja.

Tempo narasta. Narasta, choć powinno to być niemożliwe.

Widzę łom oparty o ścianę szopy.

Właśnie wtedy nadchodzi atak nudności. Torsje są tak silne, że omal nie zwalają mnie z nóg.

Przytrzymuję się obiema rękami poręczy. Wymiociny lecą strumieniem w stronę tarasu.

Hydroplan trzęsie całym budynkiem. Wycofuję się – automatycznie i prowadzony wewnętrzną siłą – do środka i zamykam za sobą drzwi.

Czuję, jak powietrze wypełnia mi płuca. Przez jakiś czas nie oddychałem. Prostuję się.

Odgłosy hydroplanu słychać coraz słabiej, jakby w sąsiednim pokoju brzęczała mucha. Wiem, że to, z czym tutaj przyszedłem, nie może w żaden sposób zostać wypowiedziane, nie zasługuje na to, i że rzeczą, której pragnę teraz najbardziej na świecie, jest klimatyzacja w moim samochodzie.

Człowiek, który umarł

Подняться наверх