Читать книгу Człowiek, który umarł - Antti Tuomainen - Страница 13
3
ОглавлениеCo jakiś czas zbaczam na przeciwległy pas i wciąż próbuję mierzyć ze środka jezdni na prostą. Droga podskakuje, kołysze się. Na szczęście ulice są pustawe, turyści opanowali rynek lub morze, a miejscowi załatwiają swoje sprawy w centrum albo z samego rana, albo pod wieczór. Jest południe, chwila wytchnienia.
W mojej głowie nie ma takiego spokoju. Wściekłość przemienia się we wstrząs, kolosalne rozczarowanie, nagie zimno, które nie ma konturów ani dna. Potem znów na powierzchnię wypływa wściekłość. Co jakiś czas widzę przed sobą poważną twarz lekarza i jego biały fartuch, po chwili znów mam przed oczami krągłe uda Tainy, pompujące jak na zawodach w podnoszeniu ciężarów.
Klimatyzacja pracuje z maksymalną mocą.
Zimne powietrze uspokaja mrowiącą skórę i oczy swędzące od potu.
Znowu czuję, że moja twarz należy do mnie.
Chyba mam kierunek.
Miejsce do parkowania jest przed komisariatem. Dwupiętrowy budynek sprawia wrażenie spokojnego. To na tym placu jedyna nowoczesna budowla. Po obu stronach ratusza znajdują się kościoły: z południowo-wschodniej – cerkiew; z północno-zachodniej – kościół luterański. Tworzą gęsto zabudowany okrąg, otoczony stupięćdziesięcioletnimi drewnianymi budynkami; są odrestaurowane, piękne, zdobne. Gdyby znajdowały się w Helsinkach, mogliby w nich mieszkać ci, którzy wygrali wcześniej w totka.
Byłem raz na komendzie, miesiąc temu. Złożyłem wówczas zawiadomienie o kradzieży. Sprzed budynku naszej firmy wywieziono materiały opakowaniowe. Wiedziałem, kto to zrobił. Zabawiłem się trochę w detektywa. Nie mogłem jednak niczego udowodnić, a policja nie zareagowała zbyt entuzjastycznie na moją teorię. Musiałem więc zamilknąć, odebrałem kopię zawiadomienia o popełnieniu przestępstwa, żeby wysłać ją do ubezpieczyciela, a potem wróciłem do pracy i usłyszałem od Tainy, że zawsze zbyt łatwo daję za wygraną.
Co w obliczu tego, co zdarzyło się przed chwilą, sprawia, że myślę o swojej sytuacji w zupełnie nowych kategoriach.
Wyłączyłem silnik. Pożerająca wszystko fala klimatyzacji znika, a w jej miejsce pojawia się przedziwny spokój. Jestem przekonany, że słyszę jadącą na rowerze dziewczynę w letniej spódniczce, słyszę wiatr w jej falbanach, koła na asfalcie, słyszę dyskusję na temat niebieskich bratków prowadzoną przed kwiaciarnią i szum chłodziarek w budce z lodami. Pytam samego siebie, co mi się przydarzyło, i znam odpowiedź.
Otwierają się drzwi komendy.
Wychodzi z niej mężczyzna w moim wieku, rozgląda się ze złością, naciera na swój samochód, jakby zamierzał zmiażdżyć siedzenie, po czym z piskiem opon rusza w kierunku Szkoły Oficerów Rezerwy i znika. Właśnie tak, myślę. Jakich to błędów nie popełniamy, kiedy działamy w pośpiechu, w gniewie, w afekcie!
Zaledwie kilka sekund wcześniej sam miałem wbiec na komendę – żeby co im powiedzieć?
„Umieram, chyba mnie otruto, choć nie mogę tego udowodnić. Moja żona pieprzy się w ogródku z naszym młodym pracownikiem Petrim. Co policja zamierza z tym zrobić?”
Zdaję sobie sprawę, jak głupio i niemęsko to wszystko by zabrzmiało.
Jeśli wkrótce umrę – wolę mówić „jeśli” niż „kiedy” – nie zamierzam spędzać ostatnich dni życia na posterunku policji małego miasta i obnażaniu swoich prywatnych spraw. Zwłaszcza że to do niczego by mnie nie zaprowadziło. Co z tego – nawet gdyby myśli kłębiące mi się w głowie okazały się słuszne – że moja żona i jej o dziesięć lat młodszy kochanek postanowili mnie otruć?
Ta myśl naszła mnie sama z siebie, skądś się pojawiła, nie ja na to wpadłem. Ale jest w tym jakaś logika: jak uprzątniemy starego grubasa, to po wszystkich naszych grach wstępnych przejdziemy wreszcie do konkretów. Tylko dlaczego nie rozwód? Nie mam pojęcia.
Ale nawet zakładając, że to ich sprawka, to co z tym zrobić? I kiedy? I co mi z tego przyjdzie?
Nic. Będę martwy.
Jestem martwy tak czy inaczej.
Wysiadam z samochodu. Upał porywa mnie w objęcia, powietrze jest nieruchome. Rozglądam się, głęboka zieleń bijąca z drzew świadczy o tym, że nadeszła pełnia lata.
Z budynku komendy wychodzi dwóch umundurowanych policjantów. Młodzi mężczyźni z bronią przy pasie. Jeden z nich zerka w moją stronę. Uśmiecham się i kiwam głową na powitanie. Wygląda, jakby się zastanawiał, czy mnie zna. Nie zna. Niby skąd miałby mnie znać. Patrzy znów przed siebie, zasłuchany w słowa kolegi. Mijamy się, dzieli nas co najwyżej półtora metra.
W budce z lodami pracuje nastolatka. Ma długie ciemne włosy i długie opalone ręce. Uśmiecha się w naturalny sposób, ta dziewczyna jest wcieleniem lata.
Zamawiam najpierw gałkę lodów rumowych z rodzynkami, potem drugą bananowych z lukrecją i kiedy sprzedawczyni wręcza mi rożek, decyduję się na jeszcze jeden smak tradycyjną wanilię. Dziewczyna dociska szczelniej gałki i podaje mi loda, który ma wysokość niemal pół metra. Płacę banknotem pięćdziesięcioeurowym, resztę wpycham do miseczki na napiwki. Dziękuje mi kryształowym głosem. Życzę jej wszystkiego słonecznego.
Z rożkiem w ręce siadam na kamiennym ogrodzeniu. Zlizuję wąskie strużki, które spływają z lodowej wieży. Nie czuję właściwie nic. Jestem, gdzie jestem. Przychodzi mi na myśl, że w gruncie rzeczy zawsze tak było. Tyle że wcześniej nie zdawałem sobie z tego sprawy.
Zerkam jeszcze w stronę komendy. Z kimś jednak muszę porozmawiać. Może nie akurat w tej chwili, kiedy mam usta pełne słodkich, pysznych, kremowych lodów, ale wkrótce. Od tej pory wszystko będzie wkrótce.
Moi rodzice nie żyją. Byłem jedynym dzieckiem starszego małżeństwa, nie mam brata, siostry ani bliskich krewnych. Nie utrzymuję kontaktów z przyjaciółmi z młodości. Nie mam znajomych, z którymi łączy mnie hobby, nie mam kolegów z pracy. Przebiegam w myślach kolejne twarze, głosy, sylwetki. Ludzie pojawiają się jeden za drugim, by coś powiedzieć, dotknąć mnie, spojrzeć w oczy, przejść się kawałek, podejść, a potem tym pewniej odejść. Nikt nie zostaje, nikt się nie zatrzymuje, nikt nie czeka, co powiem. Powoli zaczynam tracić nadzieję.
Lody poprawiają mi nastrój. Czuję się tak, jakbym dostał prosto w żyłę solidną dawkę porządnego stymulanta. Albo tak to sobie wyobrażam. Niewykluczone, że już nie zdążę w tym życiu zażyć dożylnie narkotyków, więc wszelkie porównania pozostają na poziomie wyobrażeń i założeń. Ale czy tak samo nie jest z niemal wszystkim innym? Czym więcej jest nasze życie niż myślami, wyobrażeniami, oczekiwaniami, założeniami i wnioskami wyciąganymi na chybił trafił?
Nigdy wcześniej nie zaprzątałem sobie głowy takimi refleksjami. Nie wiem, czy powinno mnie to cieszyć, czy martwić.
Dobrze mi z lodami w żołądku. Już sam ten fakt jest zwycięstwem.
Raz jeszcze robię w głowie rejestr osób ze swojego życia i wreszcie znajduję kogoś, kto być może będzie się nadawał.
Krótka jazda do pracy przebiega lepiej niż poprzedzający ją amok. Prawą ręką trzymam kierownicę, lewą zwieszam z otwartego okna. Pozwalam, by lato wiało mi w twarz.
Miasto jest ciche i ciepłe. Jadę Mannerheimintie i po raz pierwszy zauważam park po obu jej stronach. Po lewej obniża się on ku urokliwej sadzawce otoczonej drzewami, po prawej zieleń pęcznieje pagórkami w kształcie dawnych wałów obronnych.
Wreszcie skręcam na Teollisuuskatu, ale nie zatrzymuję się przed naszą firmą. Dobiega mnie głos Tainy. Słyszę konkretny ton, ten sam, którego użyła, mówiąc, że nie doprowadzam spraw do końca, że zbyt łatwo daję za wygraną. Ten głos łączy się z widokiem, którego świadkiem byłem przed chwilą. Ogarnia mnie wściekłość.
Przejeżdżam jeszcze jakieś siedemset metrów. Potem Teollisuuskatu skręca o dziewięćdziesiąt stopni na lewo i zmienia nazwę. Mijam granatowy budynek.
Spółka Grzyby Hamińskie.
Trzech mężczyzn, którzy pół roku temu pojawili się znikąd.
Kontaktowali się z naszymi partnerami z Japonii. Wiem, że obiecali im niższe ceny i lepszą jakość. Połączenie, rzecz jasna, niemożliwe. Jako handlowiec rozumiem jednak, że w uszach klienta taki tekst brzmi niczym najsłodsza muzyka. Nie mam pojęcia, czym zamierzają skusić dobrych zbieraczy, jak chcą wszystko zorganizować. Nie może chodzić o pieniądze, bo ich firma nie ma ani jednego klienta na taką skalę jak my.
Podwórze jest puste. Zazwyczaj przed budynkiem stoi ozdobnie oklejona furgonetka. Czasem jedne z wielkich drzwi automatycznych są otwarte, ze środka dobiegają dźwięki najnowszych fińskich hitów, a na kanapie wyniesionej na zewnątrz siedzi przynajmniej jeden z mężczyzn i pali papierosa. Teraz wszędzie panuje cisza, budynek sprawia wrażenie opustoszałego.
Przejeżdżam kawał drogi i zawracam. Ponownie zbliżam się do granatowego budynku i wyostrzam wzrok. Nikogo. Zatrzymuję się przy drodze, ale potem decyduję się wjechać na podwórze.
Dzień dobiega dopiero do połowy, a ja już jestem tutaj. Wydarzenia poranka wydają się nieprawdopodobnie odległe. Zdejmuję nogę ze sprzęgła, zajeżdżam łukiem przed budynek i wysiadam.
W długiej ścianie widzę dwoje drzwi: automatycznie otwierane i zwykłe. Obok tych drugich dostrzegam dzwonek, naciskam. Po chwili naciskam powtórnie. Nikt nie otwiera, nie słyszę też kroków dochodzących z wewnątrz. Próbuję klamki. Drzwi otwierają się po naciśnięciu. Wchodzę do środka, nawołuję. Zero odpowiedzi.
Od razu mam przed sobą coś w rodzaju biura, przez które muszę przejść, aby dostać się do innych pomieszczeń. Zatrzymuję się. Stoły i półki są puste. Laptop leżący samotnie na jednym ze stołów i krzesło biurowe odwrócone w kierunku drzwi świadczą o tym, że ktoś wykonywał tu kiedyś jakąś pracę i pospiesznie wyszedł. Pomieszczeniem zawładnął wiszący na ścianie powiększony i oprawiony w ramki portret. Spojrzenie prezydenta Kekkonena wbija mi się w czoło i nie daje spokoju, chociaż skręcam i idę dalej.
W kuchnię i pomieszczenie socjalne ktoś musiał nieźle zainwestować. Zainwestować tak, jak robią to mężczyźni, jeśli dać im odrobinę czasu na zajmowanie się wyposażeniem wnętrz. Wysoki barek oraz duża oszklona szafa na napoje świadczą o tym, że ktoś tu bardzo lubi piwo. Wśród butelek królują estońskie browary, wybór jest imponujący.
W kuchni panuje porządek. Na lewo widać pomieszczenie rekreacyjne wyposażone w kanapy, wielki telewizor i godny pozazdroszczenia zestaw stereo. Przeglądam uporządkowaną kolekcję CD i DVD. Płyty z hitami i filmy akcji, od Arttu Wiskariego do Vina Diesela. Do sufitu jest przymocowany worek treningowy. Na ścianie wiszą czerwone rękawice, pod nimi piętrzą się ciężarki.
Kiedy się odwracam, widzę na przeciwległej ścianie coś totalnie odmiennego.
Muszę podejść bliżej, żeby się przyjrzeć. Oglądałem kilka filmów samurajskich. Miecze ze ściany wyglądają tak samo jak te, które błyszczą w rękach poważnych filmowych bohaterów. Ostrożnie wydostaję z uchwytu jeden z nich. Wyjmuję z pochwy. Odnoszę wrażenie, że ostrze nie ma końca. Stal połyskuje, widok ostrej krawędzi wywołuje we mnie dreszcze, zimne i nieprzyjemne. Wsuwam miecz z powrotem do pochwy i odkładam na miejsce.
Wciąż jeszcze nie znalazłem niczego, co miałoby związek z grzybami. Gdybym musiał wyciągać jakieś wnioski na podstawie tego, co widziałem, postawiłbym na coś w rodzaju towarzystwa szabli i miecza utrzymanego w duchu prezydenta Urha Kalevy Kekkonena. Mimo wszystko biuro, kuchnia i pomieszczenie socjalne zajmują tylko niewielką część powierzchni firmy. Otwieram drzwi i przechodzę na drugą stronę hali.
Wystarczy pół minuty, bym poczuł się bardziej zazdrosny i bardziej zdumiony niż kiedykolwiek wcześniej ostatnimi czasy.
Wszystko jest oczywiście względne, bo akurat dziś wpadam w zdziwienie stosunkowo często. Sprzęty i urządzenia mają lepsze niż my. Błyszczą. Lśnią. Nie były używane ani razu, nie odnajduję ani jednej rysy czy jakiegokolwiek śladu użytkowania. Okrążam całą przestrzeń i próbuję jakoś przełknąć te wszystkie niespodzianki. Czegoś takiego się nie spodziewałem.
Wygląda na to, że:
a) nasi konkurenci nie żartują;
b) to ludzie kompletnie inni, niż sądziłem;
c) już po raz trzeci dzisiejszego dnia obudziłem się z ręką w nocniku.
Cofam tę metaforę. Ani razu nie miałem ręki w nocniku. Może na tym polega mój błąd.
Mamy prawdziwych konkurentów.
Wciąż myślę o naszej firmie w liczbie mnogiej. Nic w tym dziwnego. Taina i ja jesteśmy współwłaścicielami, założyliśmy firmę razem, razem zbudowaliśmy nasz mały sukces. To wydaje się ważne. Jest ważne. Niewykluczone, że firma to w tej chwili najważniejsza sprawa w moim życiu. A przynajmniej nic się w niej nie zmieniło przez całe przedpołudnie, co w obliczu mojej obecnej sytuacji mogę uważać za swoisty cud.
Przez jedyne okno hali wlewa się światło słoneczne. Wewnątrz panuje chłód. Zdaje się, że zobaczyłem wszystko, co miałem zobaczyć. Stoję jeszcze przez chwilę w miejscu i powracam tą samą drogą, którą przyszedłem. Kekkonen świadkiem, że opuszczam budynek.
Wskakuję do samochodu, pospiesznie wyjeżdżam z podwórza i za budynkiem skręcam wprost na Teollisuuskatu.
To dobrze. Furgonetka Grzybów Hamińskich jedzie mi naprzeciw. Za przednią szybą widzę całą trójkę. Kiedy ich mijam, każdy z mężczyzn wpatruje się we mnie.