Читать книгу Zagadka Cloomber - Arthur Conan Doyle - Страница 5

II

Оглавление

DZIWNE PRZYBYCIE NOWEGO LOKATORA CLOOMBER HALL

Angielskiemu dziedzicowi majątek Branksome mógłby się wydać nędznym lokum, nam jednak, nawykłym gnieździć się w ciasnych mieszkankach, jawił się niczym iście królewska posiadłość. Sam budynek był niski i rozłożysty, kryty czerwoną dachówką, z oknami o szybach dzielonych szprosami na równe rzędy rombów oraz całym mnóstwem jadalni o pociemniałych od dymu sufitach, wykładanych dębową boazerią. Od frontu znajdował się niewielki trawnik otoczony pasem rzadkich, rachitycznych buków, pokręconych i na poły uschniętych, a to za sprawą niszczącego wpływu morskiej bryzy. Na tyłach położony był przysiółek Branksome-Bere — góra tuzin chałup zamieszkałych przez prostych rybaków, dla których dziedzic był ich naturalnym protektorem. Od zachodu rozpościerała się szeroka, żółta plaża, za nią szumiało Morze Irlandzkie, z pozostałych zaś stron jak okiem sięgnąć leżały wrzosowiska, z bliska szarozielone, w dalszej perspektywie fioletowe, ciągnące się długimi, szerokimi zakolami hen, aż po horyzont.

Wybrzeże w okolicach Wigtown okazało się wyjątkowo ponure i odludne. Można było przejść wiele mil i nie natknąć się na żadne żywe stworzenie z wyjątkiem białych mew, które, trzepocząc ciężko skrzydłami, nawoływały się nawzajem skrzekliwie i smutno. Zaiste, bardzo tam było odludnie i bardzo ponuro! Gdy tylko z oczu wędrowca znikało Branksome, nigdzie wokół nie znać było śladu budowli wzniesionych ludzką ręką, jeśli nie liczyć wysokiej białej wieży Cloomber Hall, sterczącej spomiędzy otaczających ją jodeł i modrzewi niczym płyta jakiegoś olbrzymiego nagrobka. Wspaniały ów dwór, położony nieco ponad milę od naszej siedziby, wybudowany został przez zamożnego kupca z Glasgow, którego cechowały dziwne gusta oraz upodobanie do samotności. W chwili naszego przybycia posiadłość od wielu lat była niezamieszkana: stała opuszczona, z murami naznaczonymi przez żywioły, wpatrując się obojętnie pustymi oknami w zbocze pobliskiego wzniesienia. Pokryta liszajami i pleśnią wieża służyła rybakom za punkt orientacyjny, doświadczenie nauczyło ich bowiem, że gdy kominy dziedzica i biała wieża Cloomber znajdą się w linii prostej, ich łodzie snadnie ominą pasmo zdradliwych skał prężących swoje najeżone głazami grzbiety — niby jaki śpiący potwór — nad wzburzonymi wodami smaganej wiatrem zatoki.

Do tego zatem dzikiego miejsca przywiódł los mego ojca, siostrę i mnie samego. Samotność nie była nam straszna. Po wrzawie i zgiełku wielkiego miasta, udręczeni dodatkowo żmudną koniecznością podtrzymywania — przy bardzo ograniczonych środkach — pozorów dawnego dostatku, z ulgą powitaliśmy kojący spokój, jakim napawały nas niczym nieograniczony horyzont oraz rześkie wiejskie powietrze. Tutaj przynajmniej nie musieliśmy się obawiać plotkujących sąsiadów, którzy wtykaliby nos w nie swoje sprawy. Dziedzic pozostawił nam swój faeton i dwa kucyki, abyśmy mogli z ojcem objeżdżać posiadłość, doglądając tych wszystkich spraw, za które odpowiada zwykle zarządca, podczas gdy nasza droga Esther miała prowadzić dom i rozświetlać ciemne, stare gmaszysko swoją obecnością. Tak też sobie żyliśmy, prosto i zwyczajnie, aż do pewnej letniej nocy, kiedy to zdarzyło się coś niespodziewanego, zwiastując — jak się później okazało — niezwykłe zajścia, których przebieg postanowiłem tutaj opisać.

Miałem wówczas w zwyczaju wypływać wieczorami łodzią wiosłową dziedzica, aby nałowić witlinków na kolację. Owego pamiętnego dnia wybrała się ze mną moja siostra; podczas gdy ona siedziała na rufie z książką, ja zarzuciłem wędki na dziobie.

Słońce schowało się już za poszarpanymi irlandzkimi klifami, lecz w miejscu, w którym zaszło, wciąż wisiały rozświetlone czerwonym blaskiem chmury, rzucając na wodę ognistą poświatę. Całą powierzchnię morza znaczyły szwy i blizny karmazynowych rozbłysków. Stojąc w łodzi, podziwiałem wspaniałą panoramę wybrzeża, morza i nieba, gdy w pewnej chwili siostra ze stłumionym okrzykiem zdumienia szarpnęła mnie za rękaw.

— Zobacz, Johnie! — zawołała. — W Cloomber Hall pali się światło!

Odwróciłem głowę i spojrzałem za siebie, na wysoką, białą wieżę wyzierającą znad wierzchołków drzew. Gdy tak patrzyłem, wyraźnie dostrzegłem w jednym z okien błysk światła, który zniknął, by pojawić się znów na wyższej kondygnacji. Migotał tam czas jakiś, po czym zauważyłem go kolejno w dwóch oknach piętro niżej, zanim całkiem przesłoniły go drzewa. Nie ulegało wątpliwości, że ktoś wdrapał się po schodach na wieżę, niosąc w ręku zapaloną świecę albo lampę, a następnie wrócił do głównego budynku.

— Któż to może być, u licha? — wykrzyknąłem, kierując to pytanie bardziej do siebie niż do Esther, gdyż widoczny na jej obliczu wyraz zaskoczenia wyraźnie świadczył, iż nie zna ona na nie odpowiedzi. — Może ktoś z Branksome-Bere chciał się w środku rozejrzeć?

Siostra pokręciła głową. — Nikt stąd nie ośmieliłby się przekroczyć bram tego domu — rzekła. — Poza tym, jak wiesz, klucze są u pełnomocnika w Wigtown. Żaden z tutejszych mieszkańców nie dostałby się do środka, nawet gdyby zżerała go ciekawość.

Przypomniawszy sobie solidne drzwi i ciężkie okiennice, strzegące dolnego piętra Cloomber Hall, nie mogłem nie przyznać jej racji. Niespodziewany przybysz musiał albo sforsować zabezpieczenia przy użyciu znacznej siły fizycznej, albo też wejść w posiadanie kluczy. Zaintrygowany zagadką, zawróciłem łódź do brzegu, pragnąc na własne oczy przekonać się, kim jest ów intruz i jakie są jego zamiary. Następnie odprowadziłem siostrę do Branksome i zawezwawszy Setha Jamiesona, niegdyś marynarza na okręcie wojennym, obecnie zaś jednego z najprzedniejszych rybaków w okolicy, w gęstniejącym mroku wyruszyłem wraz z nim przez wrzosowisko.

— Gadają, że nocą źle się tam dzieje — zauważył mój towarzysz, dostrzegalnie zwalniając kroku, gdy tylko wyjaśniłem mu cel naszej wyprawy. — Nie bez kozery właściciel onego domostwa nigdy doń nie zagląda.

— Ktoś w każdym razie nie boi się w nim przebywać — odparłem, wskazując Sethowi majaczący przed nami w ciemnościach biały gmach. Światło, które dostrzegłem z łodzi, poruszało się w tę i z powrotem w oknach na parterze, z których usunięto okiennice. Zauważyłem też drugie, słabsze, podążające kilka kroków za pierwszym. Najwyraźniej dwie osoby, jedna z lampą, druga ze świecą albo ogarkiem w ręku dokonywały obchodu budynku.

— Lepiej nie pchać głowy pod topór — rzekł z uporem Seth Jamieson, przystając w pół kroku. — Nie nasza to rzecz, jeśli jaki upiór albo zjawa upodobały sobie Cloomber. Niedobrze jest mieszać się w takie sprawy.

— Nie bredź, człowieku! — wykrzyknąłem. — Upiór nie przyjechałby chyba dwukółką! Skąd twoim zdaniem wzięły się te dwie latarnie przed bramą?

— To światła dwukółki, ani chybi! — przytaknął mój towarzysz nieco mniej grobowym tonem. — Pójdźmy tam, panie West, i obaczmy, kto tu czego szuka.

Tymczasem zapadła noc, jedynie na zachodzie tuż nad horyzontem jaśniał jeszcze wąski paseczek nieba. Przebrnęliśmy przez wrzosowisko i wyszliśmy na gościniec do Wigtown w miejscu, gdzie dwie wysokie, kamienne kolumny strzegły wjazdu w aleję wiodącą do Cloomber Hall. Obok, na spłachetku trawy rosnącej przy gościńcu, pasł się zaprzężony do powozu koń.

— A niech mnie! — zawołał Jamieson, przyjrzawszy się z bliska porzuconemu pojazdowi. — Dobrze znam tę dwukółkę.

Należy do pana McNeila, pełnomocnika z Wigtown. Tego, co pilnuje kluczy do posiadłości.

— Porozmawiajmy z nim, skoro już tu jesteśmy — zaproponowałem. — O ile się nie mylę, właśnie wychodzą.

Niemal jednocześnie w oddali trzasnęły masywne drzwi, a kilka minut później w ciemności zamajaczyły dwie zbliżające się ku nam sylwetki: jedna wysoka i koścista, druga zaś niska i krępa. Ludzie ci byli tak pochłonięci rozmową, że zauważyli nas dopiero wyszedłszy poza bramę.

— Dobry wieczór, panie McNeil — odezwałem się, robiąc krok w stronę pełnomocnika z Wigtown, którego zdążyłem przelotnie poznać. Na dźwięk moich słów niższy mężczyzna zwrócił twarz w moją stronę, potwierdzając tym samym, że nie pomyliłem się co do jego tożsamości. Jego wyższy towarzysz natomiast odskoczył jak oparzony, przejawiając oznaki wielkiego wzburzenia.

— Co to ma znaczyć, McNeil? — usłyszałem jego zacinający się z gniewu głos. — Dał mi pan słowo! Jak pan to wytłumaczy?

— Spokojnie, generale, spokojnie! Nie ma powodów do niepokoju! — rzekł niski, tęgi pełnomocnik łagodnym tonem, jakim ktoś mógłby się zwrócić do przestraszonego dziecka. — To tylko młody pan Fothergill West z Branksome, choć nie pojmuję, co go tutaj sprowadza o tak późnej porze. Ponieważ jednak będziecie panowie sąsiadami, chętnie skorzystam z okazji, aby was sobie przedstawić. Panie West, oto generał Heatherstone, nowy najemca Cloomber Hall.

Wyciągnąłem rękę do wysokiego mężczyzny, który uścisnął ją z wahaniem i na poły niechętnie. — Przyszedłem tu — wyjaśniłem — ponieważ ujrzałem światło w oknach domu i pomyślałem, że stało się coś złego. Cieszę się, że tak zrobiłem, bo dzięki temu mam przyjemność poznać pana generała.

Mówiąc to, byłem świadomy, że nowy lokator Cloomber Hall przypatruje mi się bardzo uważnie w ciemnościach. Kiedy skończyłem, wyciągnął długie, drżące ramię i obrócił latarnię przy dwukółce w taki sposób, aby skierować strumień jej światła prosto na moją twarz.

— Wielkie nieba, McNeil! — wykrzyknął równie przejęty jak wcześniej. — Ten człowiek jest brunatny jak glina! To nie Anglik! Nie jesteś waść Anglikiem, prawda?

— Szkotem z krwi i kości — odrzekłem, z trudem tłumiąc śmiech. Na widok autentycznego przerażenia w twarzy nowego znajomego zdołałem się jednak powstrzymać.

— Szkot, tak? — rzucił z westchnieniem ulgi. — W dzisiejszych czasach to jedno i to samo. Proszę mi wybaczyć, panie... panie West. Jestem roztrzęsiony, potwornie roztrzęsiony. Jedźmy, panie McNeil, w ciągu godziny musimy być z powrotem w Wigtown. Dobrej nocy, panowie, dobrej nocy!

Mężczyźni wdrapali się na siedzenie, pełnomocnik strzelił z bata i wysoki powóz potoczył się w noc. Jego latarnie rzucały ostre światło, które zdawało się drążyć jasne tunele w mroku po obu stronach drogi, aż w końcu stukot kół umilkł w oddali.

— Co sądzisz o naszym nowym sąsiedzie, Jamieson? — zagadnąłem po dłuższym milczeniu.

— Zaiste, panie West, wydaje się bardzo nerwowy. Może doskwiera mu sumienie?

— Raczej wątroba — odparłem. — Wygląda na kogoś, kto zaniedbał nieco swoje zdrowie. Ale nic tu po nas, Seth — robi się chłodno i czas wracać do domu.

Pożegnawszy się z moim towarzyszem, ruszyłem przez wrzosowisko w kierunku ciepłego, czerwonawego blasku rozświetlającego okna bawialni w Branksome.

Zagadka Cloomber

Подняться наверх